Żadnej winy nigdzie [Mihail Sebastian, „Od dwóch tysięcy lat”]
Gdy w 1934 roku ukazała się powieść Mihaila Sebastiana Od dwóch tysięcy lat, w Rumunii wybuchł ogromny skandal. Oburzeni byli wszyscy – od komunistów, przez faszystów, po najróżniejsze środowiska żydowskie.
Międzynarodowy rozgłos pisarz zyskał jednak dopiero pół wieku po swojej tragicznej śmierci. Wszystko za sprawą Dziennika, który zaczął pisać, gdy przygasła afera wokół Dwóch tysięcy lat. Choć Sebastian raczej nie myślał o publikacji swoich zapisków, wydano je w 1996 roku. Od tego czasu, przetłumaczone na wiele języków, zyskały miano jednego z najważniejszych świadectw XX wieku.
Po sukcesie Dziennika świat zainteresował się także powieścią Od dwóch tysięcy lat, która w kwietniu, w przekładzie Dominika Małeckiego, ukazała się w Polsce nakładem wydawnictwa Książkowe Klimaty.
Czytać można ją na wiele sposobów. To historia młodego Żyda, który perwersyjnie kocha swoich antysemickich przyjaciół. Opowieść o lęku, nieuchronności, ale i o tym, co było istotą życia Mihaila Sebastiana.
Trująca topola
„Myślę, że bałem się jedynie znaków i symboli, nigdy ludzi bądź rzeczy. Moje dzieciństwo zatruła trzecia topola na dziedzińcu kościoła św. Piotra: wielka, czarna, tajemnicza” – rozpoczyna swoje zapiski główny bohater Od dwóch tysięcy lat, którego imienia nie poznamy. W młodości nie bał się chodzić po mieście okupowanym przez Niemców, nie przerażały go wozy wypełnione zamarzniętymi Turkami, nie lękał się też Greków, którzy krzyczeli za nim „tchórzliwy żydek” i rzucali w niego kamieniami. Bał się jedynie tego, na co nikt nie zwracał uwagi.
W ciągu dnia tłumaczył sobie, że „to jedynie topola”. Wieczorami leżał sparaliżowany w łóżku, w cieniu drzewa kurczył się, nie mogąc wydobyć z siebie krzyku.
Poznajemy go jesienią 1921 roku. Studiuje prawo. W tym czasie na bukareszteńskim uniwersytecie regularnie bije się Żydów. On jednak w nosie ma bojówkarzy, od których raz po raz dostaje po żebrach. Nie ruszają go ich zaczepki, nie ma w sobie próżności, która kazałaby mu stawać do walki, a potem bohatersko opowiadać o przebiegu akcji i odniesionych ranach. Nie jest buntownikiem. Nie chce, by o zadanych mu ciosach pisano w gazetach. Dobija go „żydowska kordialność”, gardzi byciem „bratem w cierpieniu”. Rozkoszuje się swoją samotnością. Zgadza się na to, co jest. Brzydzi go własny patos.
Pewnego dnia trafia w sam środek inwazji. Uciekając, wbiega do sali, w której wykład prowadzi profesor ekonomii politycznej Ghiță Blidaru. Wieczorem czyta notatki, które nerwowo sporządził podczas zajęć. Tak rodzi się ogromna fascynacja profesorem. Gdy któregoś dnia w sali wykładowej szykuje się bicie Żydów, wyznaje, że zrezygnuje z każdych zajęć na uniwersytecie, ale nie z kursu Blidaru. Tym razem tylko dwa ciosy – notuje – i osiem stron notatek. Następnego dnia skarży się profesorowi, lecz ten odpowiada tylko: „No i co miałbym z tym zrobić?”.
Kochany Ionescu
Do pewnego stopnia można – i zdecydowanie warto – czytać Od dwóch tysięcy lat jak literacki zapis przeżyć młodego Sebastiana. W końcu w swoim Dzienniku we wrześniu 1938 roku wyznał, że powieść traktuje o tym, co dotyczyło istoty całego jego życia. W porównaniu z nią wydany później dramat Zabawa w wakacje jawi mu się jedynie jako dziecięca igraszka, nic poważnego.
