W Niemczech jak w hotelu, w Izraelu jak w domu

Amalia Reisenthel w marcu 1968 roku była w trakcie studiów na Wydziale Architektury Politechniki Wrocławskiej. Wyjechała w 1971 do Niemiec, a pozostali członkowie jej rodziny wyemigrowali do Izraela. W 2014 roku, już na emeryturze, obroniła doktorat na Politechnice Monachijskiej, a wkrótce potem wydała książkę o orientalizmie w architekturze sepulkralnej na cmentarzu żydowskim w Breslau. Niedawno przeprowadziła się do Izraela. Intensywnie uczy się hebrajskiego i rozwija naukowe zainteresowania, na co nigdy wcześniej nie miała czasu.

 

Katarzyna Andersz: Jak wyglądało pani pożegnanie z Wrocławiem?

Amalia Reisenthel: Tego pożegnania w ogóle nie było. Dwa lata poprzedzające mój wyjazd to było raczej wegetowanie. Pozbawiono mnie praw obywatela, ale nie pozwolono wyjechać.

 

A koleżanki i koledzy z uczelni? Nie solidaryzowali się, nie żegnali?

Nie. Dlatego potem już z nimi się nie spotykałam. To nie było jakoś przeze mnie zaprogramowane, ale tak po prostu się stało.Teraz mam bardzo dobry kontakt z koleżankami ze szkoły podstawowej i średniej, dopiero niedawno odnalazłam kilkoro znajomych z czasów studiów.

 

W 1968 roku, kiedy zaczęły się strajki studenckie, była pani na przedostatnim roku architektury.

Brałam udział w przygotowaniach, ale nie w samych strajkach, bo w marcu miałam operację przegrody nosowej. Wszystkim wyszło to na dobre – nikt nie musiał się obawiać, że stanę się prowokatorem.

 

Udało się pani bez przeszkód skończyć studia?

Ojcu, który był gotowy na wyjazd, zależało na tym, żebym obroniła dyplom, a moja siostra zdała maturę – to miało stać się w ‘69 roku. Byłam bardzo dobrą studentką, od trzeciego roku miałam stypendium naukowe i podpisany z Politechniką kontrakt na to, że po dyplomie będę pracować w Katedrze Projektowania Budynków Użyteczności Publicznej. Po moim egzaminie dyplomowym – a wiedziałam, że dobrze mi poszło – komisja zamknęła się za drzwiami i bardzo długo nikt do mnie nie wychodził. W końcu przyszedł jakiś adiunkt, który oznajmił mi, że zdałam bardzo dobrze, ale oni boją się wyjść, bo będą musieli mi powiedzieć, że nie dostanę tej pracy – Żydówka nie może uczyć polskiej młodzieży.

 

Co się robi, gdy słyszy się takie słowa?

Nic, po prostu zaczęłam się jąkać. Wtedy kampania antysemicka trwała już od półtora roku, więc różne slogany się słyszało. Choć, oczywiście, gdy słyszy się takie słowa skierowane do siebie samego, to brzmią one trochę inaczej. To zadecydowało o moim wyjeździe. Również rodzice zostali zwolnieni z pracy.

 

Czym się zajmowali?

Ojciec był podpułkownikiem, mama księgową w kwatermistrzostwie Sztabu Dolnośląskiego Okręgu Wojskowego. Ojca zwolnili już w 1967, mamę rok później. Wydaje mi się, że jeszcze do ‘68 ojciec dostawał wynagrodzenie, ale nie mógł przychodzić do pracy. Do tego dochodził lęk, że wyrzucą nas ze służbowego mieszkania. To było siedzenie na walizkach i czekanie. Naprawdę nieprzyjemny, upokarzający czas. I tak jak zwykle ludzie, którzy są upokarzani, szukają winy w sobie, tak i my czuliśmy się winni grzechów, których nie popełniliśmy. Może ci, którzy zdecydowali się od razu na wyjazd, mniej tego doświadczyli, ale my przez tych kilka lat zostaliśmy zupełnie wyrwani z normalnego życia. Nie życzę nikomu, aby przez coś podobnego musiał przechodzić.

