To wszystko jest jak sen

Pyta pan, czy się tam bawiliśmy? W tej naszej norze nie można było się ruszyć. I jeszcze teren był nierówny. Ale pamiętam, że się uczyliśmy. Ojciec nas uczył, i Wiluś przychodził i przynosił nam ze szkoły matematykę i inne przedmioty. W nocy zatykaliśmy dziurę w ścianie i paliliśmy świeczki. 

Mnie się wydaje, że to jest sen, że to nie może być prawdą. W ogóle to jest niemożliwe. Co myśmy tam robili? Malutkie dzieci. Ani się bawić, ani nic. Czekaliśmy na Wilusia, aż wróci ze szkoły. Teraz, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że chyba jakąś bajkę panu opowiadam. 

 

Kawa

Przyznam, że czekałam na tę kawę, żeby z panem wypić. Zjemy w kuchni? Tu jest jaśniej. Przyjmę pana w kuchni, a resztę opowiem w pokoju. Jakoś musimy sobie dogodzić. 

A tam, proszę pana, mieszka mój ukochany brat. On na pierwszym, ja na drugim. Widzimy się przez okno. O, teraz nie ma światła, widocznie gdzieś poszedł. Brat jest moją ostoją, nie mam nikogo więcej z rodziny. Był tu rano, nawaliła mi pralka, na szczęście udało mu się naprawić. Mąż był jeszcze bardziej złota rączka, fizyk i optyk, wszystko musiało być idealnie. Śmiał się, że jestem antytalent techniczny. Pan słyszał o mojej historii? Straciłam córkę, zamordowano ją tutaj, w kuchni. Wszystko opowiem później, teraz nieco relaksu. 

happy-teachers-appreciation-week
Przekaż darowiznę na cele statutowe Fundacji Żydowskiej „Chidusz": 
42 1140 2004 0000 3602 7568 2819 (mBank)

Może trochę likieru? Wiśniówki? Uczcimy nowy rok. Przeżyłam tyle, że właściwie powinnam już nie żyć. 

Mąż zmarł osiemnaście lat temu. Pracował na akademii, uczył medyków fizyki. Brat jest profesorem na Przyrodniczym. Już emerytowany, ale jeszcze dalej ma wykłady. I on jest dzieckiem Holokaustu, przeżyliśmy razem.

Pan cukrzy? Brat też. Ja nie, to zapominam podawać. 

 

W skrócie

Pyta pan o córkę? Miałam mówić później, ale opowiem teraz. Była na trzecim roku architektury. Niesamowicie pracowita, zawsze same piątki i odznaczenia. Do dziś mam jej dyplomy, zeszyty szkolne, rysunki. 

Jakiś fanatyk, całkowicie chory psychicznie, kolega z roku, zamordował ją o tu, gdzie pan siedzi. 

Był maj 1975 roku. Poszłam na siódmą rano do pracy, do biura na Krzykach. Córka szykowała się na zajęcia. Widzi pan, wydział architektury mamy prawie za oknem. Miała ze sobą farby, coś widocznie malowali. Wtenczas nie było komputerów, wszystko robiło się ręcznie. Męża akurat wezwano na uczelnię. Ubrał się i wyszedł, najpewniej nie zamknął drzwi, bo Renata też była już gotowa do wyjścia. Tamten musiał skryć się na półpiętrze. Wszedł, zamordował najpierw ją, a potem siebie. Ją finką, a siebie nożem od nas z kuchni. To tak w skrócie. 

 

Chłopak

Renia miała kolegę, też z architektury, mieszkał nad nami. Wychodził na uczelnię, usłyszał dziwne szuranie i zajrzał przez dziurkę od klucza. Zobaczył ciało na podłodze. Zadzwonił do męża. Ale gdy mąż przyjechał, oboje już nie żyli. Nie wiedział, co to za facet. Myślał, że to może Bogdan, późniejszy dziekan architektury, z którym córka się spotykała. 

A ja? Nieprzytomną sprowadzili mnie do domu chyba dopiero wieczorem. Długo byłam na środkach. Nie wiem, jak to w ogóle możliwe, że żyję. 

Pamiętam jeszcze, jak Renia opowiadała mi o tym koledze. Chciał, żeby uczyła go angielskiego. Po jakimś czasie zapytał ją, czy ma chłopaka. Powiedziała, że tak. Dziwiłam się, dlaczego skłamała. A ona tylko: „A, bo jakiś taki dziwny jest”. Później wziął urlop dziekański i nawet go we Wrocławiu nie było. Po tej tragedii gazety pisały, że niby łączyła ich wielka miłość. Ale oni ledwo co się znali. 