Co ciekawe, gdy skończył pisać Zabawę, odnotował w Dzienniku: „Do kogo wysłać depeszę, jak to uczyniłem na pierwszym roku studiów: «Egzamin zdany, jestem szczęśliwy»?”. Tę samą depeszę wysyła i bohater Dwóch tysięcy lat: „Telegram do mamy: «Egzaminy zdane. Jestem szczęśliwy»”. I w każdym z trzech przypadków nadawca wątpi w swoje szczęście.
Najłatwiej poszukiwanie autobiograficznych tropów rozpocząć od powieściowego prof. Ghițy Blidaru, za którym kryć się może prof. Nae Ionescu. Rumuński filozof i polityk jednoczył młodą, bukareszteńską inteligencję wokół dziennika „Cuvântul” („Słowo”), któremu szefował, i w „Criterionie”, awangardowej grupie artystów i myślicieli. Do grona jego zagorzałych fanów należał zarówno Sebastian, jak i wielu jego przyjaciół, choćby Mircea Eliade czy Emil Cioran. Ionescu z kolei był fanem rumuńskiej Żelaznej Gwardii, trzeciej największej europejskiej organizacji faszystowskiej, która w trakcie swojego istnienia dopuściła się wielu aktów terrorystycznych, a w czasie wojny bestialsko mordowała Żydów. Gwardzistów nazywano również „legionistami”, ponieważ wcześniej organizacja nosiła nazwę Legion św. Michała Archanioła. Nae Ionescu, jeden z głównych jej ideologów, ciągnął za sobą młodych – w krótkim czasie niemal wszyscy znajomi Sebastiana stali się gwardzistami, mniej lub bardziej jawnie okazując swój wrogi stosunek do Żydów.
Hitler ma rację
Z postacią Ionescu łączy się skandal, jaki wybuchł po publikacji Od dwóch tysięcy lat. Sebastian, dobrze znając poglądy profesora, poprosił go o napisanie przedmowy do swojej książki. Ten spełnił prośbę: i tak powieść traktująca w dużej mierze o prześladowaniach Żydów doczekała się wstępu, w którym za pomocą teologicznych argumentów usprawiedliwiano antysemityzm. Młody pisarz zdecydował się mimo wszystko opublikować przedmowę, czym rozjątrzył krytyków. Dlaczego to zrobił?
„Powieść Od dwóch tysięcy lat była ryzykownym aktem szczerości – pisał. – Jej skutki to utracony dom, wyblakły symbol, śmiertelnie ugodzona przyjaźń. Trochę popiołu – to wszystko. (…) Smutne jest to wyliczanie, ale pouczające. Stwierdzam, nikogo nie potępiając, a przede wszystkim pozostając w zgodzie z samym sobą, że nie ma takiej ceny, której nie warto byłoby zapłacić za prawo do samotności, do przywoływania wszystkich swoich wspomnień, do wyrażania wszystkich swoich uczuć, do mówienia całej prawdy”.
Ten „utracony dom” – pisał w przedmowie do rumuńskiego wydania Dziennika Leon Volovici – to właśnie prowadzone przez Ionescu „Słowo”, które i tak Sebastian musiałby opuścić z uwagi na nową, progwardyjską orientację. Ionescu nazwał jego bycie Rumunem, którego tak bronił w powieści, „asymilacyjną iluzją”. Ale „śmiertelnie ugodzona przyjaźń” – jeśli tyczyła się Ionescu – wcale nie umarła. Wielokrotnie na kartach Dziennika Sebastian odnotowuje, że w końcu musi przestać chodzić na wykłady profesora. Nigdy jednak w pełni z nich nie rezygnuje. Gdy w marcu 1940 roku Ionescu umiera, pisarz nie może powstrzymać „nerwowego szlochu”. „Odchodzi z nim razem cały okres mojego życia, dopiero teraz definitywnie zamknięty. Jakiż dziwny los był udziałem tego wyjątkowego człowieka, który umiera niespełniony, pokonany i – z wielkim trudem przychodzi mi to powiedzieć – wykolejony. Jest mi tak bardzo drogi, ponieważ tak mało miał w życiu szczęścia”. Rok później doda, że dopiero teraz (to jest w 1941 roku) błędna postawa polityczna profesora jawi mu się fatalnie. Czy to jednak nie dlatego, że Hitler opowiedział się przeciwko próbie przejęcia rządów przez zapatrzoną w niego Żelazną Gwardię?
