Sztuka wyklęta – post scriptum
Od 1933 roku nie mógł wykonywać zawodu, podczas nocy kryształowej w listopadzie 1938 roku został aresztowany i wysłany do Buchenwaldu. Niecały miesiąc później, w wieku zaledwie 46 lat, zmarł. Rodzinie udało się uciec i ocalić większość jego prac, które w tym roku zostały wystawione we Wrocławiu po raz pierwszy, od kiedy naziści, przypisujący im miano „sztuki wyklętej”, wyrzucili je z galerii i muzeów.
Heinrich Tischler miał dwóch synów – Franza i Hansa. Imiona jak z baśni braci Grimm, chłopcy ładni i bardzo utalentowani – jak się okaże, odziedziczyli po swoim ojcu talent plastyczny. Na ostatnim zdjęciu razem, z października 1938 roku, cała trójka wygląda na szczęśliwych. Nie wiemy, kiedy dokładnie zostało zrobione. Może do nocy kryształowej został jeszcze ponad miesiąc, może dwa tygodnie, a może wyliczanie tego zupełnie nie ma sensu, bo tak czy inaczej wkrótce stracą ojca, dużo za wcześnie i w okolicznościach, które nigdy nie powinny się wydarzyć. Heinrich, jak wielu innych mężczyzn żydowskiego pochodzenia, tuż po pogromie z nocy 9 na 10 listopada zostanie aresztowany i wysłany do Buchenwaldu, pękającego w szwach od nadmiaru przywiezionych tam wrogów państwa. Okaże się tym pechowcem, u którego zimno, głód i przeludnienie w obozie wywołają śmiertelną w efekcie chorobę.
Jednak kiedy Heinrich jest jeszcze w Buchenwaldzie, rodzina stara się, jak może, żeby został zwolniony. Interweniuje nawet młoda Irlandka, Eleanor McCarthy, która z Heinrichem i jego żoną Else mieszkała przez trzy miesiące w 1938 roku. Śle wściekłe listy do władz, pytając się, jak to możliwe, że człowiek, który walczył w I wojnie światowej (nie wiadomo, co dokładnie robił, przypuszcza się, że był w kawalerii), jest tak traktowany. Wkrótce Heinrich, zapewne bez związku z interwencją panny McCarthy, a raczej dlatego, że był w stanie udokumentować chęć opuszczenia Niemiec i wyjazdu do Szanghaju, zostaje zwolniony i trafia do żydowskiego szpitala we Wrocławiu. Jest w dobrych rękach, bo dyrektorem tej uchodzącej za najnowocześniejszą w mieście placówki jest brat Else – Sigmund Hadda. Infekcja jest jednak zbyt rozległa i 16. grudnia 1938 roku, zaledwie miesiąc po aresztowaniu i cztery dni po wyjściu z obozu, Heinrich umiera. Zostaje pochowany na cmentarzu żydowskim przy Lotniczej w rodzinnym grobowcu, który, po śmierci swojego ojca, najprawdopodobniej sam zaprojektował. Nie wiemy, czy na twarze chłopców przez te cztery dni po powrocie ojca do domu, choć raz powrócił uśmiech, który widać na fotografii z października. Heinrichowi w tym czasie zrobiono jeszcze dwa zdjęcia. Nie dowiemy się, kto wpadł na pomysł ich wykonania. Heinrich jest na nich w szaliku i płaszczu, może właśnie przyjechał do domu, może jest już w szpitalu. Ciężko ocenić, czy zdaje sobie sprawę z tego, że jest śmiertelnie chory, na pewno na takiego nie wygląda. Nick Tischler, syn Franza, który urodził się równo 20 lat po śmierci dziadka, mówi o tych fotografiach, że oczy Heinricha są już nieobecne.