Sąsiedzi mówili, że widywali kogoś, kto się tu czaił od kilku dni. Widocznie czekał, aż Renia będzie sama w domu. Syn architektki i adwokata, czy nawet prokuratora, z Łodzi. Podobno mówił kolegom, że ze sobą skończy. Ale kto takie rzeczy bierze pod uwagę? 

Na dziesiątym świecie

Na pewno było z nim coś nie tak, miał pisać do matki, żeby mu jakieś włosy do trumny wsadziła. Niedługo potem i ona popełniła samobójstwo. Musiała coś pewnie wcześniej przeczuwać, ale nie mieliśmy już z tą rodziną później żadnej styczności, dzięki Bogu. Myśmy zresztą byli wtedy nie na drugim, ale chyba na dziesiątym świecie. U męża zaczęły cię ciśnienia. Jeden zawał, drugi, trzeci. Później udar. 

Jak się trochę pozbierałam, postanowiłam urodzić dziecko. Ale już nie mogłam. Uznałam, że to ostatni moment, żeby zrobić coś dobrego, i wzięłam dwuletnią dziewczynkę z domu dziecka. Gdy wydoroślała, wyjechała do Wielkiej Brytanii. Mam od niej nawet wnuka, ma już dwadzieścia lat, ale z niego to już prawdziwy Anglik. 

Skąd wzięłam na to siłę? Wie pan, miałam wtedy 43 lata. Z jednej strony poświęciłam się i robiłam coś dobrego dla Kasi, z drugiej ratowałam siebie. Musiałam pracować, opiekować się chorym ojcem i mężem, i jeszcze wychowywać małe dziecko. 

Gdy Renia umarła, miała dwadzieścia jeden i pół roku. Ja miałam tyle samo, gdy ją urodziłam. Też byłam na trzecim roku studiów. Zupełnie jak ona. 

 

Samochody

Z Kasią dziś mam dobry kontakt, choć rzadko przyjeżdża, bo jej mąż nie może swobodnie podróżować po Europie. Byłam u niej w zeszłym roku. Na pewno bardzo mnie potrzebuje, dzwoni codziennie. Staram się jej pomagać i być dla niej ostoją. 

A tu, we Wrocławiu, tak jak mówiłam, zostałam sama z bratem. Boję się, że kiedyś może i jego zabraknąć. Ale lepiej o tym nie myśleć. 

Myśli samobójcze? Po śmierci Reni długo patrzyłam na samochody. Ale żal mi było męża. To był bardzo dobry człowiek. Najpierw zawały, później bajpasy, w końcu zmarł na raka. I tak sobie prosperuję już osiemnaście lat bez niego. A wydawało mi się, że to jest niemożliwe. Nigdy się nie rozstawaliśmy. Mam jeszcze dwóch kuzynów, jednego w Warszawie, już bardzo schorowanego, drugiego w Wiedniu. Obaj się przechowali razem z nami. Wszyscy razem żeśmy przeżyli w tej norze. No właśnie, przecież pan dalej nie zna mojej historii. Chodźmy do pokoju. 

 

Demencja albo alzheimer

Mieliśmy bardzo szerokie towarzystwo, wspólnie jeździliśmy po Europie. Po śmierci córki siedzieli tu, w tym pokoju. Kąpali mnie, bo byłam bardzo słaba, nie wiedziałam, gdzie jestem. Mieli przy mnie dyżury. Teraz już prawie nikogo nie ma. Albo alzheimer, albo demencja. Mam takich znajomych jeszcze od czasów studenckich. Męża kolega, profesor fizyki – alzheimer. Jego żona – straszliwa demencja. Inni też mają demencję, geolodzy. Wie pan, czasami aż żyć się nie chce. A może ludzie za długo żyją? A jak nie demencja, to problemy z chodzeniem. Założyli mi endoprotezy w obu kolanach, teraz biodro się odezwało i znów chodzę na rehabilitację. Mam osiemdziesiąt osiem lat, ale staram się być samodzielna. 

 

Szczęśliwiec

A jeśli chodzi o wojnę, to nigdy nie chciałam, żeby opisywano moją historię. Żadnych wywiadów. Jedynie do Niemiec pojechałam kilka razy, bo zależało mi, żeby tam to dotarło. Zresztą uważam, że i tak jestem szczęśliwcem. Bo w getcie byłam pół roku, i to nie w czasie likwidacji. I nigdy w żadnym obozie. Zawsze mówiłam, że przeżyłam naprawdę dużo, ale to nie Auschwitz. 