Sebastian uważał Ionescu za najbardziej interesującego i skomplikowanego spośród wszystkich swoich znajomych. Łatwo brał w nawias moralną postawę profesora. Cieszył się jak dziecko, gdy jego uwaga nie skupiała się akurat na Żelaznej Gwardii i mogli, jak za dawnych czasów, „apolitycznie” porozmawiać. „Śmiertelnie ugodzona przyjaźń” to bardziej zraniona miłość, która nigdy chyba jednak nie umarła. Niezależnie od tego, ile razy Ionescu wykrzyczałby w twarz Sebastianowi, że Hitler ma rację.
Grzech bycia Żydem
Podobnie rzecz ma się w przypadku przyjaciół głównego bohatera Od dwóch tysięcy lat. Warto spojrzeć choćby na relację z Mirceą Vieru, wziętym architektem, który przygarnął go do swojej pracowni, gdy – za namową prof. Blidaru – zmienił kierunek studiów na architekturę. Swego czasu Vieru (nazywany w powieści „kierownikiem”) z uwagi na swoje prace i poglądy miał przeciwko sobie „prasę, znajomych, szkołę, oficjeli, ministrów, cały Bukareszt, całą Rumunię, całą planetę”. Miód na uszy młodego studenta, który – jak zawsze rozbrajająco szczerze – wyznaje, że pociągała go zraniona duma „kierownika”. Sam doświadczywszy w czasach studenckich wielu upokorzeń, uznał towarzystwo poniżanego architekta za stymulujące. Doskwierał mu wtedy „grzech bycia Żydem”, wciąż czuł się obserwowany: „Nie przeprowadziłem ani jednej rozmowy, podczas której nie zastanawiałbym się ze strachem, czy mój rozmówca wie, czy nie wie, że jestem Żydem, i czy – jeśli wie – wybacza mi to, czy nie”. Dlatego też od razu po poznaniu Vieru postanowił wyjaśnić z nim tę kwestię. „Kierownik” odpowiedział: „Mój drogi kolego, nie interesuje mnie to. To pańska prywatna sprawa i niech taką pozostanie. Chciałby pan, żebym powiedział, czy jestem antysemitą? Nie wiem. Nie znam tej sprawy, nie interesuje mnie, nie może mnie interesować. Mogę powiedzieć jedną rzecz: każdy ogólny sąd dotyczący jakiejś kategorii osób budzi moje przerażenie. Nie jestem mistykiem. Wzdragam się przed ogólnymi prawdami. Potrafię ocenić jedynie pojedyncze przypadki, pojedynczych ludzi, szczegół po szczególe”. Chłopak pomyślał najpierw, że to może jakieś wykręty, lecz poznawszy Vieru nieco lepiej, zrozumiał, że rzeczywiście jego myślenie pozbawione jest stereotypów i schematów.