 

A jakie było to wcześniejsze życie?

Normalne. Ja jeździłam na kolonie letnie, rodzice do sanatorium. Mieliśmy ładne mieszkanie z centralnym ogrzewaniem. Kochałam szkołę, zabawy na podwórku, nasz mały ogródek. Z perspektywy dziecka to było świetne życie, ale zdaję sobie sprawę, że rodzice byli bardzo samotni.

 

Miała pani dziadków?

Mama i ojciec byli sierotami, całe ich rodziny zginęły podczas Zagłady. Mama nigdy nie przepracowała tej traumy – nigdy nie śpiewała, nigdy nie była wesoła, nie potrafiła zasnąć bez tabletek. Miałam już dorosłe dzieci, kiedy odebrałam przy niej telefon od córki, że dostała jakąś tam nagrodę. Zaczęłam skakać z radości, a mama powiedziała mi: Boże, jak ja ciebie podziwiam, do mnie nigdy żadna emocja nawet do połowy nie dochodzi, tak żebym mogła ją wyrazić. Była bardzo okaleczona. Ojciec za to był typem harcerza, zawsze parł do przodu.

 

Wasz dom był żydowski?

Wiedziałam, że jestem Żydówką, ale kiedy byłam dzieckiem, myślałam, że to polega po prostu na tym, że nie chodzi się do kościoła i na religię. To było fajne, bo mieliśmy wtedy wolną lekcję – było nas w klasie chyba troje Żydów. Miałam jedną koleżankę, która do mnie przychodziła, kiedy rodzice byli w pracy, i przekazywała to, co mówi im ksiądz. Czuła silną misję, żeby mnie nawrócić.

 

Co opowiadała?

O tym, że moi krewni wyszli z Egiptu i że szli przez pustynię. Miałam wtedy chyba jakieś osiem lat, w końcu mnie to zaintrygowało i poszłam zapytać mamę, o jakich krewnych ona mówi, skoro ja cały czas słyszę, że nikogo nie mamy. Wtedy mama mi wytłumaczyła, że jesteśmy innym narodem, który ma bogatą historię, na pewnym etapie mieszkał w Egipcie i stamtąd wyszedł. Wtedy dowiedziałam się, że w byciu Żydem istnieje też warstwa historyczna, nie tylko niechodzenie do kościoła.

 

To zachowanie koleżanki odbierała pani jako coś przykrego?

Teraz oczywiście myślę, że to był przejaw braku akceptacji, ale wtedy to były bajki, których słuchałam, a jednocześnie coś tam sobie rysowałam. Przyjmowałam to wszystko na spokojnie, miałam poczucie stabilności, rodzice dawali nam dużo oparcia, chociaż sami bardzo cierpieli.

 

Potem jednak, kiedy wyrzucono ich z pracy, sami to poczucie stabilności utracili.

To odbywało się jakoś poza moją świadomością, robiłam wtedy dyplom, byłam zajęta sobą. Moja siostra w ogóle nie pamięta tego okresu, mimo że była już w liceum. Ojciec, który wieczorowo skończył prawo, zdołał załatwić sobie pracę w biurze pisania podań – wtedy dowiedział się, jak rzeczywiście wygląda Polska, jaki jest prawdziwy poziom życia, bo wcześniej nie było nam to znane.

 

Mimo że chcieliście wyjechać, dostawaliście cały czas odmowne decyzje.

W nadziei na to, że z innym nazwiskiem, nie jako córce wojskowego, uda mi się łatwiej wyjechać, wyszłam za mąż. Miałam kolegę, który mnie lubił i się na to zgodził. On jeszcze bardziej chciał wyjechać z Polski, bo był antykomunistą i co chwilę mu coś groziło. To jednak nic nie dało, jedynie musiałam udawać, że jestem żoną, a dalej nie chcieli mnie wypuścić.

 

Co wtedy?