Życie mi tak przeciekło, wie pan, i czas tak szybko teraz leci. Od kiedy tak leci? Chyba od śmierci męża. Później jeszcze przez kilka lat byłam ławnikiem w sądzie. Bardzo przeżywałam każdą sprawę, zupełnie niepotrzebnie, ale pomogło mi to pozbierać się po jego stracie. Kasia już wtedy mieszkała sama. Teraz wydaje mi się, że rok leci za rokiem. I znowu jestem coraz słabsza. 

 

Strach

Długo w ogóle się nie przyznawałam. Wydawało mi się, że nikt nie wie, chociaż przecież wyglądam. Baliśmy się, w każdej książce to jest opisywane. Różne rzeczy działy się w Polsce po wojnie, nie tylko w Kielcach. Jak najdłużej chcieliśmy milczeć, dlatego też za wiele z ojcem o tych sprawach nie rozmawiałam. Może chcieliśmy to wyprzeć? Tato zresztą opisał swoje wspomnienia z wojny, później brat przepisał je na maszynie. Mam tu chyba jedyny już egzemplarz, jaki się zachował, oryginalne zapiski trafiły do Yad Vashem.

 

Przedwojnie

Pochodzimy ze Śniatynia, niedaleko dawnej granicy rumuńsko-polskiej. Tuż obok domu była nowoczesna stacja kolejowa Śniatyń-Załucze, ta, z której wywieziono we wrześniu 1939 roku złoto Banku Polskiego. Załucze to był taki kurort, letnisko. Ojciec był tam kierownikiem tartaku. Mama odeszła w marcu, kilka miesięcy przed wybuchem wojny. Tatuś próbował ją ratować, zawiózł do szpitala w Kołomyi, potem do Lwowa, ale nic nie pomogło. Zmarła na kobiece sprawy, które w tamtym czasie były nieuleczalne. Zostałam z ojcem, jego matką i młodszym braciszkiem. Po śmierci mamy ciocia Fryda zabrała mnie do siebie do Przemyślan koło Lwowa. Uznali, że dla dziewczynki tak będzie najlepiej. 

Z przedwojnia pamiętam niewiele. Widzę mamę, jak mnie prowadzi do pierwszej klasy i jak mnie bierze na ręce. I dom nasz troszeczkę, ale też niewiele. Jaki był? Ciepły. Pamiętam babcię Adelę, która pomagała nas wychowywać. Taka staruszka w chusteczce, choć pewnie była wtedy jeszcze młoda. Nigdy dobrze po polsku nie umiała. Mówiła po ukraińsku i po żydowsku. Widocznie dużo do mnie mówiła, bo w jidysz rozumiem wszystko. Religijna to ona nie była, choć pamiętam w domu święta, bodaj Pesach. I maca była, ale to też jak przez mgłę. Soboty? Było uroczyście, ale świec nie kojarzę. Pamiętam za to, że chodziłam do chederu, tak jak wiele innych dzieci. Czegoś nas tam uczono, miałam może z sześć lat. Bardzo lubiłam jeść chleb ze smalcem, czego nie można było robić w domu. 

 

Spokój

U cioci Frydy w Przemyślanach zastał mnie 17 września. Miałam osiem lat. Pamiętam lecące bomby i wujków, Milka i Zygmunta, którzy szykowali się na wojnę. Tam też zachorowałam na tyfus. Byłam bardzo głodna, bo wtenczas leczono tyfus dietą, czyli głodem. Przychodził pan doktor. Pamiętam szkołę. Kiedyś w Wiedniu spotkałam Daniela Rotfelda, późniejszego ministra spraw zagranicznych, który pochodzi z Przemyślan. Powiedział, że jego siostra bawiła się ze mną w dzieciństwie. Ja tego nie pamiętam, ale skoro tak mówił, to pewnie tak było. Tatuś często przyjeżdżał do nas z braciszkiem, aż w końcu któregoś razu zabrał mnie z powrotem do domu.

Bo w Załuczu był spokój. Niemców nie było, nic nam nie groziło. Ojciec dalej pracował, tyle że nowy rosyjski dyrektor zabrał nasze mieszkanie, to służbowe z tartaku. I myśmy zamieszkali u polskiej rodziny. On, Michał Halkiew, był kolejarzem, ona miała niemieckie korzenie, z domu była Koch. Może miała też trochę krwi rumuńskiej. Weronika, ale mówili do niej Bronisława. Kolejarze przed wojną nieźle zarabiali, toteż Halkiewowie zdążyli sobie wybudować ładny domek. Ona, na spół z babcią, opiekowały się nami. I tak żyliśmy przez dwa lata zupełnie normalnym życiem.

 

Getto

Gdy wybuchła wojna niemiecko-radziecka, byliśmy już bardzo zżyci z gospodarzami. Wkroczyli Rumuni, pamiętam, że ojciec zaczął chodzić do jakiejś ciężkiej pracy. Pewnego dnia przyszli do naszego mieszkania, bo zbierali na rynku wszystkich żydowskich mężczyzn. Bili ich tam, nie wiem, co jeszcze robili. 