Dziesiątki stron dalej, gdzieś między 1933 a 1934 rokiem, mężczyźni rozmawiają podczas kolacji o narastającym antysemityzmie w Bukareszcie. Vieru mówi: „Problem żydowski jednak istnieje i należy go rozwiązać. Milion osiemset tysięcy Żydów to coś niedopuszczalnego. Gdyby to ode mnie zależało, próbowałbym wyeliminować kilkaset tysięcy”. I zaraz dodaje, że nie jest antysemitą, a po prostu Rumunem, i wszystko, co się temu przeciwstawia, uznaje za zagrożenie. Musi zatem bronić się przed „korozyjnym duchem żydowskim”. Do żadnych wniosków ich burzliwa dyskusja nie może doprowadzić. Vieru nagle staje się „mistykiem”, nie widzi pojedynczych ludzi, a jedynie prawdy ogólne, przed którymi kilka lat wcześniej zawzięcie się bronił. Na koniec rozmowy palą papierosy, próbują jeszcze zmienić temat, by w końcu pożegnać się szczerym, serdecznym uściskiem dłoni.
Kamil i reszta
W Dzienniku rumuński dramaturg i pisarz Camil Petrescu figuruje najczęściej jako Kamil. Można doszukiwać się w nim pierwowzoru Micrei Vieru. We wpisie z czerwca 1936 roku Sebastian notuje jego stanowisko w sprawie niedawnych awantur antysemickich:
„– Jest to godne ubolewania, ale wszyscy Żydzi ponoszą za to odpowiedzialność.
– Kamilu, ależ dlaczego?
– Ponieważ jest ich za dużo.
– A Węgrów nie jest za dużo?
– Być może, ale Węgrzy są przynajmniej skupieni w jednym miejscu, w tym samym regionie. (Nie zrozumiałem tego argumentu, ale nie chciałem nalegać. Po co powracać do długiej rozmowy, jaką z nim przeprowadziłem w styczniu 1934 roku. Wyrobiłem już sobie zdanie na ten temat. To, co powie, może mnie najwyżej zdeprymować, ale w żadnym wypadku zaskoczyć)”.
Powieściowy atak Mircei również deprymuje głównego bohatera. W obu przypadkach nie dochodzi też do zerwania znajomości. Śmiało można powiedzieć, że nie ma chyba takich czynów i słów, które mogłyby zmusić Sebastiana do zerwania kontaktu z faszyzującymi przyjaciółmi. Nawet gdy Kamil żali mu się, że nie dostanie najpewniej żadnego pożydowskiego domu, albo gdy w rozmowie nastawiony jest „antysemicko jak nigdy dotąd”. Pisarz jest również zdeprymowany, gdy znajomy politolog Ghiță Ionescu mówi mu, że nie rozumie, po co teraz tworzyć w Rumunii żydowskie oddziały wojskowe, że przecież ma to sens tylko w czasie wojny, bo dzięki temu łatwo można Żydów powybijać (mało gdzie poza Dziennikiem natrafimy na informację, że późniejszy sławny angielski profesor Ghiță Ionescu był zajadłym antysemitą).
Czego nie rozumie Eliade?
Bolesna przyjaźń łączy Sebastiana również z Mirceą Eliadem, religioznawcą i filozofem kultury. Chyba to on wzbudza największe zainteresowanie w Dzienniku. Być może dlatego, że do dziś czyta się na całym świecie jego teksty, a może właśnie przez specyfikę tego, co napisał.
Jak mogło dojść do tego, że uczony, który spędził życie na zgłębianiu kondycji duchowej współczesnego człowieka, poszukiwaniach drogi powrotu do samego siebie, do sacrum w końcu, nie tylko dołączył, ale i szczerze utożsamiał się z faszystowską Żelazną Gwardią? Co sprawiło, że nie tylko służył legionistom, ale i nigdy po wojnie nie poczuwał się do tego, by oczyścić się ze swojej faszystowskiej przeszłości? Eliade wierzył w Żelazną Gwardię, wyznawał jej wartości, cenił, jak to określił, „jej prymat ducha”. Sebastian wielokrotnie na kartach Dziennika odnotowuje swoje zaskoczenie postawą przyjaciela, jego radykalizacją, w końcu mniej lub bardziej obrzydliwym antysemityzmem (Eliade nawet o przedstawieniu teatralnym był w stanie powiedzieć, że jest zbyt „semickie”). W grudniu 1937 roku czytamy na kartach Dziennika jego wypowiedź na temat legionistów: „Czyż może naród rumuński dokonać żywota powalony przez nędzę i syfilis, podbity przez Żydów i rozszarpany przez obcych…?”. Zależało mu na Gwardii, ponieważ wierzył – tak jak wielu ówczesnych intelektualistów – że organizacja będzie w stanie przeprowadzić duchową rewolucję, stworzy „nowego człowieka”, wyciągnie kulturę rumuńską z zaściankowości, z „neoszowinistycznego prowincjonalizmu”.
