Świadectwo ludobójstwa w Rwandzie

Judence Kayitesi miała jedenaście lat, kiedy doszło do ludobójstwa w Rwandzie. Z siedmioosobowej rodziny nikomu, poza nią samą i dwoma braćmi, nie udało się przeżyć. Niedawno ukazała się w języku angielskim jej książka, będąca świadectwem ludobójstwa, ale też refleksją nad szacunkiem do życia i bezsensownością zemsty. Poniższe świadectwo jest zapisem wspomnień Judence, które opowiedziała „Chiduszowi” podczas pobytu we Wrocławiu w maju 2018 roku.  

 

W kwietniu 1994 roku mieszkałam z rodziną na obrzeżach Kigali. Miałam czwórkę rodzeństwa. Wychowywałam się w chrześcijańskiej rodzinie i w domu raczej unikało się rozmów o podziałach – również tym na Tutsi i Hutu. Zaczęłam szkołę, mając siedem lat. Tam po raz pierwszy spotkałam się z segregacją, choć nie dotknęło mnie to od razu bezpośrednio. Jak się później dowiedziałam, moja nauczycielka była Tutsi i nie chciała tworzyć tego rodzaju podziałów w swojej grupie. Dopiero w trzeciej klasie zaczęłam zauważać różnice w traktowaniu dzieci z rodzin Tutsi i Hutu. Na początku roku nauczycielka kazała wstać wszystkim dzieciom Tutsi. Nie wiedziałam jednak, o co jej chodzi, nie wiedziałam też, kim byłam. Spojrzała wtedy na mnie z wyrzutem i zapytała: A ty, dlaczego nie wstajesz? Przecież jesteś Tutsi. Pochodziłam z mieszanej rodziny – mój ojciec był Hutu – ale to wtedy nie miało żadnego znaczenia.

 

happy-teachers-appreciation-week
Przekaż darowiznę na cele statutowe Fundacji Żydowskiej „Chidusz": 
42 1140 2004 0000 3602 7568 2819 (mBank)

Po powrocie do domu zaczęłam wypytywać ojca, co go skłoniło do dokonania takiego wyboru? Nie mogłam zrozumieć, jak mógł nam to zrobić i zdecydować, że będziemy należeć do Tutsi. Było mi wstyd. Nie chciałam być karaluchem, a tak nazywano nas w radiu i w gazetach. Tata próbował tłumaczyć, że to nie był jego wybór, ale dla mnie nie było to wystarczające usprawiedliwienie. W czwartej klasie sytuacja się pogorszyła. Choć uczyłam się dobrze, mój nauczyciel mnie nie lubił i znęcał się nade mną. Bił mnie za każdy drobny błąd, przypominając cały czas, że jestem Tutsi. Nieraz nie pozwalał mi wyjść do toalety, aż zsikałam się w majtki. Dorastałam więc w przekonaniu, że bycie Tutsi to przekleństwo.

 

Szóstego kwietnia, kiedy zestrzelono samolot prezydenta i wszystko się zaczęło, byłam u cioci, gdzie świętowaliśmy Wielkanoc. Reszta mojej rodziny była wtedy w domu. Bardzo chciałam z nimi być i prosiłam ciocię, żeby pozwoliła mi wracać, ale ona się nie zgodziła. Poszliśmy szukać schronienia w pobliskim meczecie, gdzie udało nam się bezpiecznie przeczekać niecały tydzień, ale już trzynastego kwietnia naszą kryjówkę odkryła milicja. Wśród ludzi chowających się w meczecie byli przedstawiciele obu grup – Tutsi i Hutu. Rząd nawoływał do mordowania również tych przedstawicieli Hutu, którzy nie chcieli brać udziału w ludobójstwie. Milicjanci zaczęli nas dzielić. Cała rodzina cioci zarejestrowana była jako Tutsi, ale ja byłam w innej sytuacji. Mój ojciec należał do Hutu. Jak w wielu krajach nazwisko, tak w Rwandzie przynależność do określonej grupy dziedziczyło się po ojcu. Chcąc mnie uratować, ciocia kazała mi przejść na stronę Hutu. Kiedy milicjant zapytał, jak trafiłam do meczetu, wskazałam palcem ciocię i przyznałam się, że przyszłam z rodziną. Milicjant nie był zadowolony. Nie chciał słuchać o tym, że mój ojciec pochodzi z Hutu. Ciocia już wtedy wiedziała, że ona i jej rodzina na pewno zginą, dlatego robiła wszystko, żeby uratować chociaż mnie. Hutu zostali puszczeni wolno, a my mieliśmy być zaprowadzeni na miejsce egzekucji. Wśród milicjantów był człowiek, który wykonywał drobne prace wokół domu cioci. Byłam głodna i chciałam wiedzieć, co się z nami stanie, dlatego zaczęłam go wypytywać. Nie odpowiedział, tylko odepchnął mnie tak mocno, że upadłam. Zaprowadzono nas do dużej sali, gdzie mieliśmy przeczekać noc. Bardzo się bałam. Ciągle pytałam milicjanta, co mają zamiar nam zrobić, aż w końcu zagroził, że jeśli jeszcze raz zapytam, to mnie uderzy.