Dla szwagra Heinricha, doktora Sigmunda Haddy, los jest bardziej łaskawy. We Wrocławiu udaje mu się funkcjonować do 1943 roku, potem zostaje deportowany do Theresienstadt (jego wspomnienia po niemiecku dostępne są on-line na stronie Yad Vashem), ale wojnę przeżywa. Umiera w wieku 95 lat w USA. Sigmund to nie jedyny szczęśliwy wyjątek wśród rodzeństwa Else. Drugi z jej braci, Albert (architekt) ucieka z Wrocławia do Frankfurtu, dożywa wieku 83 lat. Nie wyobraża sobie życia poza rodzinnym miastem, więc kilka pierwszych lat po wojnie spędza we Wrocławiu, próbując bezskutecznie budować polsko-niemieckie porozumienie. Emigracja do Izraela jest tylko krótkim epizodem w jego życiu, po którym na dobre wraca do Niemiec. Trzeci brat, pieszczotliwie nazywany Willuschem, jako pracownik japońskiego rządu na fałszywych dokumentach koleją transsyberyjską wyrusza w podróż na wschód. W międzyczasie Japonia opowiada się po stronie państw osi, więc Willusch zostaje w Szanghaju. Tam uczy się sztuki masażu, żeby po zakończeniu wojny praktykować ten fach w Londynie (gdzie był również kantorem). Ostatni z braci Else, Moritz Hadda, również architekt i autor projektów wielu modernistycznych budynków do dziś stojących we Wrocławiu (m.in. domów jednorodzinnych z eksperymentalnego osiedla wystawy WuWa), nie ma tyle szczęścia, co pozostali bracia. Próbuje uciec, ale bezskutecznie. W 1941 roku zostaje wywieziony do Rygi i tam zamordowany. Else po śmierci męża udaje się załatwić wyjazd do Londynu. Czwórka z piątki rodzeństwa Haddów przeżywa – dość dobry wynik jak na wojenne realia.
Wrażenie szczęśliwego życia, jakie daje wspomniane zdjęcie z października 1938 roku i wiele jemu podobnych z tego samego okresu, to w dużym stopniu tylko pozory. Urodzony w Kędzierzynie-Koźlu (wtedy Cosel) Heinrich Tischler od wejścia w dorosłość musiał nauczyć się iść na kompromisy i dostosowywać swoją karierę do okoliczności, które, tak się składa, w tamtym czasie wyjątkowo nie sprzyjały ani aspirującym artystom ani Żydom. Pod koniec października 1938 roku zawodowe życie już od kilku lat nie przynosiło mu satysfakcji ani pieniędzy potrzebnych do utrzymania rodziny, co zresztą odzwierciedla wiele jego prac.
Zanim jednak nadszedł kryzys lat 20. i ponure lata 30., Heinrich, syn przedsiębiorcy Louisa Tischlera, miał wszelkie zadatki na udaną karierę. Pieniądze ojca, będącego typowym przedstawicielem żydowskiej klasy średniej, pozwoliły mu odebrać gruntowne wykształcenie i realizować swoje pasje, przygotowując się jednocześnie do studiów architektonicznych. Jako student Heinrich figuruje na listach stypendystów Fundacji Fraenckla (założonej przez lokalnych przedsiębiorców i filantropów, wspierającej szereg instytucji związanych z życiem żydowskim) oraz miasta Wrocławia, pojawiają się też wzmianki o jego wygranych i wyróżnieniach w konkursach. Wybuch I wojny światowej, mimo że Heinrich zaciągnął się wtedy do wojska, nie oznaczał dla niego przerwy od artystycznej aktywności. Wręcz przeciwnie – wojna stała się dla niego źródłem inspiracji, a wiele z jego wczesnych ekspresjonistycznych prac odzwierciedla traumatyczne przeżycia, których albo był świadkiem albo odtwarzał je bazując na opisach innych. O jego rzeczywistym udziale w walkach niewiele bowiem wiadomo. Prawdopodobnie wtedy też Heinrich zaczął odsuwać się od architektury, koncentrując się bardziej na malarstwie. Młodzieńcza dobra passa zdawała się jednak przemijać, bo prace Tischlera były co prawda wystawiane, ale nie wzbudzały większego zainteresowania i wywoływały jedynie przychylne, a nie entuzjastyczne recenzje. W połowie lat 20., może wyłącznie ze względów finansowych, a może także pod wpływem szwagra, Moritza Haddy, bardziej aktywnego w zawodzie, Heinrich zaczął ponownie zajmować się architekturą i przyjmować także komercyjne zlecenia różnego typu (np. malowideł ściennych w dwóch wrocławskich aptekach), żeby przetrwać najgorsze czasy ekonomicznego kryzysu. Dla Moritza zaprojektował wnętrza dwóch domów, które ten zrealizował w ramach wystawy WuWa. Zainteresował się projektowaniem mebli oraz aranżowaniem wystaw sklepowych, opracowywał też koncepcje fasad, szyldów lokali gastronomicznych i firm.