Co zabawne, w swoich Pamiętnikach Eliade odnotował, że legioniści byli „jedynym rumuńskim ruchem politycznym, który na serio brał chrześcijaństwo i Kościół”. Nie rozumiał widocznie najprostszych prawd Jezusa z Nazaretu. W pisanych wiele lat po wojnie Pamiętnikach nie wspomina o straszliwych mordach dokonanych przez gwardzistów na Żydach. Pamięta o nich Sebastian w Dzienniku: „Ale to, o czym się mówi, jest o wiele bardziej wstrząsające niż komunikat oficjalny. Wiadomo z całą pewnością, że Żydzi zaszlachtowani w rzeźni Strãuleoti powieszeni zostali następnie na rzeźnickich hakach zamiast ubitego bydła. Do każdego ciała przylepiono kartkę z napisem: «mięso koszerne». Jeśli chodzi o zabitych w lesie Jilava, rozebrano ich przed śmiercią (ponieważ szkoda zmarnowanych ubrań) i po rozstrzelaniu wrzucono do wspólnego dołu”.
Jak w tym kontekście czytać wspomnienia Eliadego, specjalisty od sacrum, który nawet wiele lat po wojnie dalej nie rozumiał dekalogu?
I gdzie w tym wszystkim umieścić Sebastiana, który wciąż bezgranicznie kochał starych kumpli, nawet gdy stawali się – jak Ionescu – głównymi ideologami legionistów? W pewnym momencie pisze, że nie pozwoli, by „tego rodzaju rozdźwięki” przesłoniły mu miłość do Eliadego. Miłość, dodajmy, raczej jednostronną.
Byle w stronę rewolucji
W powieściowym Ştefanie D. Pârlei możemy odnaleźć fascynującą mieszankę Mircei Eliadego i filozofa Emila Ciorana (więcej w nim jednak tego drugiego). W pewnym momencie główny bohater pyta go, dlaczego brał udział w antysemickich rozróbach na uniwersytecie w latach dwudziestych. Ten odpowiada, że nie jest mu przykro z powodu tego, co się wtedy wydarzyło, ale dlatego, że wszystko skończyło się „obojętnie, w zapomnieniu”. Może i idiotyczne było bicie Żydów, przyznaje, ale akt przemocy, jeśli ma doprowadzić do „trzęsienia ziemi”, jest uzasadniony. Antysemityzm był więc tylko jakimś tam środkiem, który miał przyczynić się do wzniecenia rewolucji. Ta jednak akurat się nie udała.
„Czy to nie dziwne, że znajduję się w dobrych, przyjacielskich relacjach ze smutnymi bohaterami zeszytu z 1923 roku?” – zastanawia się bohater powieści. Nawet bardzo dziwne, chciałoby się powiedzieć, właściwie perwersyjne, ale i chyba najbardziej fascynujące w obu dostępnych w języku polskim tekstach Sebastiana.
Na kartach Dziennika wiele razy pisze on o konieczności przeprowadzenia ostatecznych rozmów z przyjaciółmi, w których wygarnie im ich poglądy polityczne i zgodę na antysemityzm. Nigdy nie ma na to jednak właściwej okazji, zawsze odkłada te rozrachunki na później.