Przede wszystkim miałam olbrzymie długi za studia. Większość ludzi wyjeżdżała jeszcze przed uzyskaniem dyplomu, wtedy to nie był problem. Mnie obowiązywał cennik, według którego moja edukacja kosztowała chyba sto pięćdziesiąt ówczesnych tysięcy, podczas gdy rodzice zarabiali jakieś trzy tysiące. Nie miałam nakazu pracy, nie było wolnego rynku, więc nie mogłam po prostu znaleźć pracy w biurze projektowym. Zapożyczyliśmy się. Przez półtora roku, które po studiach spędziłam w Polsce, udało mi się odpracować połowę sumy.

 

Jak?

Zatrudnił mnie mój dawny wykładowca, profesor Szpakowicz, który był dyrektorem nowo powstałego Zakładu Studyjno-Projektowego przy Politechnice. Był członkiem partii, silną osobowością, nie bał się podjąć indywidualnej decyzji. Pracowałam tam przez siedem miesięcy. Kolejne cztery spędziłam jako starszy inspektor do spraw higieny i bezpieczeństwa na budowie – była akurat zima, więc wszystkie tymczasowo zamknięto. Ostatnie pół roku przepracowałam w Miastoprojekcie jako asystentka projektanta i kierownika pracowni. Wszystkie te prace dostałam po znajomości, jednak przy każdym ponownym składaniu dokumentów o wyjazd zmieniałam je tak, aby nie musieć otrzymywać zgody przełożonych (albo jej nie otrzymywać). W końcu udało mi się ją uzyskać, opuściłam Polskę jesienią 1971.

 

Sama?

Tak, to było dramatyczne rozstanie, bo wydawało mi się, że już nigdy do Polski nie wrócę.

 

A o rodziców się pani nie bała?

Było mi ich strasznie żal, ale nie bałam się. Tata wpoił mi, że nie wolno się bać, bo jak człowiek zacznie się bać, to już nigdy nie przestanie. Wierzyłam, że za jakiś czas rodziców wypuszczą i w końcu się spotkamy.

 

Wyjechała pani, dość nietypowo, do Niemiec.

Najpierw trafiłam do Rzymu, tam byłam na utrzymaniu HIAS-u [Hebrew Immigrant Aid Society – przyp. red.], żydowskiej organizacji ze Stanów Zjednoczonych. Oni wysyłali ludzi dalej, do Ameryki, Australii, Kanady, ale kiedy uświadomiłam sobie, ile lat musiałabym oszczędzać na bilet lotniczy do Europy, żeby spotkać się z rodzicami, stwierdziłam, że za wszelką cenę muszę na własną rękę znaleźć miejsce bliżej. Wyjechałam z Polski późno, więc koleżanki, które już od dwóch lat były na emigracji, pisały mi w listach z Danii czy Szwecji: Tu nie przyjeżdżaj, język jest tak samo przydatny na świecie jak polski, a pracy dla architektów brak. Wiele z nich kończyło tam jeszcze jedne studia, musiało się przekwalifikować. Poza tym bardzo nie lubię zimna, więc Skandynawia odpadała. Najchętniej zostałabym we Włoszech. Byłam zachwycona architekturą, o której do tej pory tylko czytałam w książkach, mentalnością, która najbardziej odpowiadała mojemu temperamentowi. Nie wiedziałam jednak, do jakich drzwi pukać, żeby ubiegać się o azyl czy pracę, więc ta opcja również odpadała. Myślałam, że pobyt w Niemczech będzie krótki – trochę się ustabilizuję, zarobię cokolwiek, a potem dołączę do rodziców, gdy oni w końcu wyjadą z Polski.

 

Trudno było sprzeciwić się planom organizacji, która pani pomagała?

To było ciężkie pod względem moralnym, a im również zaakceptowanie tej decyzji nie przyszło łatwo. Poza tym jechałam do Niemiec, kraju, który był wrogiem numer jeden Polaków i Żydów.

 

Pani nie miała z tym problemu?

Miałam, ale jednocześnie nie miałam też wyboru. W Niemczech czułam się źle w zasadzie przez cały okres pobytu tam. Potem wyszłam za mąż i urodziłam dzieci, ale nigdy nie czułam się tam jak w domu.

 

Jak udało się pani znaleźć pracę i mieszkanie?