Kto wie, czy zwrot w stronę komercji miałby przełożenie na jego zarobki. Dojście nazistów do władzy w 1933 roku zamknęło mu jednak niemal wszystkie drogi wykonywania zawodu. Moritz pracował już tylko przy projektach dla gminy żydowskiej, Heinrich musiał zacząć zarabiać jako nauczyciel rysunku, co zdecydowanie nie było jego wymarzonym zajęciem. W ironiczny sposób obrazował to w pracach z tamtego okresu. Na rysunku zatytułowanym „Ja, nauczyciel!” pokazuje siebie w niekorzystnej perspektywie od dołu, eksponując wylewający się zza kołnierzyka podwójny podbródek i drwiąc ze swojego belferskiego autorytetu. Lata 1933-38 w twórczości Heinricha to w ogóle okres eksperymentowania z własnym wizerunkiem i przedstawiania się w wielu satyrycznych pozach, stylizowaniu się na postaci z obrazów Dȕrera czy Rubensa. Jednak nie chodzi w nich o humor, a o frustrację, którą Heinrich przeżywał, kiedy zabroniono mu być po prostu sobą. Rysunki takie jak „Moje zajęcie w czerwcu 1934” (zajęcie to dłubanie w nosie) pokazują, jak bardzo dotkęła go przymusowa bezczynność. Ciekawą rzeczą, którą sprowokowała nowa sytuacja, było zwrócenie się w pewnym sensie do swojej żydowskiej tożsamości i podpisywanie obrazów czy drzeworytów monogramem złożonym z hebrajskich liter „hej” i „tet” (pierwsze litery imienia i nazwiska).
Już w połowie lat 30. Heinrich był albo bardzo świadomy mogącego nastąpić pogorszenia sytuacji, albo zdesperowany, żeby poprawić swój status ekonomiczny. Zachowały się wzmianki świadczące o tym, że planował opuścić Niemcy. Jedna z nich to na przykład list z życzeniami szczęśliwej podróży do Palestyny, która ma się odbyć w nieokreślonym terminie, oraz projekt budynku w Hajfie. Najwidoczniej to tam Heinrich chciał kontynuować swoją karierę. Do jego podróży nigdy jednak nie doszło (nie wiadomo z jakich przyczyn), wyjechało natomiast wielu jego uczniów, przyuczonych przez niego w rzemiośle na prywatnych kursach. Jeszcze w 1937 roku, jak wynika z dokumentów, do których dotarła Johanna Brade z Muzeum Śląskiego w Görlitz, Heinrich próbował załatwić sobie możliwość wyjazdu do Palestyny. W listopadzie 1938 roku, zmęczony brakiem perspektyw, tkwił więc we Wrocławiu, oczekując na dalszy rozwój wydarzeń.
Żona Heinricha, Elsa, wychowana wśród czworga braci, najwyraźniej w dzieciństwie musiała od nich dostać niezłą lekcję życia i zaradności, bo po śmierci męża, błyskawicznie załatwiła formalności potrzebne do wyjazdu z Rzeszy. Oczywiście mogła to być też zasługa kogoś, kto postanowił pomóc biednej wdowie, ale faktem pozostaje, że wykazała się wielką determinacją w ratowaniu artystycznej spuścizny po Heinrichu. Do Londynu przyjechała więc nie tylko ona i dwóch nastoletnich synów, ale także obrazy i rysunki Heinricha, jego pędzle, farby, modlitewniki, aparat fotograficzny, listy, wizytówki, krzesło, które sam zaprojektował i wykonał, a do tego oczywiście żołnierzyki należące do chłopców. „Mieszkanie Elsy było w Londynie, ale w środku to było Breslau” – tak o domu Else mówi Nick Tischler, jej wnuk.
Być może wywiezione obrazy miały być zabezpieczeniem na przyszłość. Przypuszcza tak Nick, zwracając uwagę, że było wśród nich dużo kwiatów, z pewnością nie reprezentatywnych dla sztuki Tischlera, natomiast ładnych i cieszących oko. Bo choć inne prace Heinricha z pewnością były o wiele ciekawsze, wątpliwym jest, żeby ktoś pragnął powiesić na ścianie umierających żołnierzy w okopach z cyklu o I wojnie światowej i zapewne tak też rozumowała pragmatyczna Else. W latach 70. zaczęła sprzedawać obrazy. Pojawił się sympatyczny Szwajcar, Hans-Peter Reisse, zaprzyjaźnił się z Elsą i oczarował ją na tyle, żeby kupić dzieła za znikomą część ich rzeczywistej wartości. Trzeba jednak przyznać, że Reise znał się na twórczości Tischlera i, jak mówi Nick, autentycznie ją doceniał. To on jako pierwszy, jeszcze w latach 70., zaprezentował je na wystawie w Niemczech. Potem jego kolekcję odkupiło Muzeum Śląskie w Görlitz, w którego zbiorach obrazy znajdują się do dziś. „Szkoda, że nie są naszą własnością, ale bardzo się cieszę, widząc je tutaj razem” – mówi Nick, oglądając wystawę we Wrocławiu.
