Nie obowiązuje żaden przymus pamiętania. „Ujawnienie” prof. Jadwigi Sławińskiej

Jeszcze przed epoką internetu za własne pieniądze objechała maluchem Europę, żeby studenci mogli oglądać dobre zdjęcia wybitnej architektury. Humanizowała Politechnikę Wrocławską – zapoczątkowała ogólnouczelniane wykłady z historii kultury, a do planu zajęć na architekturze dzięki niej na stałe trafiła estetyka, główny przedmiot jej badań. Choć była uwielbiana przez studentów i ceniona przez współpracowników, nie opowiadała o swojej przeszłości. O tym, że była Żydówką i cudem ocalała z getta warszawskiego, wiedzieli tylko nieliczni. Prawie nikt nie słyszał o jej Ujawnieniu, krótkim tekście autobiograficznym sprzed dwudziestu pięciu lat, który nigdy nie został opublikowany. Cieszyła się życiem, uprawiała dużo sportu – jeszcze kilka lat przed śmiercią jeździła na nartach. Profesor Jadwiga Sławińska zmarła 2 lutego 2018 roku. Nie miała pogrzebu, na żadnym cmentarzu nie ma jej grobu. Oddała swoje ciało nauce. Maszynopis Ujawnienia przekazał „Chiduszowi” Andrzej Solecki.

 

Ujawnienie

1.

Przeżyłam zagładę warszawskiego getta. Starałam się, o ile to możliwe, o tym nie wspominać. Unikam samoudręki. Nie chciałam wracać tam, skąd uciekłam. Nie opowiadałam o tamtych wydarzeniach także dlatego, że tak łatwo przy tym uderzyć w fałszywy ton: jaką to byłam męczennicą i bohaterką! Osoby starsze są w ogóle skłonne idealizować swój wizerunek z czasów młodości. Uważam, że nie mam się czym chwalić. Nigdy nie pozbędę się wstydu, że przeżyłam, a inni zginęli. Dotychczas nie tylko nie spisywałam swoich wspomnień, ale nawet najbliższym zwierzałam się z nich skąpo i rzadko. Stroniłam też od literatury wspomnieniowej, ale kiedyś, przypadkowo, w starej gazecie znalazłam wspomnienia kogoś z Ostrowca Świętokrzyskiego. Autor opisywał rozpacz i beznadziejność sytuacji, jaka panowała w tamtym getcie. Dobrze pamiętał, kiedy się pojawiłam, jak wyglądałam i jak miałam na imię, ale już mniej, co mówiłam. Miałam powiedzieć: „Mordechaj (chodzi o Anielewicza) wzywa was do Warszawy”. Była też mowa o tym, że pilotowałam chłopców z Ostrowca do Warszawy. Za ostatnim, siódmym razem wpadłam i zginęłam u bram getta. Dalsze wspomnienia dotyczyły walk powstańczych.

Nie miałam wątpliwości, że chodziło o mnie, jednakże nie wszystko się zgadzało. Prawda, że wpadłam w drodze do getta, ale wyszłam z tego żywa. Jeździłam wielokrotnie do Ostrowca i kogoś stamtąd zabierałam do Warszawy, ale z pewnością mniej niż siedem razy. Siódemka w tych wspomnieniach była rodzajem fikcji literackiej. Przy opisie walk też nie brakło podobnych, upiększających fikcji. Postronni mogliby ich nie zauważyć, ale dla mnie były wyraźnie widoczne. Ze mną też było nie całkiem tak. Mordechaj nie wysyłał mnie do Ostrowca i nikogo do siebie nie wzywał. Ostrowiacy sami ciągnęli do Warszawy, gdy dowiedzieli się o szykującym się tam powstaniu. Pomagałam im tam się przedostać, z ich i mojej inicjatywy. Na miejscu istotnie zostali wcieleni do grup bojowych i wzięli udział w powstaniu.

Kusiło mnie, aby odnaleźć Ostrowiaka. Po namyśle jednak zrezygnowałam z ujawnienia się. Historia mego ocalenia wydawała mi się tak nieprawdopodobna, że wątpiłam, by ktoś mógł w nią uwierzyć. Jak mogłabym oczekiwać zrozumienia od innych, kiedy sama nie rozumiałam, jak to się stało, że żyję? Jeżeli teraz, po pięćdziesięciu latach postanowiłam ujawnić się, to dlatego, że wreszcie zaczynam rozumieć, jak było naprawdę.