Było jak w Pianiście. Na ścianie wisiały skrzypce, bo ojciec grał. Rumun wchodzi i pyta, kto tu jest skrzypkiem. I do ojca, czy umie doinę, rumuńską pieśń ludową. Znał, bo babcia była pół-Rumunką. Zagrał mu i ten się uspokoił i zostawił nas wszystkich w spokoju. Nie wziął ojca na ryneczek. 

Jakiś czas później wprowadzono opaski, oznaczono żydowskie domy. W końcu powstało getto w Śniatyniu. Mówię panu, żałuję, że z ojcem nie rozmawialiśmy o tym po wojnie. Byliśmy dziećmi, potem studia, praca. W czasie getta ojciec pracował od rana do wieczora, to pamiętam. I mogliśmy wychodzić. Mieszkaliśmy stłoczeni w takich małych pokoiczkach. Trwało to pół roku. Rumuni? Nie, Rumuni tylko na moment wkroczyli, w czasie „bezkrólewia”. Pamiętam głównie Ukraińców, banderowców, którzy współpracowali z Niemcami, no i oczywiście Niemców. Oni byli najgorsi, bardzo bili. Nie było co jeść. Myśmy z getta chodzili tych pięć kilometrów do naszej pani Bronisławy, którą nazywaliśmy ciocią. Ona nas dokarmiała. 

 

Co z wami, to z nami

Pewnego dnia wszyscy w getcie zaczęli mówić, że trzeba się stawić w jakimś biurze. Myśmy wtenczas byli u tej naszej cioci. Przyszedł ojciec i babcia, i jakiś Ukrainiec za nimi, który kiedyś pracował w tartaku. I on powiedział: „Panie Stein, niech pan nie wraca, bo to jest wywóz wszystkich Żydów”. 

Bronisława powiedziała wtedy, że nigdzie nie pójdziemy. Zostaniemy tutaj. Na pewno nie wiedziała jeszcze wtedy, co grozi za ukrywanie Żydów. 

Co będzie z wami, to będzie z nami, dodała. Ale to nie pierwszy raz. Gdy wojska radzieckie wycofywały się z naszej okolicy, zaproponowano ojcu ucieczkę na wschód. Ona już wtenczas mówiła, że co będzie z wami, to będzie z nami. Uznała pewnie później, że słowo się rzekło. 

Dlaczego nas chciała chronić? Miałam osiem lat, ale wiedziałam, że ojciec jej się podobał. Nigdy z nim na ten temat nie rozmawiałam, ale on czuł, że to wiemy. Oczywiście miała męża, tyle że on był pod jej ogromnym wpływem. Bronisława była analfabetką, ale gdyby skończyła szkoły, na pewno zostałaby wielką dyrektorką. Była naprawdę dobrą kobietą. 

 

Dziura

I tak jak staliśmy, tak zostaliśmy. Zaczęły się poszukiwania, bo zabrakło w spisie naszej piątki – był z nami jeszcze kuzyn, syn ukochanej siostry ojca, z którą razem grywali na skrzypcach. Ktoś gadał, że uciekliśmy przez rzekę do Rumunii. Przepadliśmy. A przecież to była malutka osada, żadna metropolia, niewielu Żydów. Jak zaczęli przeszukiwać dom po domu, Bronisława schowała nas pod pierzynami. Babcia powiedziała, że pójdzie się zgłosić. I poszła. No, puściliśmy ją, bo nie było przecież wiadomo, co to za transport. Ale coś jej się zachciało po drodze i wróciła. Schowali ją pod łóżko.

Kuchnia była duża, na środku stała paka. Zaraz panu dokładnie powiem, bo mam tu zapisane. 70 centymetrów szerokości i 80 wysokości. Miała podwójne dno. Lewa strona się otwierała. Po zamknięciu była stołem. Jak otworzyć od góry, była półka na ziemniaki, a w dolnej komorze leżały jakieś rzeczy. I tam Bronisława schowała ojca. Czekaliśmy na kontrolę. Przychodzili, wychodzili. Pytali, czy czego nie widziała. W końcu postawili na straży młodego polskiego chłopaka, miał może szesnaście lat. Kazali mu czekać, aż wrócimy z tej Rumunii. Spał w kuchni, tuż obok skrzyni. Ojciec strasznie się męczył, nie mógł się ruszać ani zapalić. Na szczęście chłopak miał mocny sen. Jak rano wychodził, to ojciec wyskakiwał ze skrzyni. Trwało to kilka nocy. W dzień dom obserwowali sąsiedzi, Niemcom chodziło o to, co po zmroku. 

