Sabina ze Lwowa

Podjęła decyzję o ucieczce. W przygotowaniach pomogła Bronia, przyjaciółka ze studiów, a kolega załatwił aryjskie papiery. Jej niebieskie oczy były w porządku, włosy jednak należało poprawić. Może były piękne i gęste, ale jednak kruczoczarne.

 

Wrocław, 2014

Był piękny, sierpniowy dzień. Siedziałyśmy rozleniwione w ogrodzie. Nic nie wskazywało na to, że zaraz wybiorę się w nieznane okolice Lwowa. Babcia z niezadowoloną miną spojrzała na mnie i oznajmiła: ‒ Jeśli musisz już wiedzieć, to ci powiem. Ale wiedz, że nie mam na to ochoty i wolałabym zapomnieć.

To był początek opowieści, ale tak naprawdę moja ciekawość zrodziła się już dwadzieścia lat wcześniej, podczas pierwszego spotkania z jej siostrą, Giną, w Ameryce. Wówczas odkryłam, że na jej drobnym przedramieniu znajdował się obozowy tatuaż z Auschwitz. Przez lata dowiedziałam się jednak niewiele. O właściwym początku rodzinnej sagi usłyszałam dopiero tego letniego popołudnia we Wrocławiu, siedemdziesiąt lat od zakończenia wojny.

 

Lwów, 1921

Ta historia miała swój początek w międzywojennym Lwowie. Rodzice babci, Henryk i Klara Spinnerowie, prowadzili tam zakład ramiarski. Prababcia drewniane ramy wykonywała sama na miejscu, natomiast pozłacane elementy sprowadzała z Wiednia, z fabryki jej brata Jakoba, sławnego pozłotnika austriackiego. Klara interesowała się malarstwem i posiadała w domu małą galerię sztuki. Babcia pamięta z dzieciństwa malarzy lwowskich, wówczas jeszcze mało rozpoznawalnych, którzy przewijali się przez pracownię jej rodziców. Pamięta też tych bardziej znanych, jak Wojciech Kossak. Rodzina obchodziła tylko najważniejsze święta żydowskie, była mocno zasymilowana.

happy-teachers-appreciation-week
Przekaż darowiznę na cele statutowe Fundacji Żydowskiej „Chidusz": 
42 1140 2004 0000 3602 7568 2819 (mBank)

Przeglądając księgi metrykalne, dowiedziałam się, że Henryk i Klara właściwie nazywali się Chaim i Chaje Ettel. Gdy oznajmiłam to babci, z grymasem stwierdziła, że jestem zbyt dociekliwa.

Henryk (Chaim) pochodził z Jaworowa, malowniczego miejsca, do którego babcia jeździła na wakacje. Były tam stawy i stadnina koni. Rodzina Spinnerów zajmowała się rolnictwem. W pokoleniu Henryka w każdej gałęzi drzewa genealogicznego występował jakiś Chaim.

Klara przybyła do Lwowa z Tarnopola, przejmując zakład po swoim wujku, ramiarzu i pozłotniku lwowskim Jakobie Altbergu (ewentualnie Altenbergu). Należała do zamożnej, mieszczańskiej rodziny. Miała liczne rodzeństwo – cztery siostry oraz brata Jakoba w Wiedniu. Była kobietą niezależną, czynną zawodowo i, jak na ówczesne czasy, wyemancypowaną. Przy Henryku, znanym ze swojego wybuchowego charakteru, była oazą spokoju. Dlaczego przybrała imię Klara, szczególnie że jedna z jej sióstr miała tak na imię, nie wiadomo. Ta druga Klara i jeszcze jedna siostra, Rózia, mieszkały ze swoimi rodzinami w Tarnopolu. ‒ W domu rozmawiało się po polsku ‒ ciągnęła opowieść babcia ‒ a rodzice tylko poufne rozmowy prowadzili po niemiecku, żeby dzieci nie mogły ich zrozumieć.