 

Milicjanci czekali na wsparcie. To nie oni mieli nas zabić. Wkrótce przyjechał autobus, z którego wysiedli ludzie z maczetami i bronią, byli wśród nich nastoletni chłopcy. W tej grupie ciocia rozpoznała jednego ze swoich sąsiadów. Inna kobieta, która również mieszkała niedaleko cioci, podbiegła do niego, próbując się przywitać. Poznajesz mnie? – pytała. Sąsiad udawał, że jej nie zna. Spojrzał tylko na milicjanta, który stał bliżej kobiety i pokazał mu gest, uderzając dłonią w szyję. Milicjant zareagował natychmiast i uderzył kobietę z całych sił maczetą w głowę. Straciłam przytomność.

 

Kiedy się obudziłam, było cicho. Wszędzie była krew. Nie wiedziałam, co się ze mną stało i czy jeszcze w ogóle żyję. Zaczęłam szczypać się po całym ciele, żeby sprawdzić, czy jestem w stanie coś poczuć. Obok mnie leżała moja kuzynka, a przy niej jej dziecko, które próbowało ssać pierś. Wtedy zrozumiałam, że gdyby kuzynka żyła, pewnie sama nakarmiłaby dziecko, zamiast pozwalać małemu nieudolnie szukać pokarmu. W sali nie było już milicjantów. Poszli szukać benzyny, żeby podpalić budynek. Okazało się, że moja ciocia i jedna z jej córek przeżyły. Kazała nam wszystkim wysmarować się krwią, położyć między ciałami i udawać martwych. Ktoś inny podpowiedział jednak, że powinniśmy jak najszybciej stamtąd uciekać. Udało mi się wyjść. Byłam półprzytomna, głodna i bardzo chciało mi się pić. Po drodze spotkałam kobietę i kilku żołnierzy, którzy również brali udział w ludobójstwie. Pytali mnie, kim jestem i gdzie jest moja rodzina, ale ja nie mogłam mówić. Pokazywałam im tylko rękoma, że chcę jeść. Jeden z żołnierzy wyciągnął broń i był gotowy mnie zastrzelić, ale inni go powstrzymali. Mówili, żeby nie marnował na mnie amunicji, bo i tak nie przeżyję. Zostawili mnie tam i odeszli. Błąkając się dalej, dzięki jakiemuś niesamowitemu szczęściu znów spotkałam ciocię z kilkorgiem jej dzieci, którym udało się przeżyć. Wróciliśmy więc do ich domu, doszczętnie zrabowanego. Mąż cioci, któremu również udało się ujść z życiem, poprosił o pomoc znajomego, dość wpływowego dziennikarza, który pracował dla propagandowego radia – jednego z tych, które podżegało do ataków na Tutsi. Dziennikarz niczego nie obiecał, ale za jakiś czas pod domem pojawił się samochód Czerwonego Krzyża, który miał zabrać ranne dzieci do bazy. Podczas przejazdu trafiliśmy na blokadę i rozpoznano nas jako Tutsi. Żołnierze nie pozwolili kierowcy jechać dalej, ale udało mu się ich przekonać, że robi to na polecenie znanego dziennikarza, że jesteśmy ranni i potrzebujemy pomocy. W końcu nas puścili. Kiedy udało się dotrzeć do punktu Czerwonego Krzyża, lekarze szybko zajęli się moją ranną kuzynką. Ja nie otrzymałam pomocy od razu. Moja rana była bardzo głęboka i nikt nie sądził, że przeżyję. Pielęgniarze woleli nie marnować na mnie opatrunków i antybiotyków, wiedząc, że mogą je dać komuś, kto ma szansę wyzdrowieć. Dostałam więc tylko małe łóżko w kącie i coś do jedzenia.