Pomogli znajomi, którzy dali mi adres kogoś, kto miał biuro projektowe we Frankfurcie. To był Żyd w czasie wojny uratowany przez Polaków, w związku z tym czuł, że ma do spłacenia dług wdzięczności. Przyjął mnie bardzo dobrze. Przyjechałam do niego w niedzielę, a w poniedziałek stałam już przy desce kreślarskiej. Ten pan wkrótce umarł, a ja poznałam swojego przyszłego męża, za którym przeniosłam się do Monachium.

 

Mąż nie był Żydem?

Nie, był Niemcem, ale porządnym człowiekiem [śmiech]. Mama na mój ślub nie przyjechała, ale ojciec, który za swoją córką stał w każdej sytuacji, oczywiście był.

 

Jak przyjęła panią rodzina męża?

Mąż nie miał dużej rodziny, tylko brata i matkę, która, kiedy ją poznałam, miała już siedemdziesiąt lat. Rozmawiałyśmy kiedyś o tym, że mój mąż urodził się w 1944 roku. Zapytałam, czy nie bała się w tak strasznym czasie decydować na dziecko. Ona odpowiedziała, że przecież w ‘44 wojna już się skończyła. Skomentowałam więc, że latem 1944 roku deportowano do Auschwitz prawie pół miliona węgierskich Żydów. „Oj, Mala, co ty masz w tej głowie, chodź napijemy się lepiej wódeczki”, odpowiedziała, bo to był nasz zwyczaj, kiedy do nas przychodziła. Ale ona mnie bardzo lubiła, potem miała też dobry kontakt z moimi rodzicami.

 

Im i pani siostrze udało się w końcu dostać zgodę na wyjazd z Polski.

Półtora roku po moim wyjeździe wyemigrowali do Izraela. Kiedy urodziłam drugie dziecko, moją dwuletnią córeczkę wysłałam z teściową do rodziców, żeby mnie trochę odciążyli. To było dla teściowej wielkie przeżycie, bo w wieku prawie osiemdziesięciu lat pierwszy raz leciała samolotem, na dodatek do Izraela. Moi rodzice mówili po niemiecku, więc mogli swobodnie się ze sobą porozumieć. Potrafili się zachować, nie pokazywali fochów.

 

Dla nich było oczywiste, że wyjadą do Izraela?

Byli przedwojennymi syjonistami. Po wojnie zostali w Polsce, bo ojciec, który szedł z polską armią do Berlina, chciał się odwdzięczyć za to, że dano mu możliwość walki z faszyzmem – chciał to odpracować, był dość pryncypialny. Mama chciała wyjechać po pogromie kieleckim, ale wtedy była już w ciąży ze mną i bała się ryzyka ucieczki przez zieloną granicę. Nikt nie przypuszczał, że niedługo potem granice zostaną zamknięte. Rodzice próbowali więc jak najlepiej ułożyć sobie życie w Polsce. Kiedy jednak okazało się, że muszą swoją ojczyznę opuścić, cel mógł być tylko jeden.

 

Jak odnaleźli się w Izraelu?

Obydwoje znali hebrajski. Ojciec przed wojną należał do organizacji Akiba w Krakowie, większość jego kolegów w 1939 roku wyjechała na praktyki do Palestyny i już nigdy nie wróciła, bo wybuchła wojna. Kiedy więc ponad trzydzieści lat później przyjechał do Izraela, wszyscy oni przyszli do portu w Hajfie, by go przywitać. Mama miała tam z kolei kuzynów i ciocię, oni także wyjechali jeszcze przed wojną. Ja z dziećmi odwiedzaliśmy ich co roku na Pesach albo w wakacje.

 

W Monachium spotykała pani innych pomarcowych emigrantów?