Bohater powieści z kolei broni się przed uznaniem swoich przeciwników za złych i głupich. Niezależnie jednak od głupoty, byli oni przede wszystkim niebezpieczni i doskonale zdawał on sobie z tego sprawę. Mimo to nie walczył z nimi ani ich nie opuszczał. Nie myślał też za bardzo o emigracji. „Liczy się tylko jedno – pisze – czy potrafię podejść spokojnie, krytycznie do tego, co dzieje się teraz ze mną i z innymi”. Dlaczego tak się dzieje?
Zarówno w Dzienniku, jak i w powieści Sebastian często rozmyśla o tych, którzy rzucają kamieniami. Gdy w latach trzydziestych znów narasta antysemityzm, bohater Od dwóch tysięcy lat wyznaje: „Dziś utarczka w tramwaju, jutro artykuł w gazecie, pojutrze wybita szyba. Wszystkie te rzeczy wydają się zwyczajne, niepowiązane, błahe. Potem, jednego ranka, czujesz, że nie masz czym oddychać. Jeszcze trudniejsze do zrozumienia jest to, że nikt, zupełnie nikt, kto jest w to wszystko zamieszany, nie ponosi żadnej winy”. Narrator (jak również Sebastian) jest naprawdę przekonany, że nikt nie ponosi winy.
Żadnej winy nigdzie
W przywoływanej wcześniej rozmowie z Vieru na temat antysemityzmu bohater stwierdza w pewnym momencie, że „jest tu pewna nieuchronność, przeciwko której nic się nie da zrobić. (…) Z wielkim spokojem, tym spokojem wypływającym z rezygnacji, stwierdzam, że nic nie da się zrobić. Że bez względu na to, ile dobrej woli będzie po jednej i po drugiej stronie, sprawa i tak jest przegrana”. Ten fatalizm, brak upatrywania w kimkolwiek winy, nieuchronność tego, co stać się musi, dominuje u Sebastiana. Może właśnie dlatego nie decyduje się on na te ostateczne rozmowy, porachunki z najbliższymi i zazwyczaj biernie przyjmuje to, co go spotyka.
Pewnego razu, po rozmowie z Pârleą, stwierdza: „Mógłbym mu odpowiedzieć. Powiedziałbym, że metafora nie dorównuje krwawej rzezi. Że platoniczna gotowość do śmierci nie równoważy nawet najpoważniejszej decyzji o zabijaniu. Że w ciągu wieków nie istniało żadne wielkie świństwo, dla którego nie można było znaleźć równie wielkiego symbolu, by to świństwo przesłonić. Że w konsekwencji może należałoby ostrożniej podchodzić do wielkiej pewności, do wielkich deklaracji, do wielkich «susz» i «deszczów». Że nie zaszkodziłoby choćby odrobinę utemperować nasze najgwałtowniejsze wybuchy. Mógłbym tak odpowiedzieć. Ale po co? Mam proste, pełne rezygnacji, niewytłumaczalne wrażenie, że wszystko, co się dzieje, stanowi naturalną kolej rzeczy i że czekam na to, co nadejdzie i minie – tak jak nadeszło i minęło już wcześniej”. Czy właśnie nie metafor i symboli bał się od zawsze główny bohater?
W innym miejscu gorzko zauważa: „Istnieje lud gotowy zawsze za was zapłacić, za sytych, za głodnych, za białych, za czerwonych, za chudych, za grubych. Czy nie mówicie sami, że to naród bankierów? Niech więc zapłacą”. Bo Żydzi, jak mówi w rozmowie z Vieru, wydają się jedynymi winnymi. „Żyd ma metafizyczny obowiązek być obiektem nienawiści. Na tym polega jego rola w świecie”. I w tej kwestii nic się nie da zrobić. Ale czy tak trudno zrozumieć jego postawę? Tak się przecież akurat złożyło, że w każdej dekadzie swojego życia był prześladowany.