 

Do bazy Czerwonego Krzyża dotarliśmy piętnastego kwietnia. Przez kolejne dwa dni nikt się mną nie zajął. Co jakiś czas musiałam strzepywać robaki, które zalęgły się w ranie na głowie i opadały mi na ramiona. Trzeciego dnia, kiedy lekarz zorientował się, że nadal żyję, postanowił opatrzyć głowę. Szwy zakładano mi bez znieczulenia, to bardzo bolało. Kilka osób trzymało mi ręce, żebym nie wyrwała się lekarzowi.

 

Moja rana goiła się coraz lepiej, ale od uderzenia w głowę maczetą straciłam mowę. Stałam się też apatyczna, wszystko było mi zupełnie obojętne. Przestałam się nawet bać.

 

Był już czerwiec. Ludzi, którzy potrzebowali opieki lekarskiej, wciąż przybywało, dlatego przyszedł czas, aby odesłać pacjentów, których rany zdążyły się już zagoić. Pracownicy Czerwonego Krzyża podzielili nas na tych, którzy popierali odpowiedzialny za ludobójstwo rząd i tych, którzy obrali stronę rebeliantów. Musieli skierować nas w różne miejsca. Miałam jedenaście lat, więc nie rozumiałam tych politycznych zawiłości. Nie wiedziałam, do której grupy dołączyć. Takich dzieci jak ja było więcej. Znaleźli się jednak ochotnicy, którzy stworzyli w pobliżu prowizoryczny dom dziecka, gdzie trafiły dzieci w podobnej sytuacji do mojej, ale nie było to do końca bezpieczne miejsce. Od czasu do czasu milicja robiła naloty i zabierała po kilkoro dzieci na pewną śmierć. Wśród milicjantów był też dziennikarz, który wcześniej pomógł nam uciec.

 

Pewnej nocy walki między żołnierzami Rwandy i rebeliantami zaostrzyły się. Wybuchła wielka strzelanina. Następnego dnia rano, kiedy wstałam i wyjrzałam na zewnątrz, zobaczyłam żołnierzy w nieznanych mi mundurach. Zachowywali się spokojnie i normalnie rozmawiali z ludźmi. Byli to rebelianci, którzy poprzedniej nocy wygrali wojnę.

 

Żołnierze Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego organizowali transporty cywilów w bezpieczniejsze miejsca. Dzieci odsyłano do domów dziecka, których wtedy powstały dziesiątki. Spędziłam jakiś czas w jednym z takich domów. Ciągle nie mogłam mówić i straciłam pamięć. Komunikowałam się przy pomocy kartki i długopisu. Nie pamiętałam, gdzie mieszkałam, więc trudno było znaleźć moją rodzinę. Nie wiedziałam, czy ktoś z moich najbliższych przeżył. Podczas gdy inne dzieci wracały do swoich domów, ja czekałam w sierocińcu. Powoli zaczęłam rozumieć znaczenia przypadkowo usłyszanych słów, nazw ulic i dzielnic, aż w końcu przypomniałam sobie swój dawny adres. Jedna z kobiet, które się mną zajmowały, Australijka, zabrała mnie do miejsca, gdzie kiedyś mieszkałam. Dom moich dziadków już nie istniał. Jedna z sąsiadek rozpoznała mnie, podbiegła do nas, zaczęła mnie przytulać i mówić, że muszę być silna, że moi rodzice nie żyją, ale moich dwóch braci udało się uratować i są w domu dziecka w innym miasteczku. Moja cała rodzina, dziadkowie i wujostwo, mieszkała po sąsiedzku, więc było jasne, że nikt prócz braci nie przeżył. Wtedy opiekunka z domu dziecka zaproponowała mi, że mnie zaadoptuje i zabierze do siebie, do Australii, ale nie zgodziłam się. Po pierwsze wiedziałam, że muszę odnaleźć braci; po drugie, nie mogłam uwierzyć, że mojej mamy już nie ma; nie mogłam uwierzyć, że mogła odejść i zostawić mnie samą.

 

Moja ciocia, siostra matki, szukała mnie przez ten cały czas. To była wielka radość, kiedy zobaczyłam ją pewnego dnia w domu dziecka. Zabrała mnie do siebie. Zamieszkaliśmy razem z częścią jej rodziny, której udało się przeżyć w domu, w którym mieszkali przed ludobójstwem. Musiałam od początku uczyć się mówić, powtarzać i zapamiętywać znaczenia słów jak kilkulatka.