Klara i Henryk Spinnerowie przed wojną. Lwów /fot. Archiwum rodzinne

Klara i Henryk Spinnerowie przed wojną. Lwów

 

Wojna

Babcia miała na imię Sabina i urodziła się jako trzecia z czworga rodzeństwa. Najstarsza siostra, Regina, przed wojną ukończyła studia prawnicze i wyszła za mąż za adwokata, doktora prawa Zygmunta Labinera, aktywnego działacza syjonistycznego i amatora sportów z klubu Hasmonea. Zygmunt nauczył babcię jeździć na łyżwach.

Swojej drugiej siostry nie poznała – Fryderyka upadła na głowę podczas spaceru i zmarła jako dziecko jeszcze przed jej narodzinami. W mieszkaniu wisiało jej zdjęcie w dużej owalnej ramie. ‒ Taka rama to był nie lada rarytas, który wymagał wybitnego kunsztu – mówiła babcia. Kiedy wybuchła wojna, w domu rodzinnym mieszkał jeszcze tylko najmłodszy brat Mieczysław.

Z nadejściem Sowietów skończyły się sielskie czasy. Prześladowano i wysiedlano ludność, nacjonalizowano dobra. Uniwersytet Jana Kazimierza stał się sowiecką uczelnią. Często wybuchały antagonizmy między polskimi a ukraińskimi wykładowcami. Oficjalnym językiem był ukraiński. Babcia jako reprezentantka pokolenia Kolumbów zdążyła zdać egzamin dojrzałości przed samym wybuchem wojny, w gimnazjum dla „panienek z dobrych domów” prowadzonym przez Olgę Żychowicz-Filippi. Wspomina tę szkołę z rozrzewnieniem. Po szkole średniej rozpoczęła pierwszy rok medycyny już w nowej rzeczywistości. Przyjaźnie zawarte na studiach miały okazać się kluczowe w czasie wojny. Na jedynym ocalałym zdjęciu babci z przyjaciółmi z medycyny uwieczniono także doktora Klingera, który – jak podaje Yad Vashem – zadenuncjowany po powstaniu warszawskim został rozstrzelany przez Niemców. W opowiadaniach babci studenci trudnili się hodowlą wszy na skórze na potrzeby zakładu prof. Rudolfa Weigla, który prowadził przy lwowskim uniwersytecie badania nad szczepionką na tyfus.

Właściwa tragedia rozpoczęła się 30 czerwca 1941 roku, kiedy do Lwowa wkroczyli Niemcy. ‒ Przygotowywaliśmy się na to od tygodni, robiąc zapasy żywieniowe. Ukraińcy wiwatowali na widok wkraczających żołnierzy Wehrmachtu. Nie chcę jednak o tym mówić, wolałabym o tym zapomnieć ‒ kończyła.

Jej świat się zawalił. Tuż po wkroczeniu nazistów rozpoczął się pierwszy z tzw. pogromów lwowskich, w których brali udział Niemcy, ukraińscy nacjonaliści oraz miejscowy motłoch rozochocony niemiecką propagandą o żydowskiej winie za zbrodnie NKWD.

Relacja babci pozbawiona jest szczegółów, właściwie ogranicza się do dwóch faktów. Jej mamę aresztowano w drodze do swojej drugiej córki Giny, która ledwo co urodziła córeczkę. Niedługo po zatrzymaniu została zamordowana. Ojca, który bezskutecznie próbował załatwić uwolnienie żony, zabito dwa tygodnie później. W Yad Vashem figuruje zeznanie jego znajomego potwierdzające ten fakt. Czy widział to na własne oczy?