W końcu Bronisława uznała, że tak dłużej być nie może. Powiedziała ojcu, że w kuchni pod podłogą jest dziura, jakieś 80 centymetrów wysoka. Tatuś zwykłym scyzorykiem całą noc robił kwadratowy otwór, dekiel, żeby człowiek się zmieścił. I jak skończył, tak żeśmy wszyscy tam weszli. Otwór Bronisława zasłoniła paką i łóżkiem. 

To nie była piwnica. Raczej taka pusta przestrzeń pod podłogą, z wilgotną ziemią. Otoczona ścianą z grubych kamieni, z dziurami, przez które dochodziło powietrze i trochę światła. Bronisława przyniosła tam wszystkie koce i kołdry z naszego mieszkania na górze. 

 

Strach

Siedzieliśmy. Nikt nie wiedział, co będzie jutro. Może wszystko już będzie w porządku? Może Niemcy odejdą? Młody Polak przestał przychodzić, tylko z oddali obserwowano dom. Wciąż jednak zjawiali się, wypytywali. Później wujek – ten od Zygmusia, który z nami został – przyszedł do Bronisławy i zapytał, czy aby nie widziała jego synka. Nic nie powiedziała. Jedynie, że słyszała, że żyjemy gdzieś w Rumunii. Później usłyszeliśmy, że wuja zastrzelili w getcie. 

No i tak w skrócie, proszę pana, to były dwa lata. Całe dwa lata okupacji niemieckiej siedzieliśmy pod tą podłogą, nie wychodząc ani na moment. Myśmy się strasznie bali. I ona się tak bała, że nawet najbliższej rodzinie nie pisnęła słowem. Zresztą wcześniej zapytała siostrę swojego męża, czy by nie wzięła Żydów na przechowanie, jak już wrócą z Rumunii. Tamta się wściekła, krzyczała, czy ona wie, co za to grozi. Już było wiadomo, że śmierć. Dlatego też często później ją wypytywali, może z głupiej ciekawości, czy wie, co się w końcu z nami stało.

Nocami gotowała pierogi, bo bała się, żeby która sąsiadka nie przyuważyła. On kradł chleb, bo był zaopatrzeniowcem na kolei. Mieli syna, Wilusia. Rocznik ‘29, był wtenczas nastolatkiem. Wieczorami wynosił wiadro od nas na podwórze, żeby nikt nie widział. Nie pamiętam, żebyśmy się myli. Na pewno była tam jakaś miednica. W nocy odsuwali pakę i ojciec stawał w tej dziurze i politykował przez podłogę o końcu wojny. 

 

Myszy

Muszę panu powiedzieć, myszy po nas latały, wszy, miałam wszystko, co było możliwe. Byłam chora. Babcia niemiłosiernie kaszlała. Miała chroniczny kaszel, więc musieliśmy zatykać ją poduszką, jak kto przychodził do domu. I ciągle pytano Bronisławy, czy wie, co się z nami dzieje. 

Wydaje mi się, wie pan, że nawet w więzieniu przynajmniej mogą sobie pospacerować, tak to sobie wyobrażam. Umyć się mogą, zaczerpnąć powietrza. 

Do dzisiaj, jak zobaczę mysz, to mam straszny odruch. Krzyczałam po nocach, bo się ich bałam. 

Co myśmy pod tymi kołdrami robili?

 

Ciocia z pieniędzmi

Wszystkie ojca oszczędności straciły zupełnie wartość już na początku wojny. Nie mieliśmy nawet złotówki, żeby Bronisława mogła nam cokolwiek kupić. 

Pewnego dnia przyjechała Ukrainka, niania mojego kuzyna, syna cioci Frydy z Przemyślan, u której byłam po śmierci mamy. Mieli tam już likwidować getto, wszyscy strasznie się bali. Przywiozła ze sobą trochę pieniędzy. Już raz była u nas wcześniej, to wtedy Bronisława jej powiedziała, że żyjemy na pewno, ale jesteśmy w Rumunii i nic więcej nie może mówić. Teraz, jak za drugim razem przyjechała, to powiedziała prawdę. Ukrainka zapytała, czy nie przyjęłaby jeszcze cioci Frydy, jej syna, co po wojnie zamieszkał w Wiedniu, i jeszcze siostry Frydy. Mieli trochę pieniędzy, więc nas zasilili. Skąd mieli? Ci wujkowie, co w Przemyślanach się na wojnę szykowali, wstąpili do partyzantki. Handlowali, zdobywali broń, kradli żywność Ukraińcom. Jeden z nich wysłał swoją żonę farmaceutkę i córkę na Węgry. Obie miały idealny, aryjski wygląd. Przekupił jakiegoś woźnicę. Był szczęśliwy, że pojechały cało i bezpiecznie. Jak się później okazało, tamten je od razu wydał. Ale i tak później, po wojnie, wujek długo jeszcze szukał dziecka. Myślał, że skoro takie małe i zupełnie jak aryjskie, to może nie zabili.