 

Ciocia zaczęła również szukać moich braci. Starszego udało się znaleźć bardzo szybko. Dowiedziałyśmy się też, że mój malutki brat, który miał wtedy rok, został zabrany z innymi uchodźcami do Ugandy. Wtedy też usłyszałyśmy, jak zginęli rodzice. Mama dostała śmiertelny cios maczetą. Jej roczne dziecko też uderzono maczetą w głowę i w nogę, ale jemu udało się przeżyć. Brata znalazłyśmy dopiero po czterech latach, przy wsparciu organizacji zajmującej się poszukiwaniem zaginionych dzieci. Oboje odczuwamy do dziś skutki urazów odniesionych w 1994 roku. Mojemu bratu wszczepiono w nogę metalowe elementy. Ja długo miałam problemy zdrowotne, ale bardzo chciałam dalej się uczyć. Musiałam zacząć szkołę od początku.

 

Jeśli zaś chodzi o psychiczne konsekwencje ludobójstwa, jakie odnieśli Rwandyjczycy, jestem pewna, że jest ich tyle, ile samych ofiar. Ja przede wszystkim nie mogłam zaakceptować faktu, że moja mama nie żyje. Nie mogłam przestać o niej myśleć. Wielokrotnie oglądałam się na ulicy za kobietami, które choć trochę mi ją przypominały. Pogodziłam się z jej śmiercią, dopiero kiedy sama zostałam matką. Musiałam też szybko dorosnąć, żeby móc zaopiekować się moimi braćmi. Młodo wyszłam za mąż. Moje małżeństwo nie było udane, częściowo również w konsekwencji tego, co przeszłam.

 

Długo nie chciałam rozmawiać o mojej sytuacji ani opowiadać tej historii. Kiedy jednak się odważyłam, zrozumiałam, że tak właśnie należy. Chcę zachęcić innych, którzy przeżyli to co ja, aby spróbowali pokonać strach i zaczęli mówić. Dawno postanowiłam, że muszę podtrzymywać pamięć o tym, co się stało, żeby już nigdy więcej do tego nie doszło. Musimy czerpać lekcję z historii i przekazywać ją dalej.

 

Jednym z problemów, które powstały w Rwandzie po wydarzeniach 1994 roku, jest sytuacja młodych dziewcząt. Ponieważ tak wiele z nas straciło rodziny, chcemy jak najszybciej stworzyć sobie miejsce, w którym będziemy mogły czuć się jak w domu. Dziewczyny często wychodzą za mąż od razu po skończeniu szkoły. Ja wzięłam ślub bardzo młodo, nie mając pojęcia, czym jest miłość i jak powinien wyglądać związek. Kiedy zorientowałam się, że moje małżeństwo nie funkcjonuje tak, jak powinno, rozeszliśmy się. Zostałam sama z dwoma synami i zaczęłam się zastanawiać, co dalej.

 

Myślałam o tym, jak będzie wyglądało nasze życie. Co mogę dać moim dzieciom? Tak powstał pomysł napisania książki. Młodzi ludzie są beztroscy i nie chcą rozpamiętywać przeszłości. Nie ma w tym nic złego! Chciałabym jednak, żeby moje dzieci znały moją historię i historię tego, co wydarzyło się w Rwandzie. Wierzę, że pomoże im to nabrać wrażliwości i – w przyszłości – reagować w odpowiednim momencie, kiedy zauważą, że ktoś jest niewłaściwie traktowany. To moje dziedzictwo.

 

Myślę, że jeśli uda nam się nauczyć młodych ludzi tej jednej rzeczy – że nikt nie ma wpływu na to, kim, w jakim miejscu na ziemi i w jakiej rodzinie się urodził, i że każde ludzkie życie ma taką samą wartość – być może łatwiej będzie nam razem żyć. Moja historia i historia Rwandy uczy przede wszystkim o bezsensowności zemsty i o szacunku do życia – swojego i innych.

 

Trudno jest zrozumieć, jak ludobójstwo może w ogóle mieć miejsce. Potrafimy je wyjaśnić faktograficznie, za pomocą ciągu przyczyn i skutków, ale to nam zazwyczaj nie wystarcza. Próbujemy doszukać się jakiegoś dodatkowego, niezbadanego czynnika. Rwanda, gdzie podział na Hutu i Tutsi był stworzony sztucznie, jest szczególnym przypadkiem. Między dwiema grupami nie istniały różnice ani kulturowe, ani językowe. Ale aparat propagandy działał prężnie. Radio i prasa odegrały ogromną rolę w tworzeniu wrogich nastrojów przeciwko Tutsi. Nie chcę myśleć, że w ludziach tkwi jakieś nierozpoznane zło. Co najwyżej strach. Ludobójstwo jest zawsze efektem polityki „jeśli nie zabijesz wroga, on zabije ciebie”. U korzeni ludobójstwa zawsze leży polityka.