 

2.

W lipcu 1942 roku podczas akcji straciłam matkę. Na próżno usiłowałam ją ratować. Zostałam sama. Uciekłam z getta. Nie był to akt odwagi i rozwagi, ale desperacji i szaleństwa. Ucieczka wcale nie była ani trudna, ani kosztowna. Do getta przychodziło wiele osób spoza murów na szaber i zakupy używanych rzeczy. Oczywiście przychodziły i wychodziły nielegalnie. Zaznajomiłam się z grupą handlarek i wyszłam przez wachę na Lesznie jako jedna z nich. Żadna mnie nie wydała. Mój okup, jaki uiściłam za życie, był równy sumie, jaką handlarki płaciły za przyzwolenie na przemyt.

Lato było pogodne i ciepłe. Włóczyłam się po Polsce upojona wolnością i rozległym niebem nad głową. Uciekinierów z gett nie było wtedy jeszcze wielu. Nie budziłam podejrzeń. Początkowo podawałam się za jeżdżącą za żywnością. Później rzeczywiście zaczęłam przemycać żywność z prowincji do Warszawy. To było jedyne zajęcie, które pozwalało ukryć moją bezdomność. Zaprzyjaźniłam się z niektórymi przygodnie poznanymi handlarkami. Byłam niedoświadczona, bardzo mi pomagały. Nie wiem, czy domyślały się, skąd uciekłam, ale w każdym razie wcale się z tym nie zdradzały.

Liczyłam na pomoc krewnych, miałam w swojej rodzinie mieszane małżeństwa, miałam i znajomych, ale wszyscy oni mnie zawiedli, pomagali mi natomiast ludzie całkiem mi przedtem nieznani. Od pani Genowefy, dobrze zorientowanej w mojej sytuacji, dostałam autentyczną metrykę. Nigdy pani Genowefy później nie odnalazłam. Zresztą i tak nie byłabym w stanie spłacić długu wdzięczności, podobnie jak panu Piaseckiemu, który pośredniczył w całej sprawie.

Miałam potrzebne dokumenty. Zaczęłam starać się o pracę, zwłaszcza że nadchodziła zima i minął dobry czas dla włóczęgi. Właśnie jedna z fabryk bielizny, firma K. G. Schultz, poszukiwała pracowników. Znałam tę firmę z getta, przypuszczałam, że skoro po tej stronie poszukuje pracowników, to i tu posiada swój oddział i myślałam, że tu będę pracować. Tymczasem po załatwieniu formalności, wraz z legitymacją pracowniczą otrzymałam przepustkę do getta!

W tej fabryce Żydzi i nie-Żydzi zawsze razem pracowali. Tylko jedną jedyną z wielu pracownic, Ernę Cytryn, znałam przed ucieczką. Obie należałyśmy do Ruchu Ha-Szomer ha-Cair. Kierowniczka sali, Frau Luthardt, zaprowadziła mnie do maszyny właśnie naprzeciwko Erny. Ta od razu zorientowała się w sytuacji i udawała oczywiście, że mnie nie zna. Od Cytrynki dowiedziałam się, że Ruch funkcjonuje i szykuje się do zbrojnego powstania. Zgłosiłam się. Trochę się na mnie boczono, bo wcześniej uciekłam z getta na własną rękę, a to nie było w Ruchu mile widziane. Jakoś mi jednak wybaczono.

Wkrótce jednak poczułam się zawiedziona. Polecenia dostawałam rzadko i dotyczyły spraw – w moim odczuciu – mało ważnych: przenieść jakieś papiery, przekazać w jedną albo drugą stronę jakieś informacje. To mnie nie satysfakcjonowało. Czułam się niedowartościowana i chciałam to sobie jakoś zrekompensować.

 

3.