 

Szczęśliwie z Niemcami

Gdy Niemcy się wycofywali, wtenczas przyszli do Bronisławy i powiedzieli, że zabierają jej domek na szpital. Zaczęła błagać, bo umiała po niemiecku, że to jej dom, że tak ciężko zapracowali z mężem na to, żeby go wybudować, że będzie im pomagała, byle tylko ją w kuchni zostawili, a sami zajęli pokoje. Zgodzili się. Byliśmy bardzo szczęśliwi. W domu byli Niemcy, więc nikt nas już tam nie szukał. Poczuliśmy się bezpieczni. Jak wchodzili czasami do kuchni, to ciotka dawała nam sygnał. Najgorzej było z babcią, żeby nie zakaszlała. Nakrywaliśmy ją kołdrami, a Bronia hałasowała garnkami. Przekładała, szurała. Ale to było wojsko, wojsko to nie to samo co gestapo. Oni nie wiedzieli, czy to Żyd, czy nie-Żyd. Zresztą byli zaaferowani całą tą swoją ucieczką. Musieli tam stacjonować jakiś miesiąc. I tak mieszkaliśmy sobie razem w tym domu. Szczęśliwi. 

 

Sen

Pyta pan, czy się tam bawiliśmy? W tej naszej norze nie można było się ruszyć. I jeszcze teren był nierówny. Ale pamiętam, że się uczyliśmy. Ojciec nas uczył, i Wiluś przychodził i przynosił nam ze szkoły matematykę i inne przedmioty. W nocy zatykaliśmy dziurę w ścianie i paliliśmy świeczki. 

Mnie się wydaje, że to jest sen, że to nie może być prawdą. W ogóle to jest niemożliwe. Co myśmy tam robili? Malutkie dzieci. Ani się bawić, ani nic. Czekaliśmy na Wilusia, aż wróci ze szkoły. W ogóle teraz, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że chyba jakąś bajkę panu opowiadam. 

 

Banderowcy

Jak uciekli Niemcy, to znów było bezkrólewie. Usłyszeliśmy pewnego razu tupot koni. Myśleliśmy, Boże, może to już Ruscy? Czekaliśmy na tych Ruskich, à propos tej całej afery z Putinem, jak na zbawienie. Bo na kogo mieliśmy czekać? Ci pierwsi, którzy przybyli, byli strasznie wulgarni. Bronisława dała im pierogów, jakoś ich udobruchała. Chcieliśmy wychodzić, ale dalej się baliśmy. Niemców nie było, Ruskich też nie. Tylko banderowcy. W końcu pozbieraliśmy, co każdy miał, i poszliśmy do Czerniowców, do siostry Michała, męża Bronisławy. W ogóle nie mogłam chodzić. Miałam takie słabe nóżki, że musieli trzymać mnie pod pachą. Nikt z nas nie mógł dobrze chodzić. Ale uciekaliśmy od tego bezkrólewia, od grasujących banderowców. W Czerniowcach odnaleźli nas wujkowie, ci dwaj bracia mamy z partyzantki. 

Po miesiącu wróciliśmy do Załucza. Ojciec znowu dostał pracę w tartaku. I znów zaczęli grasować banderowcy. Rżnęli Polaków, bo Żydów już nie było. Odcinali kobietom piersi, palili domy. Nawet wśród małżeństw polsko-ukraińskich. 

Wtedy, w 1945 roku, mieszkał u nas w domku dyrektor tartaku. Nie pamiętam, czy Ukrainiec pochodzenia rosyjskiego, czy Rosjanin. W pewnym momencie usłyszeliśmy strzelaninę. Banderowcy zabijali ludzi w tartaku i koniecznie chcieli dopaść tego dyrektora. Więc wszyscy, łącznie z jego synem, znowu zeszliśmy do tej nory. Dyrektor został z karabinem na górze. Słyszeliśmy, jak oblewają dom naftą, żeby go podpalić. Może szukali i ojca, bo przecież był Żydem. 

Po jakimś czasie ze stacji zaczęło strzelać wojsko. Wtedy dużo tych banderowców padło w tartaku. Reszta pouciekała. No i myśmy wtenczas znowu wyszli z ziemi. 