 

Po wydarzeniach 1994 roku państwowe sądy i Trybunał ONZ sądziły tylko odpowiedzialnych za zaplanowanie i przygotowanie ludobójstwa. Osądzenie wszystkich byłoby zbyt czasochłonne. Dlatego sięgnięto po tradycyjną formę rozwiązywania sporów, zwaną gaczacza (w wolnym tłumaczeniu „sprawiedliwość na trawie”). Ludzie spotykali się, dyskutowali i wymierzali kary. Osądzany, który przyznawał się do winy, prosił poszkodowanego, jego rodzinę i innych mieszkańców o wybaczenie. Winny zbrodni odpokutowywał, pracując na rzecz społeczności. Oczywiście gaczacza ma swoje wady, według wielu odbudowa domu czy drogi nie jest wystarczającą karą. Ale nie polega ona tylko na wymierzaniu kary. Zmusza wszystkich do rozmowy – również tych, którzy przeżyli ludobójstwo. A to bardzo ważny moment, zarówno na drodze do pojednania, jak i pogodzenia się z własną stratą.

 

***

W nocy z 6 na 7 kwietnia 1994 roku, po tym jak zestrzelony zostaje samolot prezydenta Rwandy Juvenala Habyarimany, dochodzi do masowych mordów na Rwandyjczykach z grupy Tutsi. Oddziały ONZ przypatrują się biernie, jak w ciągu kilku pierwszych dni giną tysiące cywilów. Żołnierzom nie wolno odpowiedzieć siłą. Byłoby to naruszenie udzielonego im mandatu.

***

21 kwietnia dochodzi do zabójstwa neutralnej premier Agathe Uwiliyingimany i przydzielonych do chronienia jej dziesięciu belgijskich żołnierzy. ONZ wycofuje ogromną większość swoich oddziałów z terenów Rwandy. Z dwóch i pół tysiąca stacjonujących tam żołnierzy zostaje zaledwie dwustu pięćdziesięciu.

***

Po prawie miesiącu krwawej masakry, w publicznych dyskusjach o kryzysie rwandyjskim wciąż unika się słowa ludobójstwo. Użycie tego terminu zobowiązywałoby prawnie ONZ do podjęcia działań zgodnie z ustaleniami Konwencji ONZ w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa.

***

22 czerwca, po wątpliwej akcji ratowania Tutsi przez oddziały francuskie, rząd Stanów Zjednoczonych po raz pierwszy mówi o ludobójstwie w kontekście wydarzeń w Rwandzie. 

***

Termin ludobójstwo ukuty został przez polsko-żydowskiego prawnika Rafała Lemkina, a sam fenomen opisany w jego książce The Axis Rule in Occupied Europe wydanej w 1944 roku. Lemkin czynnie zabiegał o przyjęcie międzynarodowej konwencji dotyczącej zapobiegania ludobójstwu, którą uchwalono w 1948 roku. Udało mu się wyemigrować z Europy Wschodniej w przededniu wojny. Czekając w Rydze na samolot do Szwecji, postanowił złożyć wizytę wybitnemu historykowi żydowskiemu Szymonowi Dubnowowi i opowiedzieć mu o swoich planach prawnego zakazania zagłady cywilów. Oto fragment ich rozmowy opublikowanej w książce Samuela Tottena i Stevena Jacobsa, Pioneers of Genocide Studies:

Dubnow: To oczywiste, że skoro zabójstwo jednego człowieka jest zbrodnią, tym straszniejszym przestępstwem jest wymordowanie całej rasy czy narodu.

Lemkin: Zabicie pojedynczej osoby jest zbrodnią wewnątrz kraju. Każdy naród zajmuje się nią poprzez swoje sądy i z własnej inicjatywy. Ale zagłada całego narodu musi być uznana za zbrodnię międzynarodową i potępiona przez cały świat. Narody musiałyby współpracować w karaniu zbrodniarzy i w zapobieganiu masowym mordom w przyszłości. Gdyby coś takiego zdarzyło się znowu, kraje musiałyby działać. Ponadto sprawca zostałby osądzony również przez historię.

Dubnow: Najbardziej wstrząsające jest to, że zdarzały się już w przeszłości zbrodnie tego rodzaju – dotyczące dużej ilości ludzi, gdzie wszystkie jej ofiary należały do tej samej narodowości, rasy czy religii – które nie były uznawane za zbrodnie. O tych rzeczach należy mówić otwarcie. Niech narody same zdecydują, czy chcą być częścią cywilizowanej globalnej społeczności. Zawsze uważałem, że historia musi wydawać wyroki.