Jakiś czas po przyjeździe poznałam młodszą ode mnie dziewczynę, która do Niemiec przyjechała jako trzynastolatka. Poza tym nie znałam nikogo. Niemcy nie wiedzieli, co to był Marzec, nawet ci bardziej wykształceni. Dziwili się, że jestem Żydówką z Polski, a nie z Izraela. Dla nich to było za bardzo skomplikowane i nikt za bardzo tego nie chciał słuchać. Oczywiście nikomu to nie przeszkadzało, ale byłam od nich inna. Kiedyś sekretarka mojego męża przyznała: powiem to pani, bo pani wie, że ja panią lubię – pani jest dla nas trochę za bardzo egzotyczna. Ja dotykałam ludzi, obejmowałam, mówiłam, co myślałam, prawiłam komplementy. W Niemczech ręce trzyma się przy sobie, ja musiałam się tego nauczyć.

 

Czuła się tam pani samotna?

Bardzo. Długo nie miałam żadnych znajomych. Kiedy dzieci zaczęły chodzić do przedszkola, zaczęłam zapraszać do naszego domu rodziców ich kolegów i koleżanek. Ci rodzice przychodzili, ale siedzieli cały czas w napięciu, czekali, czy przypadkiem nie wydarzy się coś niespodziewanego, czy nie będę ich o coś prosić. Sami nigdy nie zaprosili mnie do siebie.

 

Zawodowo układało się za to bardzo dobrze.

Pracowałam na własną rękę i w firmie męża, którą pomagałam mu zresztą założyć. Wpadłam też na pomysł, że powinniśmy sprowadzać sztukę użytkową i rękodzieło z Polski. Mąż pojechał do Hamburga na spotkanie z przedstawicielami handlowymi Cepelii, ale nie za bardzo mógł się z nimi porozumieć. Powiedział za to, że ma żonę Polkę, więc ucieszyli się, że następnym razem przyjedzie ze mną w roli tłumacza. W 1980 roku z tego powodu po raz pierwszy od mojego wyjazdu pojechałam do Polski.

 

Z niemieckim paszportem?

Nie miałam wtedy jeszcze niemieckiego obywatelstwa, więc trochę się obawiałam. Podróżować mogłam z paszportem rodzinnym, do którego byliśmy wpisani wszyscy – mąż, dzieci i ja. Przyjechaliśmy do Zgorzelca. Mąż poszedł do budynku pograniczników, a ja zostałam z dziećmi w aucie. Dosiadł się do nas wopista, który zaczął wypytywać o miejsce urodzenia i różne inne rzeczy, a ja odpowiadałam po niemiecku „jawohl”, „das stimmt”. Moja pięcioletnia córka na tylnym siedzeniu dziwiła się, że zapomniałam języka polskiego, a ja umierałam ze strachu, co z tego wyniknie, zwłaszcza że padło też pytanie o studia, a nie miałam przecież żadnego dowodu, że je spłaciłam. W końcu wopista uśmiechnął się i powiedział: Życzymy miłego powrotu do kraju.

 

Teraz bywa pani w Polsce często.

Tak, to są zupełnie inne, ciekawe, intelektualne powroty, które zaczęły się, gdy zdecydowałam się pisać doktorat. Pomysł na niego miałam już dużo wcześniej, ale dopiero gdy moje dzieci, a za nimi mąż, wyszły z domu, miałam czas zająć się jego realizacją.

 

Dzieci wychowywała pani po niemiecku, polsku, żydowsku?

Z moimi dziećmi było tak, że czegokolwiek bym im nie powiedziała, to odpowiadały mi: My wiemy, u ciebie w Polsce było inaczej, dzieci były grzeczne i odrabiały lekcje, nie tak jak tutaj. Na początku mówiłam do nich po polsku, ale potem mąż sobie tego nie życzył, więc przestałam. Nie chciałam się przeciwstawiać, byłam słaba. Dziś na pewno bym tak nie zrobiła. Dzieci natomiast od zawsze wiedziały, że są Żydami, bo jeździliśmy do dziadków w Izraelu, ale nie wychowywałam ich w duchu jakiejkolwiek religii. Kiedyś moja siedmioletnia córka przyszła do mnie – a ona strasznie nie lubiła swojego młodszego brata – i z poważną miną oznajmiła: To musi być dla matki straszna tragedia mieć takiego syna. Ja przerażona zapytałam, co się znowu stało, a ona na to, że powiedziała bratu, że są pół-Żydami i pół-Niemcami, a on przytaknął. Ona stwierdziła, że jest idiotą, bo skoro ja jestem Żydówką, to oni są całymi Żydami. Potem próbowała mu to wytłumaczyć na przykładzie czekolady i on zgodził się oddać jej swoją żydowską połowę tabliczki za jej niemiecką.