Filmy i zdjęcia, które zostały zrobione przez niemieckich żołnierzy podziwiających swoich „pomocników” podczas linczu, malują niewyobrażalny obraz. Mężczyźni i kobiety nie mogli uciec przed tłumem, kijami i razami. Także prominentni Żydzi, niektórzy w garniturach, sprzątali miasto – czyścili chodniki, myli toalety. Kobiety, pobite, w podartych ubraniach, a często i nagie, osłaniały się, chroniąc swoją godność i życie. Leciały kamienie, tłum świętował, klaszcząc w zachwycie. Ofiary ciągnięto po chodnikach do więzień, do miejsc kaźni i egzekucji. Tak rozpoczęła się zagłada Żydów lwowskich: w pierwszym pogromie zginęły według szacunków co najmniej cztery tysiące ludzi, w tym prababcia Klara. Do końca lipca podczas tzw. Dni Petlury zamordowano kolejne dwa tysiące Żydów, w tym pradziadka Henryka.

 

Kraków, 1941

Babcia podjęła decyzję o ucieczce. W Krakowie żyła jeszcze jedna siostra jej matki, ciocia Władzia Musiałowa, żona polskiego oficera uwikłana w działalność konspiracyjną, przedwojenna harcerka. W przygotowaniach pomogła Bronia, przyjaciółka ze studiów, a kolega załatwił aryjskie papiery. Udało mu się dzięki kontaktom jego ojca, który był pracownikiem technicznym na wydziale lekarskim. ‒ Sławkowi robiłam na biologię rysunki ‒ wspomina babcia.

Jej niebieskie oczy były w porządku, włosy jednak należało poprawić. Może i były piękne i gęste, a nawet – jak mawia się u nas w rodzinie – najpiękniejsze w dzielnicy, ale jednak kruczoczarne.

Droga na aryjską stronę wiodła pociągiem ze Lwowa do Krakowa. Przedwojenny świat i twarze bliskich zostawiła na zawsze na wschodzie. Babcia została blondynką. A przede wszystkim z Sabinki stała się Joanną. Życie w Krakowie nie mogło być radosne. ‒ Nie miałam ochoty na nic, byłam załamana. Nie wiedziałam, czy i jak dalej żyć. Bronia podtrzymywała mnie na duchu i namówiła do dalszego studiowania – opowiadała.

Na początku zatrzymała się u cioci. ‒ Władzia poślubiła jeszcze przed wojną goja, polskiego żołnierza – mówiła. ‒ Opiekowała się moją kuzynką Martą Graup, której rodzice nie byli zamożni, zabierała ją na obozy harcerskie.

Ciocia, sama bezdzietna, z lęku przed denuncjacją załatwiła jej mieszkanie i pracę w Bieżanowie. Nadal nalegała na odwiedziny swojej siostrzenicy, mimo że jej mąż wściekał się z powodu każdej wizyty. Wzburzony mówił, że babcia naraża Władzię i nie życzy sobie, żeby przychodziła do ich domu.

 

Milek

Studia medyczne były organizowane w ramach tajnych kompletów na Uniwersytecie Jagiellońskim, obowiązywała pełna konspiracja. W Krakowie ukrywał się także młodszy brat babci Mieczysław, nazywany Milkiem. Nie wiadomo, w jaki sposób udało mu się załatwić dokumenty i wydostać ze Lwowa. Babcia pracowała w sklepie z materiałami tekstylnymi w Bieżanowie, a on na poczcie. Pozostawali w kontakcie. Mieczysław przyjął nazwisko Wąsowicz. Pewnego dnia zniknął. Babcia zaczęła prowadzić poszukiwania na własną rękę. Jego kolega z pracy obiecał udzielić informacji, umówili się w kawiarni w centrum. Kiedy przyszła na spotkanie, przez szybę dostrzegła dziwne „gęby”, które otaczały czekającego na nią chłopaka. Ogarnęło ją złe przeczucie i nie weszła do środka. To była zasadzka. Mieczysław został aresztowany przez Gestapo i zginął zastrzelony, prawdopodobnie podczas próby ucieczki. Miał wtedy około dziewiętnastu lat. Wiadomość o jego śmierci babcia dostała telefonicznie od anonimowego rozmówcy.