Nie dziwi więc, że po antysemickim ataku przyjaciela, wyzna: „Rzeczywiście, nikt nie ponosi winy. Do tego miejsca właśnie wszyscy prędzej czy później dochodzimy. Doskonale o tym wiem – z przeszłości, z głębokiego poczucia, że wszelki wysiłek jest bezużyteczny, doskonale wiem, że sprawy nie mogą potoczyć się inaczej…”.
Oddzielenia
Może więc ten masochistyczny fatalizm pcha Sebastiana ku temu, by zgrabnie oddzielać poglądy polityczne, przekonania, w końcu antysemityzm swoich znajomych od – jakiejś trudnej do określenia – reszty ich osobowości. A może robi to, bo w Rumunii ciężko jest trafić na tych, którzy nie są antysemitami? W każdym razie zachwyca się ludźmi tak, jakby nienawiść na tle rasowym była nie tyle obrzydliwym efektem umysłowej aberracji, co jakimś nieprzyjemnym dodatkiem, który należy zaakceptować.
Dzieje się tak zresztą nie tylko w kwestii przyjaciół. Bodaj dwa razy tylko, już w czasie wojny, notuje w swoim Dzienniku, że czuje niesmak, że ma „nawet” wyrzuty sumienia, słuchając koncertów nadawanych przez nazistowskie stacje radiowe. Zaraz po Wrześniu współczuje polskim Żydom, ale koncertów z Breslau, Wiednia czy Berlina słucha dalej.
Chyba jednak nie jest to takie nietypowe. Także dziś wielu przedstawicieli polskiej kultury, którzy na co dzień protestują przeciwko antysemityzmowi czy homofobii, pędzi co tchu do rasistowskiego radia czy homofobicznej telewizji, żeby poopowiadać o swoich badaniach nad niszową poezją czy średniowiecznymi freskami.
Reszta jest doskonała
W Dzienniku odnaleźć można kilka wpisów, w których Sebastian po latach rozmyśla o Dwóch tysiącach lat. Już same te fragmenty mogą służyć za najlepszą rekomendację do sięgnięcia po powieść.
„Środa, 27 maja 1936, rano
Przypadkowo natrafiłem na kilka rozdziałów z Dwóch tysięcy lat (mój stary zwyczaj: sięgnąć na chybił trafił po jakąś książkę z półki i przeglądać ją z godzinę). O niektórych sprawach z tej mojej powieści zupełnie zapomniałem. Powtórne zetknięcie się z nimi było dla mnie prawdziwą niespodzianką. Z wyjątkiem kilku fragmentów, w których zbyt mocno akcentowany jest żydowski punkt widzenia, reszta wydaje mi się doskonała. Nie spodziewałem się tego.
Byłbym bardzo zadowolony, gdybym któregoś dnia mógł ponownie wydać tę książkę, bez przedmowy Nae i bez żadnych wyjaśnień z mojej strony.
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że spośród wszystkich rzeczy, jakie napisałem, ta książka na pewno się ostanie”.
Później, 7 października 1936 roku, doda: „W ostatnich dniach przeczytałem ponownie niektóre fragmenty z książki Od dwóch tysięcy lat. Czy napiszę jeszcze kiedykolwiek coś równie poważnego?”. We wpisie z 23 stycznia 1938 roku zanotuje, że zabrał się za tłumaczenie powieści na język francuski. Ot tak, „na wypadek, gdyby któregoś dnia, przez jakiś absurdalny zbieg okoliczności, znalazł się w Paryżu jej wydawca”.
Powieść o całej epoce
W sierpniu 1942 roku Sebastian wraca myślami do projektu napisania dużej powieści, w której ukazałby całą epokę, począwszy od 1926 roku. Chciałby w niej umieścić wiele postaci z Dwóch tysięcy lat, ledwie wtedy naszkicowanych, które teraz mogłyby objawić się w pełnej krasie.
Niestety 29 maja 1945 roku ginie potrącony przez ciężarówkę Armii Czerwonej. Przeżył najróżniejsze antysemickie ataki, od wczesnego dzieciństwa po lata czterdzieste, by ostatecznie zginąć pod kołami samochodu.