Nick jest pierwszym Tischlerem, który od 1938 roku odwiedził Wrocław. Else zmarła w latach 80., jeszcze zanim można było łatwo przyjechać do Polski. Jego ojciec, Franz, skorzystał z okazji, gdy tylko otworzyły się granice, ale zamiast do rodzinnego miasta postanowił pojechać do Zakopanego. Opowiadał wszystkim, jak pięknie jest w Tatrach i że nie musi jechać nigdzie indziej, ale tak naprawdę było wiadomo, że do Wrocławia po prostu boi się przyjechać, bo byłoby to dla niego zbyt trudne. Tak samo jak wszystko, co miało związek z judaizmem. Franz nie praktykował żadnej religii, mówił, że wierzy w ludzi. Nick sądzi, że to efekt wojennej traumy i prześladowań, których rodzina doświadczyła. Religia oznaczała dla niego źródło wszelkich problemów. Elsa była więc ostatnim pokoleniem, które obchodziło święta i starało się do tego zachęcić pozostałych członków rodziny. Jej brat Willusch był kantorem, prowadził sedery i świąteczne kolacje, ale młodsze pokolenia przyglądały się wszystkiemu ze zdziwieniem i pewnie też znudzeniem. Nick dopytywał się, dlaczego książki w synagodze napisane są od tyłu.
Else na pewno wolałaby, żeby wszystko zostało po staremu, ale akceptowała wybory swoich dzieci. Kiedy Franz, ojciec Nicka, przedstawił jej swoją narzeczoną, zadała oczywiście rutynowe pytanie każdej żydowskiej matki o to, czy wybranka syna jest Żydówką. Nie była. Pochodziła z Wiednia i choć miała trochę żydowskich korzeni, to uznawała się za katoliczkę. „Może nie jestem dobrą katoliczką, ale jestem katoliczką” – miała w zwyczaju mówić. Na sugestie Elsy, że zmiana religii nie jest problemem, odpowiadała, że swoją już ma i nie potrzebuje innej. Sytuacja, która potencjalnie mogła prowadzić do większego konfliktu, rozwiązała się sama, gdy Else przez przypadek dowiedziała się, że przyszła synowa urodziła się 25 maja. Na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, oznaczający aprobatę dla narzeczonej Franza. 25 maja był datą urodzin Heinricha.
Franz i jego przyszła żona obiecali Elsie, że swojego syna wychowają w religii żydowskiej. „Jak możesz się domyślić, tak się oczywiście nie stało” – śmieje się Nick. Okazało się jednak, że trwalsze niż przywiązanie do judaizmu była w rodzinie miłość to do architektury. Obaj synowie Heinricha zostali architektami. Hans projektował głównie domy komunalne (w tym Aylesbury Estate, największy kompleks mieszkalny w Europie w tamtym czasie), Franz miał na swoim koncie także większe realizacje. Był między innymi współautorem projektu Dome of Discovery, nieistniejącej już, monumentalnej budowli powstałej jako pawilon z okazji Festival of Britain w 1951 roku. Ten i wiele innych budynków wtedy powstałych miały być symbolem tego, że Wielka Brytania odbudowuje się po zniszczeniach wojennych i wkracza w nowe, szczęśliwe dziesięciolecie. Franza coś jednak powstrzymywało przed całkowitym oddaniem się architekturze. „Sądził, że jeśli stanie się sławny, to czeka go to, co ojca, czyli bolesny upadek” – mówi Nick, który jeszcze jako nastolatek sądził, że też będzie kontynuował rodzinną tradycję, ale od pomysłu odwiódł go ojciec.
Nick, mimo że nie mówi po niemiecku, nie utrzymuje związków z judaizmem, ani nie został też architektem, czuje się bardzo przywiązany do nazwiska dziadka i swojej rodzinnej historii. Jego wujek Hans, drugi z synów Heinricha, zmienił nazwisko na angielskobrzmiące Trenton. Ani ojciec Nicka ani on sam nigdy się na podobny krok nie zdecydowali. Jakoś radzą sobie z literowaniem, w zasadzie niewypowiadalnej dla Anglików, zbitki „sch”. „Oczywiście, że dobrze jest być częścią swojego kraju, ale ważne jest też, żeby pozostać sobą” – mówi Nick. „Zobaczymy, czy mój syn będzie miał na ten temat takie samo zdanie”. Toby Tischler na razie się na ten temat nie wypowiada. Nick cieszy się natomiast, że odwiedził miasto, w którego historii – mimo że wciąż się o tym nie pamięta – zapisał się jego dziadek. „Kiedy idę ulicami Wrocławia, mam poczucie, że widzę te same rzeczy, które oni oglądali”.