W pewnym momencie była szantażowana przez granatowego policjanta, którego ktoś jej przedstawił, kiedy szukała wieści o bracie. Groził denuncjacją, ale na szczęście udało się go przekupić materiałami tekstylnymi. ‒ Ciężko było chodzić po ulicach Krakowa, zaczepiali mnie. Raz szantażował mnie pewien chłopak, chciał pieniędzy, których nie miałam. Nie pamiętam, jak się wybroniłam – opowiadała. ‒ Polacy nie byli nam przyjaźni, raczej obojętni lub wrogo nastawieni. Choć nie byli też tacy straszni jak Niemcy. To były ciężkie czasy… Jakoś to przeżyłam.

Joanna w Wieliczce, po wojnie /fot. Archiwum rodzinne

Joanna w Wieliczce, po wojnie

 

Marian

Z dziadkiem Marianem poznali się w pociągu linii podmiejskiej z Bieżanowa do Krakowa. Pochodził z Wieliczki. Babcia mówiła, że z kolegą umyślnie wpadali na nią, wsiadając do wagonu. Była piękną dziewczyną. Zaczęli się spotykać i umawiać na randki. Wiele lat później dziadek zwykł żartować: ‒ Dałem za nią płaszcz.

Pewnego dnia wybrali się na ciastka. Marian wszedł do kawiarni, babcia czekała na niego na zewnątrz. Niespodziewanie nadjechały ciężarówki z żołnierzami, ulica została zablokowana, Niemcy wyłapywali ofiary na wydzielonym terenie. Kobiety i mężczyźni umieszczani byli na ciężarówkach. Łapanki były metodą na pozyskiwanie pracowników przymusowych, ale również sposobem na wytropienie działaczy podziemia i Żydów ukrywających się poza gettami. Los wyłapanych Żydów był zwykle przesądzony i rozstrzygał się seriami z karabinów maszynowych na wzgórzu obok obozu w Płaszowie.

Kiedy Marian wrócił i spostrzegł, co się wydarzyło, babcia czekała już na jednym z wozów. Podszedł do niemieckiego żołnierza i zaoferował mu za uwolnienie dziewczyny zimowy płaszcz, który miał na sobie. Szczęście im dopisało. To właściwie jedyna historia rodzinna, którą znałam wcześniej. Babcia pozostała w Krakowie do momentu ślubu z dziadkiem, pracując w tym samym sklepie z materiałami tekstylnymi.

 

Gina

Siostra babci, Gina, została we Lwowie parę tygodni dłużej. Jej nowo narodzona córeczka Vilma budziła zachwyt w rodzinie. Babcia pamięta, jak nosiła ją na rękach. To było jeszcze przed 30 lipca 1941 roku, potem euforia przerodziła się w strach. Dla Giny, przyzwyczajonej do zupełnie innego życia, wojna była szokiem. Miesiąc miodowy spędziła z mężem na Lazurowym Wybrzeżu, podróżując legendarnym Orient Expressem. Corocznie z matką wydawały fortunę na zakupach w Wiedniu, co wprawiało we wściekłość jej ojca Henryka. Także na wyprawkę ślubną poszedł nie lada majątek. Luksusy skończyły się jednak po wybuchu wojny, a wkroczenie Niemców do Lwowa nie pozostawiło już żadnych złudzeń.
Zygmunt, mąż Giny, został kierownikiem w szpitalu żydowskim. Atmosfera była napięta. Przekupywał niemiecką i ukraińską policję alkoholem, żeby odwlec nieuniknione. Kiedy rodzice babci już nie żyli, a ona uciekła ze Lwowa, Zygmunt zorganizował dokumenty dla żony i córki, które ostatecznie również wyjechały do Krakowa. Kiedy tam przybyły, babcia chciała z nimi zamieszkać. ‒ Gina miała gorzej – opowiadała. To było bardzo podejrzane – kobieta ukrywająca się z dzieckiem. Właścicielka domu nie zgodziła się ich przyjąć.