Ktoś prosił mnie, abym przekazała list ukrywającej się poza murami córce. Ktoś inny chciał, bym odebrała kiedyś pożyczone pieniądze. Z początku zwracali się do mnie znajomi, potem znajomi znajomych, i wreszcie stałam się popularna. Jak szalona biegałam po Warszawie. Najczęściej przenosiłam listy – rozpaczliwe prośby o ratunek. Zdarzało się, iż ich adresaci, otrzymując je, zachowywali się wobec mnie tak wrogo i agresywnie, że w strachu uciekałam. Częściej bywali tylko niechętni – przestraszeni i przygnębieni. Nie brakło jednak wyjątków: ci jakby już od dawna oczekiwali sygnałów od swoich żydowskich przyjaciół i byli przygotowani na ich przyjęcie. Z kilkoma ocalonymi zetknęłam się po wojnie.

Uważałam, podobnie jak moje środowisko, że walka zbrojna jest sprawą o wiele ważniejszą aniżeli ratowanie ludzi. Sądziłam jednakże, że ucieczki też są rodzajem oporu, którego nie wolno zaniechać. Przywódcy ŻOB-u, przynajmniej ci, których znałam, byli innego zdania. Uważali, że wobec ograniczonych sił i środków należy koncentrować się tylko na najważniejszych zadaniach. Prawdopodobnie gdybym otrzymywała dość poleceń z ich strony, także i ja podzielałabym ten pogląd. Działanie w ramach hierarchicznej struktury ceniłam wyżej niż kroki podejmowane z własnej inicjatywy. Wiedziałam, że z punktu widzenia władz Organizacji moje postępowanie jest godną potępienia samowolą, naruszającą w dodatku obowiązujące w konspiracji zasady bezpieczeństwa. Czasem zastanawiałam się, czy moi rozkazodawcy nie dowiedzieli się czegoś o mojej samowoli i czy to nie dlatego dostawałam od nich tak mało poważnych poleceń? Dręczyło mnie i to, że jestem mało aktywna w zorganizowanej konspiracji i to, że nie przestrzegam obowiązującej w niej dyscypliny. Moi przyjaciele, szeregowi członkowie Ruchu, dostrzegając moją aktywność sądzili, że działam wyłącznie tam, gdzie trzeba. Usiłowałam wyprowadzić ich z błędu, ale bez przekonania. Ich mylne mniemania przecież mi pochlebiały. Ciekawe, że nikt, ani moi przyjaciele, ani moi wrogowie, nie podejrzewał, że konspiruję pokątnie, a wszyscy byli przekonani, że działam wyłącznie w ramach organizacji.

 

4.

Dla przywódców ŻOB-u żywię nieomal religijny kult, ale zarazem mam do nich wielki żal. Krzewili przekonanie, że człowiek powinien umierać z honorem, ale nie wszystkim pozwalali doświadczyć tego honoru. Jeszcze dziś ciężko mi mówić o najtragiczniejszych w moim odczuciu ofiarach Holokaustu. Są nimi dziewczyny, które zanim zginęły z ręki wroga, zostały skrzywdzone przez własną Organizację. Zdyskwalifikowano je i odtrącono, mimo że do końca pozostały Organizacji wierne. W czasie Wielkiego Umschlagu, zgodnie z poleceniem Organizacji, porzuciły rodziny i zgłosiły się na rozkaz. Przetrwały we wspólnej kryjówce, ale gdy organizowano grupy bojowe, ich do nich nie wcielono i nie przeszkolono. Pozostawiono je samym sobie. Może uważano je za zbyt słabe i za mało bojowe, ale doprawdy wcale nie były gorsze od innych. Niektórym z nich dopomagałam w wyjściu z getta, ale nie słyszałam, aby któraś przeżyła. Te, które pozostały, mieszkały w na wpół zniszczonych pomieszczeniach obok Janka (tak nazywała się słynna kryjówka). Były okropnie zaniedbane, zrozpaczone i… głodne. Co jakiś czas Sara – innych imion już nie pamiętam – chodziła do Mordechaja, żebrząc o wcielenie do grupy, ale otrzymywała co najwyżej trochę, zawsze za mało, pieniędzy na żywność. Starałam się często te dziewczyny odwiedzać, przynosząc oczywiście wałówkę.