 

Czyli miała pani jedno dziecko żydowskie i jedno niemieckie.

Byli zupełnie różni. Ona czytała Króla Maciusia I Korczaka, a jego interesowały tylko Bayern München i piłka nożna. Tak do pewnego stopnia zostało. Córka wyjechała do Stanów, wyszła za mąż za Izraelczyka i swoje dzieci posłała do żydowskiego przedszkola. Syn natomiast chodzi w skórzanych spodenkach na Oktoberfest. Najważniejsze, że obydwoje są zadowoleni.

 

Kilka lat temu zdecydowała się pani opuścić Niemcy i przeprowadzić do Izraela. Skąd taka decyzja?

Często jestem pytana, dlaczego duży, stabilny kraj, jakim są Niemcy, zamieniłam na tę kołyszącą się na oceanie szalupkę. Odpowiadam, że tam byłam w luksusowym hotelu, a w Izraelu czuję się jak w domu. Nigdy nie identyfikowałam się w żaden sposób z Niemcami, czułam się tam obco, ciągle musiałam tłumaczyć, skąd przyjechałam, ile lat już tam jestem. Teraz mieszkam w Hajfie, z okien widzę morze i zachody słońca. Jestem szczęśliwa, a jak czuję, że mi czegoś brakuje, to przyjeżdżam do Wrocławia na pierogi. Oprócz tego weszłam do komitetu organizacyjnego Reunion ‘68, grupy, która kiedyś co pięć, potem co cztery, a teraz co trzy lata spotyka się w izraelskim Aszkelonie i wspomina tę naszą wycieczkę, jak nazywamy emigrację z Polski. Następne spotkanie odbędzie się w 2020 roku, mamy już zamówiony hotel na pięćset osób.

 

Na spotkaniu we wrocławskiej synagodze, upamiętniającym rocznicę Marca, powiedziała pani, że nie przyjechaliście tutaj świętować, ale chce pani, żeby to był czas na wspólną refleksję.

Są ludzie, którzy zaczęli mówić, że przecież nam to wyszło na dobre, bo wyjechaliśmy. Nie biorą pod uwagę, że nie w każdym przypadku tak było i że nie każdy chciał wyjechać.

 

Niektórzy z tych, którzy wyjechali, też uważają, że dostali szansę na lepsze życie.

Mam w Izraelu koleżankę, która pochodzi z Rygi, i ona dziwi się, dlaczego my tak rozpaczamy, rozdrapujemy te rany. „Wyrzucili was i mieliście spokój, my dziesięć lat musieliśmy walczyć o to, żeby wyjechać ze Związku Radzieckiego”, mówi. I to jest ta różnica – oni walczyli i wygrali, my o nic nie walczyliśmy, wielu z nas nie chciało wyjeżdżać z Polski, a dostało kopa w tyłek. W końcu przerobiliśmy to na sukces, ale przecież nie wszyscy. Byli ludzie, których rodziny zostały rozbite, których małżeństwa się rozpadły, którzy nie mogli się w ogóle odnaleźć w życiu. Miałam przyjaciela, którego próbowałam namówić na to, żeby mnie odwiedził, ale on powiedział, że już raz w życiu wyjechał z Polski i nigdzie więcej jeździć nie będzie. Natomiast słyszy się tylko o tych, którym się udało.

 

Jaki jest marzec 2018 roku?

Wielu z nas odnosi wrażenie, że sytuacja, jaka jest obecnie w Polsce, została cynicznie zaostrzona, żeby umniejszyć znaczenie tej rocznicy. Wielu też zdecydowało się nie przyjeżdżać na obchody rocznicy Marca, bo nie chcieli patrzeć na to, jak to wszystko znów obraca się w kierunku antyżydowskim. Ja przyjechałam, bo uważam, że Polska to coś więcej niż PiS.