Zamieszkały kątem u prostytutki, która widocznie była mniej podejrzliwa albo potrzebowała pieniędzy. Gina grała żonę polskiego oficera, czekającą na jego powrót. Co się stało z jej Zygmuntem? ‒ Pewnego dnia przyjechali wozami Niemcy z Ukraińcami i zastrzelili wszystkich pacjentów szpitala, na koniec wywieźli personel i rozstrzelali wszystkich, łącznie z mężem Giny.

Masakra we lwowskim szpitalu przy ul. Kuszewicza miała miejsce 20 sierpnia 1941 roku, zatem niedługo po pogromach i po ucieczce rodzeństwa Spinnerów ze Lwowa. Tymczasem Gina, nie wiedząc jeszcze o losie Zygmunta, żyła w Krakowie i pozostawała w kontakcie z siostrą. Piekarz, u którego kupowała chleb, wydawał się miłym człowiekiem, bardzo chciał się z nią zaprzyjaźnić. Pewnego razu zaproponował jej randkę, którą ona odrzuciła. W wywiadzie dla Shoah Foundation zeznała: ‒ Odrzuciłam jego awanse, a on doniósł na mnie Gestapo. Czy ja wyglądałam na Żydówkę?

 

Płaszów, 1943

Gina z Vilmą zostały przewiezione z aresztu do obozu w Płaszowie. Po przyjeździe rozpoznał je ukraiński strażnik ze Lwowa, który znał też męża Giny, i polecił schować się w łaźni. Po chwili czekania dało się słyszeć serię z karabinu maszynowego. Wszyscy przywiezieni, za wyjątkiem ich dwóch, zginęli rozstrzelani na wzgórzu.

Życie obozowe upływało w ciągłym napięciu, bo komendant Amon Götz miał ten sławny zwyczaj strzelać do przypadkowych więźniów z balkonu swojej willi. Płaszowska codzienność to dla Giny bezsensowna praca, sadyzm, zaszczucie i śmierć. I krótka informacja od żydowskiej organizacji pomocowej o losie jej męża z załączonym kontaktem do kogoś w Krakowie, jeśli udałoby jej się przeżyć. Gina pracowała, a Vilma mieszkała w domu dzieci, prowadzonym przez więźniarkę i matkę jednego z chłopców, Cylę Wiener. W nocy Gina zakradała się do córki i karmiła ją piersią.

Pewnego dnia więźniowie stali godzinami na apelu, a dzieci odseparowano od opiekunki i zapakowano na ciężarówki. Ostrzał z broni skutecznie powstrzymał rodziców przed pogonią za transportem. Cyla Wiener zeznała wiele lat później, że nigdy więcej nie chciała mieć dzieci po tym, jak straciła kilkuset maluchów.
Gina postanowiła odebrać sobie życie – na taką ostateczność miała schowaną tabletkę z cyjankiem. W nocy przyśniła jej się matka. Po przebudzeniu podjęła decyzję, że przeżyje. To był rok 1943, może 1944.

Wkrótce trafiła do Auschwitz. Tam otrzymała tatuaż. W cztery oczy z doktorem Mengele stanęła siedem razy i za każdym razem palcem wskazał jej stronę życia. Po roku wysłano ją do obozu pracy w Czechosłowacji. W Lichtewerden kobiety szyły mundury i nosiły ciężkie bale z bawełną. Musiały też nosić niezgrabne chodaki. Wtedy właśnie z babcią skontaktowała się tajna organizacja, prosząc o buty dla Giny.