Z kolejnego wypadu do Ostrowca przywiozłam trochę świeżej, prosto ze wsi, żywności. Obserwując z daleka sytuację na przejściu do getta, zauważyłam, że była niepomyślna: rewizje, konfiskaty, bicie. Należało zrezygnować z przeszmuglowania żywności, ale ja zgłupiałam i pchałam się przez mur. To było możliwe, bo akurat napotkani granatowi policjanci zaofiarowali mi swą pomoc. Zamiast zgodnie z ich służbowym zadaniem odpędzić mnie od muru, zgodzili się mnie podsadzić. Niestety zdjął mnie z muru patrol niemieckiej żandarmerii. Przesłuchanie, rewizja. Nie miałam przy sobie żadnych konspiracyjnych materiałów. Właśnie dlatego uległam złudzeniu, że jestem czysta, i ryzykowałam. Nie wzięłam pod uwagę kilku leżących w mojej torbie listów od i do ludzi usiłujących uciec z getta. Znaleziono je, a obecni przy rewizji żydowscy policjanci, pomocnicy żandarmów, tłumaczyli tekst listów na niemiecki. Wyjaśniali też pewne szczegóły związane z ucieczkami i ukrywaniem się. Istotnie, dobrze orientowali się w  tych sprawach. Zidentyfikowali mnie jako konspiratorkę i Żydówkę.

Nie zapisywałam z zasady adresów z konspiracji autentycznej, tylko uczyłam się ich na pamięć. Nie byłam jednak w stanie zapamiętać wszystkich adresów z mojej pokątnej konspiracji. Na kopertach przenoszonych listów zapisywałam numery, a ponumerowane adresy na osobnej karteczce. Tak ją chowałam, aby w razie wpadki móc ją łatwo i niepostrzeżenie zniszczyć. Niestety przesłuchujący zauważyli, co chcę zrobić i zaczęła się szamotanina. Kiedy wreszcie odebrali mi kartkę, była już zupełnie zniszczona i całkowicie nieczytelna. Wtedy wpadli we wściekłość i zaczęło się bicie. Płakałam i niczego wtedy tak nie pragnęłam, jak rychłej śmierci.

Nazajutrz Der – starszy rangą żandarm – przekazał mnie swoim przełożonym. Urząd nazywał się, jeśli dobrze pamiętam, Werterfassung. Pracowała tam Sara. Jej konspiracyjne zadanie polegało na obserwowaniu, kogo przyprowadzono i kogo przymknięto. Od razu mnie zauważyła. Interesowała się tylko tym, czy kogoś nie wydałam i nie spaliłam jakiegoś adresu. Uspokoiłam ją. Znowu było przesłuchanie, ale tym razem stosunkowo krótkie i bez awantur.

Następnie skierowano mnie do aresztu. Znajdował się w piwnicy domu przy Żelaznej, pomiędzy Nowolipkami a Nowolipiem. Wciąż nic nie wiedziałam, co się ze mną stanie, ale spodziewałam się najgorszego. Wkrótce odwiedził mnie Arie Grzybowski. Był on z polecenia Organizacji żydowskim policjantem. Opowiedziałam Grzybkowi dokładnie o przebiegu wydarzeń.

Po kilku dniach wezwał mnie do swego biura Majzel, żydowski pomocnik niemieckiego naczelnika aresztu, kolaborant. Powiedział mi, że Organizacja bardzo się mną interesuje i zażądała od niego, aby wyciągnął mnie z opresji. Utrzymywał, że istotnie ma wielkie możliwości i udało mu się mnie uratować. Wyjadę do Niemiec na roboty jako nie-Żydówka. Nie uwierzyłam mu. Zrobił na mnie wrażenie chełpliwego blagiera. Nazajutrz jednak znów przyszedł Grzybek i stwierdził: jedziesz do Niemiec. Brzmiało to jak rozkaz.

 

5.

Sądzę, że jest jasne, dlaczego niechętnie opowiadałam o swym ocaleniu. Gdybym tej historii nie przeżyła, nie dałabym jej wiary. Nie uwierzyłabym w to, że Majzel miał tak wielki wpływ na swoich zwierzchników, a nawet gdyby go miał, to że chciałby go użyć. Opowiadał mi podejrzane historie, jak stawiał swemu hitlerowskiemu szefowi drogie koniaki, darował kosztowne prezenty, a wstawiając się za mną, podawał się za mego kochanka. Przypominało to kiepską kryminalną powieść.