 

Do Polski

Jakieś pół roku później pojechaliśmy do Polski. Pamiętam wagony towarowe. Nic nie mieliśmy, ani złotówki, tylko trochę mąki kukurydzianej, spirytus i jakąś drobną biżuterię. Po dziesięciu dniach dojechaliśmy do Oławy na Dolnym Śląsku. Tam byli wszyscy: Ruscy, Ukraińcy, Niemcy. Ojciec się wystraszył tej mieszanki. Po różnych przygodach trafiliśmy do Krakowa. Pod Wawelem tatuś kupił jakieś zniszczone mieszkanie i trochę je podremontował. Chodziłam do prywatnego gimnazjum sióstr prezentek. Mieszkaliśmy tam tylko rok, bo ojciec nie mógł znaleźć pracy. W końcu zadzwoniła Halkiewowa z Oławy, że szukają ludzi do tartaku. Dostaliśmy pod miastem domek poniemiecki, ojciec znowu został dyrektorem. 

 

Matka Boska

Nie, nie było planów wyjazdu do Izraela. Ojciec przyrzekł Bronisławie, że będzie się nimi opiekował do końca życia za to, że nas uratowali. Nie mieliśmy jak inaczej się odwdzięczyć. Proponowano nam wyjazd do Tel Awiwu, ale tatuś powiedział, że oprócz dzieci i matki ma jeszcze trzy dodatkowe osoby. 

Wtedy, gdy ojciec wyciął dziurę w podłodze, to Halkiewowa, bardzo wierząca, klęknęła przed dużym obrazem Matki Bożej, jakie to ludzie mają na wsiach, i przyrzekła, że jak wyjdziemy z tej dziury, to się wszyscy wychrzcimy. Tak, w naszym imieniu przyrzekła. Myśmy tego nie negowali. Ona nam przecież uratowała życie. I tak w małym kościółku w Bystrzycy Oławskiej przyjęliśmy chrzest. Tatuś zmienił nazwisko i adoptował siostrzeńca, tego, który mieszka w Warszawie. Do dziś jesteśmy w bliskich kontaktach. 

To nie było nic dziwnego, myśmy pamiętali tę przysięgę ciotki. Ogromnie jej na tym zależało. Ojciec uważał, że musi to zrobić. Wszyscy się ochrzściliśmy prócz babci. Babcię potraktowano ulgowo. Mogliśmy się nie zgodzić, ale przecież kto wiedział, co będą za czasy? I dlatego ja mam na imię Bronisława. Ona tak chciała, żebym na chrzcie miała jej imię. Dawniej nazywałam się Fryderyka Stein. Stąd nazwisko Kamiński, które nam ojciec wymyślił. 

 

Wielki post

Jeszcze jedna rzecz. Ten kuzyn, syn siostry ojca, miał brata, który był w getcie w Śniatyniu, gdy myśmy się już chowali pod podłogą. Raz w tygodniu nie jedliśmy. Wtedy on przychodził do Halkiewowej pod okno i dostawał to, co wypościliśmy. Do piwnicy bała się go dołożyć, zresztą wierzyła, że młodzieży nikt nie będzie zabijał. Że będą ich trzymać do pracy. 

 

Wrocław

Po jakimś czasie ojciec został dyrektorem technicznym Lasów Państwowych we Wrocławiu. Myśmy tu rozpoczęli studia. Męża poznałam na Piastowskiej, jak przychodził do mojego współlokatora. Tam się porodziły dzieci, w tym moja Renia. Dopiero w 1962 roku przenieśliśmy się tutaj, obok wydziału architektury. 

Tatuś był cały czas z nami. Był nam i ojcem, i matką. 

 

Wiedeń

A drugi kuzyn, Henio, ten, co razem z ciocią Frydą był z nami w piwnicy, wyjechał w latach osiemdziesiątych do Wiednia. Wiedeń był dla mnie drugim domem. Mieszkała tam też druga żona od tego wujka-partyzanta, co chciał wywieźć do Węgier żonę farmaceutkę. Ona bardzo nam pomagała. Wujek umarł, gdy akurat jechałam do Włoch pod namiot. 

 

Śmierci

Pyta pan, co było dalej? Michał, mąż Bronisławy, pojechał w 1957 roku w rodzinne strony. Chciał zobaczyć domek, który zbudował, odwiedzić groby. Na miejscu dostał zawału i zmarł. Wtedy mój ojciec ożenił się z Bronisławą. Zamieszkali obok kościółka św. Krzysztofa przy placu Dominikańskim. Czuł chyba taki obowiązek, żeby z nią być. Wiluś, jej syn, który nas uczył i wynosił wiadra, skończył ekonomię. Babcia Adela odeszła w 1965 roku. 