Nie spodobały się one straży obozowej. Za karę Gina została zmuszona do spędzenia grudniowej nocy na mrozie, stojąc bez ubrania. Chyba tylko przedwojenne zahartowanie i forma zdobyta w Hasmonei sprawiły, że wyszła z tego cało. W maju 1945 roku do obozu wjechał na białym koniu rosyjski oficer – tak przynajmniej zapamiętała wyzwolenie Gina. Wróciła do Krakowa, udając się pod podany jej w Płaszowie adres. Sabina, wówczas już Joanna, również tam dotarła. Z całej czterdziestoosobowej rodziny Spinnerów i Altenbergów ze Lwowa i Tarnopola uratowały się cztery osoby: dwie siostry Spinnerówny, kuzynka Marta, która w czasie wojny poślubiła katolika, oraz kuzyn Marek Spinner. Przeżyła też ciocia Władzia w Krakowie, która nie musiała się ukrywać, i kuzynka Adele z Wiednia, która zdołała uciec do Londynu.

Ślub Joanny i Mariana. Wieliczka, grudzień 1945 r. /fot. Archiwum rodzinne

Ślub Joanny i Mariana. Wieliczka, grudzień 1945 r. /fot. Archiwum rodzinne

 

Wrocław, 1946

‒ Do Wrocławia przyjechałam wagonem towarowym na węglu – wspominała. Wraz z mężem na wrocławskiej Akademii Medycznej kontynuowali studia. Pokazała mi zakurzone, poniemieckie książki, z których uczyli się do egzaminów. W swoim albumie zachowała też zdjęcia, na których widać, jak z dziadkiem wywozili wagonikami gruz z klinik. Pewnego razu, kontynuując moje poszukiwania genealogiczne o Lwowie – mój nowy nałóg – natrafiłam na odcinek Polskiej Kroniki Filmowej z prof. Henrykiem Beckiem, sławnym ginekologiem i ocalałym. Ku mojemu zdumieniu, w scenie operacji przeprowadzonej przez profesora, pośród kilku studentów dostrzegłam babcię. W kolejnych ujęciach widać ją przy mikroskopie, a w tle pojawia się jej późniejsza szefowa, prof. Hirszfeldowa.

I tak babcia Joanna we Wrocławiu dotknęła lwowskiego świata z czasów Sabiny.

 

Tamten Lwów

To wszystko opowiedziała mi dopiero tego upalnego popołudnia. Nie pożegnała mnie ciepło i wylewnie, jak miała w zwyczaju. Była zła, zacisnęła usta i spojrzała na mnie z dezaprobatą.

Nie wierzyłam, że z tak licznej rodziny nikt się nie uratował. Spędzałam długie godziny na szukaniu imion i nazwisk. Bezowocnie. Według szacunków wojnę we Lwowie przeżyło mniej więcej ośmiuset Żydów, czyli około pół procenta społeczności, która mieszkała tam w chwili wkroczenia Niemców. Uratować się oznaczało dostać szansę jedną na dwieście.

Moja babcia Joanna /fot. Archiwum rodzinne

Moja babcia Joanna

 

Wrocław, wrzesień 2018

Ten tekst pisałam na przestrzeni kilku miesięcy. Zdołałam jeszcze uzupełnić luki w opowieści, wypytując babcię o szczegóły. Złożyłyśmy zeznania w Yad Vashem i zapisałyśmy tam nazwiska jej bliskich. Babcia odeszła u schyłku tego lata. W jej szafie odkryłam zużytą skórzaną teczkę, a w niej kenkartę i akt chrztu niejakiej Joanny ze Stanisławowa. Cała historia babci i jej lęku w jednej starej torbie. Myślę jednak, że mimo strachu i bólu chciała, żeby ktoś pamiętał o Spinnerach ze Lwowa i dlatego w końcu otworzyła się przede mną.

 

Chidusz powstaje dzięki darowiznom.

Wesprzyj nas, byśmy mogli działać dalej:

NR KONTA: 42 1140 2004 0000 3602 7568 2819 (mBANK)