Zagadkowe jest także, dlaczego Organizacja miałaby się o mnie tak bardzo troszczyć. Byłoby to zrozumiałe, gdyby chodziło o kogoś zasłużonego, przedstawiającego dużą wartość bojową, ale ja kimś takim nie byłam. Nie wpadłam w ręce wroga w trakcie wykonywania zadań, lecz podczas samowolnego działania, z własnej winy, przez sentyment i głupotę. Tego tam nie nagradzano.

Potrzebowałam kilkudziesięciu lat, aby zrozumieć, że zrelacjonowana tu historia jest mistyfikacją. Majzel kłamał. To nie on, a Der spowodował, że ocalałam. Der był co prawda okrutny, ale widocznie małowierny, a zarazem sprytny. Zauważyłam, że kiedy mnie konwojował, cały czas trzymał rękę w kieszeni na cynglu rewolweru. Był więc przekonany, że ujął konspiratorkę, ale zataił to przed swoimi przełożonymi. Po co miałby się przyznawać, że się zbłaźnił: zetknął się z konspiracją, ale nie zdołał niczego się o niej dowiedzieć. Pamiętam, że przesłuchujący mnie w Werterfassung zwierzchnik Dera nie pytał mnie o nic, o żadne listy ani adresy, i sprawdzał tylko moją tożsamość. Wynikałoby stąd, że w jego oczach byłam nie-Żydówką przyłapaną na przemycie żywności do getta. Za takie często popełniane „przestępstwa” wysyłano do Niemiec na przymusowe roboty. Papiery miałam w porządku i łatwo było sprawdzić, że istotnie pracuję w pobliskiej fabryce. Tak oto sprawa nabrała własnego biegu i toczyła się niezależnie od czyichkolwiek zainteresowań i starań. Majzel miał wgląd we wszystkie dokumenty w kancelarii aresztu. Gdy na polecenie Organizacji zorientował się, jak sprawy stoją, wymyślił całą historię. Zełgał, że korzystny wyrok jest wynikiem jego interwencji. Lubił się chwalić, a ponadto chciał się przypodobać Organizacji, bo obawiał się jej nie mniej niż okupantów. Organizacja (nie wiem, kto o tym osobiście decydował) nie miała dla mnie lepszego pomysłu, więc zaakceptowała istniejący wyrok, a nawet za pośrednictwem Grzybka przedstawiła go jako własne polecenie. Przyjęłam rozkaz bez entuzjazmu, bo wolałabym, żeby kazano mi uciec z transportu, wrócić do getta i do końca zostać wśród swoich. Mam jednak tę pociechę, że przynajmniej do Niemiec pojechałam z rozkazu Organizacji, a nie w wyniku samowolnej decyzji. W drugiej połowie kwietnia 1943 roku byłam już na miejscu…

 

6

Wszystkie imiona i szczegóły są prawdziwe. Jeżeli ich nie podaję, to dlatego, że już nie pamiętam. Miałam nadzieję, że ujawnienie sprawi mi ulgę, a tymczasem na nowo przyniosło mi tylko ból i rozdrażnienie. Apeluję do wszystkich, którzy chcą mnie słuchać: nie obowiązuje żaden przymus pamiętania! I tak nie da się wszystkiego udokumentować i upamiętnić. Niech pamiętają ci, którzy chcą, i to, co chcą pamiętać. Jeżeli chce się względnie normalnie żyć i pracować, to trzeba zapominać, a nie pamiętać. Nie powinno się nikogo nakłaniać do wspominania wydarzeń, które chciałby wymazać z pamięci. Inna sprawa, że i tak nie potrafi całkiem zapomnieć tego, co przeżył. 

kwiecień, 1993 r.

Ujawniona

 


Chidusz powstaje dzięki darowiznom.

Wesprzyj nas, byśmy mogli działać dalej:

NR KONTA: 42 1140 2004 0000 3602 7568 2819 (mBANK)