Ojciec zmarł na raka w 1980 roku. Po jego śmierci myśmy opiekowali się Bronisławą. Wiluś się ożenił, ale nie układało mu się w małżeństwie. Popełnił samobójstwo. Potem zmarła jego żona, którą też pochowałam. I tak, jak idziemy na Bujwida, to mamy pięć grobów. Tam leży i moja córka, i mąż, i ojciec. W każdą niedzielę tam jesteśmy, to taki mój kościół. Czuję potrzebę iść do dziecka, do męża, do ojca. A raz w miesiącu odwiedzamy cmentarz żydowski przy Lotniczej. Tam jest grób babci i wujka, jednego z tych partyzantów. 

Jeździmy tak od lat wspólnie z bratem. Wcześniej jeździłam sama, bo brat był cztery lata w Algierii. On ma w ogóle wiele ciekawych historii do opowiedzenia. Robił całe życie karierę naukową, ale grał również we wrocławskiej operetce na skrzypcach. Tam poznał tancerkę. Wielka miłość, są razem do dzisiaj. 

 

Gdzie jest Bóg?

Nawet nie mieliśmy żadnych papierów, że jesteśmy Żydami. Ja wychowałam się w religii katolickiej, ślub wzięłam kościelny. Praktykująca nie jestem, choć wierzę, że jest siła wyższa. Chodziłam do kościoła, później też do synagogi. Nie mogę być tu hipokrytką. Jak żyła Renia, to chodziliśmy z nią do kościoła. Ona była bardzo pobożna. Nawet pościła w piątki. Dopiero na drugim roku studiów jej się troszkę odmieniło. I tak zginęła… Gdzie jest ten Bóg pobożnych ludzi? 

 

ŻYDOWSKOŚĆ

Dopiero po śmierci ojca poznałam środowisko żydowskie. Właściwie wtedy, jak zaczęłam starać się o odznaczenie dla cioci. Jeszcze nie było Dzieci Holokaustu. Wtenczas zapisałam się do TSKŻ-u, dużo rozmawiałam z Henrykiem Robakiem. Udało mi się też zorganizować dla Bronisławy pieniądze z Jointu. Dostawała 40 dolarów na kwartał, to było wtedy całkiem sporo. 

NIKOMU NIE MÓWIŁAM

Nikomu nie mówiłam we Wrocławiu, bo co to kogo obchodzi, czy ja jestem Polka, czy Żydówka. Bałam się, żeby mnie kto nie szukał. Po raz pierwszy opowiedziałam wszystko mojej sąsiadce, z którą przyjaźnię się od wielu lat. Ona mi wtedy wyznała, że jak się tu sprowadziła, to pierwsze, co usłyszała, to że tutaj mieszka Żydówka. Skąd wiedzieli? Może dlatego, że jestem ciemniejsza? 

Córce też o niczym nie mówiłam. To był błąd, ale nie mogło mi to przejść przez gardło. Ale Reni za to powiedziała koleżanka z klasy, która później została farmaceutką. Gdzieś w kawiarni rzuciła do mojej bardzo pobożnej córki: „A, bo ty jesteś trochę innej wiary”. Renia przyszła do mnie i zapytała, o co chodzi. Wtedy podałam jej te wspomnienia ojca i powiedziałam, żeby sobie poczytała, jeśli chce. Więcej do tematu nie wróciliśmy. Czy przeczytała, tego nie wiem. 

To jeszcze panu powiem, że mojej córce z domu dziecka też niczego nie mówiłam. Dopiero przez przypadek dowiedziałam się, że dzieci w najlepszym, czternastym liceum we Wrocławiu, chodziły za nią i krzyczały „Ty Żydówko!”. Moja znajoma, która była wtedy dyrektorką gminy żydowskiej, poszła do szkoły i wyjaśniła nauczycielce, że Kasia nie jest Żydówką. Jakim cudem wiedziały o tym dzieci w szkole? Mnie niech pan o to nie pyta. 

W pracy byłam lubiana. Koledzy czasami opowiadali jakieś żydowskie kawały, ale nigdy nie odbierałam tego do siebie. Ani ja, ani brat na swojej uczelni nie mieliśmy żadnych kłopotów w 1968 roku. 

 

Renata z Chmurką

Renata z Chmurką

 

Chmurka

Wie pan, mieliśmy psa. Renia go uwielbiała. To był ostry, rasowy pies. Uśpiliśmy go, jak wyjechała na wakacje do Anglii. Gdybyśmy tego nie zrobili, na pewno by wtedy nie zginęła. Proszę spojrzeć, tam w przedpokoju nad lustrem wisi jej rysunek, namalowała tego psa jeszcze w liceum. Nazywał się Chmurka. 

 

Czytaj więcej historii o polskich Sprawiedliwych: 

Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi