Zdrada i zemsta
„Dowódcy coraz bardziej krytycznie odnoszą się do ponagleń Cyrankiewicza, ostatecznie odwracają się do niego i przestają mu ufać, co de facto oznacza pozostawienie ruchu oporu samemu sobie. Dowódcy śląskiego okręgu w rozmowach między sobą mówią, że nie chcą tym z Auschwitz pomagać, bo przecież to same lewaki, dąbrowszczaki, a właściwie Żydzi – to po co się narażać? Jaki Polska ma w tym interes?” – opowiada Michał Wójcik, autor książki Zemsta. Zapomniane powstania w obozach zagłady: Treblinka, Sobibór, Auschwitz-Birkenau, która ukazała się w kwietniu nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.
Michał Bojanowski: 7 października 1944 roku w KL Auschwitz II-Birkenau Żydzi z Sonderkommando przeprowadzają powstanie. Podpalają jedno z krematoriów, część z nich ucieka z obozu. Bunt ostatecznie kończy się klęską, bo Niemcom szybko udaje się wszystkich wyłapać. Co to za pomysł, żeby garstka Żydów wzniecała powstanie?
Michał Wójcik: Członkowie Sonderkommando byli jedynie częścią ogromnej konspiracji obozowej w Auschwitz. Bardzo długo planowano powstanie, które swoim zasięgiem miało objąć cały obóz. Żydzi z Birkenau mieli zgodnie z tym planem wysadzić kominy krematorium, dając hasło do walki. Ostatecznie jednak tylko oni chwycili za broń.
Dlaczego?
Konspiracja obozowa była bardzo podzielona. W Auschwitz I podziemiem rządziła, nazwijmy to, międzynarodówka, w skład której wchodzili przedstawiciele różnych środowisk, reprezentujący często zupełnie odmienne poglądy polityczne. Od początku mówiono, że sukces ewentualnego powstania uzależniony jest od pomocy z zewnątrz. Za kontakt z partyzantką Armii Krajowej odpowiedzialny był Józef Cyrankiewicz, który, choć później w PRL-u zbytniej chwały sobie nie przysporzył, w obozie zachowywał się fenomenalnie. Niestety jego współpraca z AK szła średnio, a potem już fatalnie. W końcu doszło wręcz do zerwania stosunków, AK „utraciła do niego zaufanie”. Kilka lat temu ukazała się książka prof. Ireny Paczyńskiej Grypsy z Konzentrationslager Auschwitz Józefa Cyrankiewicza i Stanisława Kłodzińskiego. Wyłania się z niej wstrząsający opis syzyfowej pracy Cyrankiewicza, który nieustannie domaga się od AK podjęcia jakiegoś działania, regularnie prosi o wsparcie. Przede wszystkim chodzi mu o pomoc dla więźniów politycznych, choć apeluje także o pomoc dla Żydów, którzy są gazowani w Auschwitz II. Domagając się pomocy, tłumaczy, że przecież obóz to gotowy „rezerwuar” kandydatów na partyzantów – więźniowie są „do wzięcia”, wystarczy pomóc im wydostać się na zewnątrz.
Jak Armia Krajowa reaguje na te prośby?
Dowódcy coraz bardziej krytycznie odnoszą się do ponagleń Cyrankiewicza, ostatecznie odwracają się do niego i przestają mu ufać, co de facto oznacza pozostawienie ruchu oporu samemu sobie. Dowódcy śląskiego okręgu w rozmowach między sobą mówią, że nie chcą tym z Auschwitz pomagać, bo przecież to same lewaki, dąbrowszczaki, a właściwie Żydzi – to po co się narażać? Jaki Polska ma w tym interes?
Czy taka opinia była powszechna w AK?
Zdecydowanie, choć w sumie to dosyć dziwne, bo dowódcy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, kim są więźniowie. W końcu tych kilkaset osób, które uciekło z Auschwitz, trafiało od razu do nich. Poza jednostkowymi, samodzielnymi uciekinierami, na wolność wydostawali się ci, których wytypował komitet konspiracyjny. Ogoleni, wytatuowani, o aparycji trupa, z szarą cerą i strachem w oczach musieli mieć od razu po wyjściu z obozu zapewnioną kryjówkę. Zarówno więc pomoc obozowego podziemia, jak i działaczy AK już za drutami były w kwestii ucieczki kluczowe. Partyzanci wiedzą zatem bardzo dużo o więźniach, widzą, że w konspiracji obozowej jest cała paleta opcji politycznych, a mimo to mają pretensje do Cyrankiewicza i całego PPS-u, że za dużo tam jest Żydów.
Czyli nawet w Auschwitz Żydów jest za dużo.
Adam Puławski, historyk państwa podziemnego, w swoich książkach bardzo dokładnie pokazał cały proces wyrzucania Żydów poza nawias polskiego społeczeństwa w okresie okupacji. Nasza wieloetniczna, wielonarodowa i wieloreligijna II Rzeczpospolita po wybuchu wojny zmienia swój charakter. I nie mówię tu o działaniach niemieckich. Polityczna elita podziemia inaczej już postrzega Polskę – jako twór prawny i organizację skupiającą obywateli. Inaczej także widzi swoje obowiązki wobec społeczeństwa. Państwo podziemne i rząd na uchodźstwie, o czym Puławski bardzo szczegółowo pisze, w pewnym sensie przyjmują ustawy norymberskie za swoje. To jest zdumiewające i wstrząsające! Powiem więcej – to jest karygodne i chyba domaga się jakiegoś rodzaju zadośćuczynienia, choćby w sferze symbolicznej.
Bo oto od 1940 roku wyrzuca się Żydów poza nawias wspólnoty, nie tyle jednak – jak to było w prawodawstwie niemieckim – wspólnoty ludzi, istot ludzkich, co polskich obywateli z ich prawami i obowiązkami. Jeszcze na długo przed ostatecznym rozwiązaniem – a widać to w obiegu dokumentów polskiej dyplomacji – Żydzi przestają być Polakami. To tak, jakbyśmy wycięli z pola polskich zobowiązań np. wszystkich leworęcznych czy blondynów. A dlaczego ich? Bo tak! Oni tracą prawo domagania się pomocy od państwa polskiego. Nie mówię, że jej w ogóle nie ma. Przecież istnieje w radzie ministrów w Londynie reprezentant żydowskiej mniejszości, potem jest Żegota, są – nieliczne – procesy podziemnej Temidy i akcje przeciwko szmalcownikom, jednak wobec zorganizowanej akcji przemysłowego mordowania to mało, bardzo mało. Co ciekawe zdają sobie z tego sprawę sami członkowie podziemia. Po wojnie rusza wielki proces tworzenia „pamięci o wspólnocie”, rozbudowywany jest mit walki „za naszą i waszą wolność”. Pojawiają się partyzanci, akcje, działania, których w istocie nie było, a które miały udowodnić obraz wywiązywania się państwa polskiego z obowiązku ochrony współobywateli. Pojawia się fake-history.
Na początku mojej książki cytuję kuriera komendanta głównego AK Adama Smulikowskiego, który dostał się do Szwajcarii w 1942 roku. W swoim raporcie, będącym analizą stosunków w zniewolonej Polsce, pisze, że Żydzi utracili już prawo nazywania się narodem, bo są zdemoralizowani, źle się zachowują, są tacy, siacy i owacy. Funkcjonariusz państwowy wydaje w całym swoim – katolickim? etnicznym? wojskowym? – poczuciu wyższości decyzję, że te trzy miliony żydowskich Polaków są już poza nawiasem, że już nas, prawdziwych Polaków oni nie dotyczą, że Polska nie ma wobec nich żadnych zobowiązań. Ludobójstwo jest straszne, okrutne, ale to nie jest już nasz problem. Smulikowski nie jest jedyny – dokładnie tak myślą podziemne elity. Taki opis rzeczywistości pojawia się również w raportach Karskiego.
Z jakiego powodu bunt w Auschwitz był ostatecznie buntem tylko żydowskim?
Tak jak wspomniałem, członkowie Sonderkommando byli jedynie częścią szerszej konspiracji obozowej, mieli dać sygnał do rozpoczęcia ogólnego powstania. Jak pamiętamy, zagłada odbywała się na samym końcu Birkenau, daleko za Auschwitz I, skąd Cyrankiewicz koordynował ruch oporu. Wciąż namawiał on Sonderkommando, aby czekać na wszystkich, czekać stosownej chwili, aby zbroić się również w cierpliwość. Żydzi byli temu przeciwni – pracowali w fabryce śmierci, codziennie odprowadzali na śmierć setki i tysiące innych Żydów, byli pewni, że także ich czeka taki los. Początkowo likwidacje całej grupy albo poszczególnych więźniów z Sonderkommando były dość częste, później, gdy ekipa się „sprofesjonalizowała”, Niemcy aż tak bardzo nie szafowali życiem doświadczonych pracowników. Zagłada skutecznie szła do przodu, w drugiej połowie 1944 roku miała się rozpocząć akcja wymordowania ponad trzystu tysięcy węgierskich Żydów, co wymagało ogromnej precyzji logistycznej. Ale i to musiało się kiedyś skończyć. Czekała ich śmierć, choćby dla zatarcia śladów. Członkowie Sonderkommando to wiedzą, bombardują ruch oporu apelami o przyspieszenie terminu powstania, chcą działać. Przekonują, że zaraz po nich przyjdzie kolej na innych. Powoli zresztą zbliża się front wschodni, esesmani nie ukrywają, że Auschwitz zostanie zrównane z ziemią. Cyrankiewicz z jednej strony próbuje więc wymusić na AK, aby pomogła w walce, z drugiej stara się gasić zapędy Sonderkommando. W końcu jednak dostaje jasny sygnał z podziemia, że nie będzie żadnej pomocy z zewnątrz. AK nie chce brać na siebie odpowiedzialności za losy tych, którym uda się uciec z obozu i nie będą mieli gdzie się podziać. Cyrankiewicz zaczyna prowadzić dwuznaczną grę – oszukuje Sonderkommando, mówiąc, że już, już, zaraz zaczniemy powstanie, jeszcze tylko chwila na dogadanie ostatnich szczegółów z podziemiem. Z drugiej strony wścieka się na podziemie, wysyła do Warszawy swoich kurierów, przekazując przez nich żądania, aby nie zostawiać więźniów samych sobie. W końcu, gdy już wiadomo, że pomoc nie nadejdzie, doprowadzeni do ostateczności Żydzi sami chwytają za broń. Bunt jest jednak nieudany, bo i członkowie Sonderkommando są podzieleni. Z różnych powodów, o których szerzej piszę w książce, obsługa dwóch krematoriów bierze udział w zrywie, inni tego nie robią. Działań nie udaje się skoordynować. Ucieka tak naprawdę około osiemdziesięciu niewolników. Niedaleko za obozem zostają wymordowani.
Pomnikowy dziś rotmistrz Pilecki poszedł na ochotnika do Auschwitz, żeby przygotowywać tam ruch oporu. Sporo uwagi poświęca pan w książce jego pierwszej „piątce” konspiratorów.
Bardzo niepokojące jest to, kim on tak naprawdę się otaczał. Jeśli chodzi o jego „piątkę”, to przynajmniej wobec dwóch postaci można mieć – delikatnie mówiąc – spore zastrzeżenia natury etyczno-moralnej. W oczach niektórych więźniów lekarz Władysław Dering i Alfred Stoessel byli zwykłymi mordercami, gnębicielami Żydów, słabych i chorych. Jeden przeprowadzał eksperymenty medyczne pod dyktando niemieckich lekarzy, drugi – szpilował. W książce zadaję pytanie: czy Pilecki o tym wiedział? Doktora Deringa znał przecież bardzo dobrze, przed Auschwitz obaj byli członkami TAP-u, razem konspirowali. Stoessela uważał za twardziela i dobrego konspiratora, który w godzinie próby nikogo by nie wydał. Moim zdaniem nie mógł nie wiedzieć, że oni dwaj – filary jego konspiracji – robili straszne rzeczy.
W swoich raportach brał ich zresztą obu w obronę. Oznacza to, że znał zarzuty i bronił ich jako wybitnych konspiratorów. Tyle tylko, że oni mieli krew innych więźniów na rękach.
Pilecki uznaje w pewnym momencie, że ruch oporu nie będzie miał w Auschwitz powodzenia?
Nie, raczej dociera do niego, że nie otrzyma pomocy z zewnątrz. Poszedł do obozu, żeby zorganizować konspirację i wspólnie z AK przygotować jakąś większą akcję. Czekał rok, drugi, trzeci i się nie doczekał. Był świetnym organizatorem ucieczek. W końcu sam zdecydował się skorzystać z możliwości i zbiegł. Dalej próbował walczyć o pomoc dla więźniów, ale AK miała już wtedy inne priorytety. Dziś już się o tym głośno nie mówi albo „gmatwa się” cały obraz. Sprawy żydowsko-polskie (z braku innego określenia) to tylko część tej manipulacji.
Oficjalnie wszyscy byli bohaterami. Jak pan sądzi, do czego prowadzi taka celowa, kłamliwa polityka historyczna?
W książce Wojna nadejdzie jutro. Żołnierz legendarnego Kedywu AK ostrzega, wywiadzie-rzece ze Stanisławem Aronsonem, którą napisałem z Emilem Maratem, właściwie pada odpowiedź na to pytanie. Aronson, polski Żyd, po wojnie znalazł się w Izraelu, gdzie brał udział w kolejnych wojnach o niepodległość nowej ojczyzny. W rozmowie z nami opowiadał, co dzieje się z ludźmi, którzy są poddawani praniu mózgu, którym wbija się do głów bełkot polityki historycznej. Oni tracą krytycyzm, tracą zdolność samodzielnego myślenia, w końcu robią to, czego chcą od nich politycy, i ostatecznie stają się mięsem armatnim. Według Aronsona faszerowanie młodych ludzi pseudopatriotyczną papką militaryzuje nastroje – to bardzo groźny proces. Jeśli mówimy komuś od małego, że jest wyjątkowy, że może każdego uderzyć, zniszczyć i z motyką porwać się na całą armię – bo prawda jest w nim, bo ma moralną rację – to hodujemy w ten sposób półgłówków, którym rzeczywiście wydaje się, że z każdym wygrają. Czegóż bardziej potrzebują politycy niż mięsa armatniego, które łatwo kontrolować? Aronson wie, co mówi, ponieważ w mundurze chodził przez czterdzieści lat. Doskonale rozumie ten typ myślenia, bo na co dzień widział proces niszczenia prób pojednania z Arabami. Było już tak blisko pokoju, ale pewnym politykom bardzo zależało, żeby do tego nie doszło. Po obu stronach konfliktu zresztą.
Oprócz żydowskiego oporu w Auschwitz przedstawia pan w książce losy powstańców z Sobiboru i Treblinki. Czym różnią się te historie?
Przede wszystkim w tych dwóch obozach zagłady niewolnicy odnoszą powstańczy sukces. Działają sami – z oczywistych względów nie ma tu mowy o jakiejś wielkiej międzynarodowej konspiracji, tak jak w przypadku Auschwitz. Żydzi z chirurgiczną precyzją przygotowują się do walki i z sukcesem przeprowadzają akcje. Wielu udaje się zbiec. W obu przypadkach okazało się, że warto było próbować. Warto było ryzykować. Kto tego nie zrobił, i tak prędzej czy później zginął.
Treblince poświęcił pan już swoją poprzednią książkę. Czego nowego dowiemy się z Zemsty na temat ruchu oporu w tym obozie?
Wziąłem pod uwagę wiele nowych faktów, które lepiej pokazują nie tyle nawet konspirację, co samo powstanie. Jego kluczową fazą było wyeliminowanie esesmanów, to znaczy takie pokierowanie ich do lazaretu, żeby można ich tam było po cichu zlikwidować. Liderzy ruchu oporu wiedzieli, że powodzenie akcji zależy od pozbycia się tych kilkunastu, kilkudziesięciu esesmanów. Bunt miał wybuchnąć 2 sierpnia 1943 roku, kiedy część obsługi obozu pojechała kąpać się w Bugu. Byli skacowani po imprezie poprzedniego wieczora. W obozie pozostało ich znacznie mniej niż zwykle.
Okazuje się, że konspiracja w Treblince swój model pozbywania się esesmanów opracowała tak samo jak powstańcy w Sobiborze. Obie ekipy niezależnie od siebie doszły do wniosku, że trzeba wyeliminować, jeden po drugim, esesmańską elitę. W Sobiborze wyglądało to tak, że Żydzi, znając pazerność Niemców na złoto i najróżniejsze dobra, ściągali ich do warsztatów i tam po kolei likwidowali. W Treblince natomiast wykorzystano pasję nazistów do mordowania. Esesmani byli tak bardzo rozmiłowani w zabijaniu, że wystarczyło im się po prostu podstawić. Zazwyczaj było tak, że gdy jakiś esesman zdecydował się któregoś więźnia zamordować, prowadził go do oddalonego od zabudowań obozu lazaretu i tam strzelał mu w głowę. Konspiratorzy postanowili, że właśnie tam będzie czekać na esesmanów niemiła niespodzianka. Ostatecznie ten plan nie do końca się udał, bo w Treblince, tak jak i w Auschwitz, zdarzył się falstart – strzelanina wybuchła wcześniej, niż zaplanowano.
Mimo to więźniowie podpalili cały obóz, składający się głównie z drewnianych baraków, i ruszyli do walki.
Skąd mieli broń?
Z niemieckiego arsenału, a część zdobyli w walce. Włamanie do pilnie strzeżonego arsenału to osobna historia. Konspiratorzy aż trzy razy potajemnie wchodzili do środka. Na początku wyciągnęli granaty, które, jak się okazało, nie miały zapalników. Uprzedzając pytanie – robili to młodzi chłopcy, którzy nigdy nie byli w wojsku. Nie mieli pojęcia, jak wygląda granat. Musieli więc włamać się jeszcze raz, żeby je wszystkie odłożyć. I dostać się tam ponownie, żeby wyciągnąć granaty już z zapalnikami. Sceny jak z filmu akcji. A to przecież dopiero początek. Należało tak rozdystrybuować broń, by trafiła w ręce osób, które będą w stanie z niej skorzystać – do kombatantów kampanii wrześniowej, Żydów z polskiego wojska albo z armii czechosłowackiej, m.in. Rudolfa Masareka, jednego z liderów powstania.
Kilka słów o nim.
Rudolf Masarek trafił do obozu z ciężarną żoną. Ona od razu zginęła, jego wyłuskano z tłumu pędzonych na śmierć, chyba ze względu na prezencję. W obozie uchodził za uratowanego syna prezydenta Czechosłowacji, przez co miał specjalne fory – był pupilkiem sadysty, wicekomendanta obozu Kurta Franza, nazywanego z uwagi na swój nienaganny wygląd Lalką. Franz wybrał go sobie, bo w skrytości ducha też chciał być kimś takim. Masarek przed wojną był dandysem, playboyem, trendsetterem. Miał fabrykę męskiej galanterii – co sezon dyktował Pradze, w co się ubierać. Lalka ocalił go i zdecydował, że teraz „król krawatów” będzie jemu, prawdziwemu królowi Treblinki usługiwał. Będzie wyprowadzał mu psa na spacer. Masarek cierpliwie czekał na zemstę i w końcu, gdy wybuchło powstanie, dopiął swego. Strzelał ze zdobycznego karabinu i krzyczał w stronę oprawców: to za żonę, to za moje dziecko, za mój naród! Ten moment, gdy w akcie zemsty zabija esesmanów, utrwaliło w swoich wspomnieniach kilku więźniów.
W książce porusza pan też kwestię obecności kobiet w obozach zagłady.
To temat właściwie niezbadany. O ile sporo mówi się o kobietach w obozach koncentracyjnych, to brakuje jeszcze opracowań na temat ich obecności w fabrykach śmierci. Po co w ogóle Niemcy trzymali tam kobiety, skoro tak naprawdę potrzebni im byli jedynie silni i zdrowi mężczyźni? W Treblince było kilkadziesiąt kobiet, ale w Sobiborze już kilkaset. Więźniowie mieli hipotezę, że kobiety są tam po to, aby stanowić dla uprzywilejowanej kasty więźniów seksualną nagrodę. Że ich zadaniem jest odciąganie całej reszty od konspirowania. Miały być takim seksualnym trofeum dla żydowskich niewolników. Łamać obyczajowe tabu, demoralizować mężczyzn i tym samym pozbawiać ich woli oporu. Piszą o tym ocaleńcy zarówno z Sobiboru, jak i z Treblinki – mężczyźni, ale też kobiety. Być może tak duża liczba kobiet w Sobiborze miała związek z planowaną rozbudową obozu i zmianą jego funkcji. Z fabryki śmierci Sobibór miał się stać fabryką zbrojeniową. Tu musimy poczekać na ustalenia historyków.
Czy kobiety odegrały jakąś rolę w powstaniach?
Wiadomo, że miały dostęp do miejsc, do których mężczyźni nie wchodzili. Zajmowały się na przykład sprzątaniem mieszkań esesmanów, zatem mogły ukraść im broń osobistą. W Sobiborze kobiety były znacznie rzadziej rewidowane, łatwiej więc przenosiły to, co niedozwolone. W Treblince były również asystentkami lekarzy obozowych, w związku z czym prowadziły składy lekarstw i przygotowywały zaopatrzenie dla przyszłych uciekinierów. Być może również truciznę. Wiemy, że niektórzy liderzy w takie cyjankalia zostali zaopatrzeni, chociażby Marceli Galewski, jedna z głównych postaci w Treblince. I zdaje się, że on niestety skorzystał z tej trucizny niedługo po ucieczce, już w lesie.
Pańska książka opowiada również o tym, co później działo się z pamięcią o powstaniach, o jej zawłaszczaniu.
Ta przykra prawda, że Armia Krajowa nie pomogła ani w Sobiborze, ani w Treblince, ani w Auschwitz, była po wojnie trudna do przyjęcia. A mimo to – co paradoksalnie jest dowodem na wyrzuty sumienia wśród kombatantów i weteranów – historia powstań w obozach zaczęła „pisać się” na nowo. W tej nowej historii to AK wyzwoliła Treblinkę i to samo próbowała zrobić w Auschwitz-Birkenau.
W jakim sensie?
Absolutnie dosłownym. Zarówno w okolicach 1968 roku, jak i później, już po odzyskaniu niepodległości, pojawiają się monografie, teksty, wspomnienia, z których jasno wynika, że to AK wyzwoliła Treblinkę, a nie sami Żydzi. Żydzi – w myśl tej nowej wykładni – to się właściwie bali, nie chcieli uciekać, a jak się już za opór wzięli, to i tak potrzebowali polskiego know-how. Dopiero polskie podziemie stanęło na wysokości zadania i wyzwoliło Treblinkę oraz Auschwitz. Twórcą tej fake historii był historyk z KUL-u Jan Gozdawa-Gołębiowski, były powstaniec warszawski. Sporo pisał – widocznie duże było zapotrzebowanie na tego typu fantastykę, szczególnie wśród Polonii w Stanach. Punktował te głupoty i prof. Grabowski, i prof. Libionka. Tymczasem po mojej pierwszej książce Instytut Pileckiego zaczął na nowo badać tę sprawę. Postawiono kuriozalną hipotezę, że pomoc AK wcale nie była niemożliwa – tu znaleziono odpis streszczenia jakiegoś dokumentu, tam kopię jakiegoś innego, zaginionego, z którego wynika, że podziemie planowało taką czy inną akcję. Tyle że poza tymi planami nic więcej się nie wydarzyło. To o tym krzyczą źródła – relacje samych powstańców, a przecież jest ich kilkadziesiąt. Instytut Pileckiego uznał jednak, że prawdy jeszcze nie znamy, że może kiedyś ktoś coś odkryje. Jasne, czekajmy.
Mimo wszystko zastanawia mnie, dlaczego Armia Krajowa uznała, że nie ma sensu pomagać osadzonym w obozach.
Wątpliwości urosną jeszcze bardziej, jeśli uświadomimy sobie, że podziemie to nie tylko AK. W lasach ukrywali się komuniści, socjaliści, narodowcy. Stefan Sendłak, członek PPS-u, który później współtworzył Żegotę, był zdumiony tym, że choć lasy, w których wybudowano Sobibór czy Bełżec, były naszpikowane partyzantami, nawet jeden jedyny raz nikt nie wykoleił tam żadnego pociągu. A przecież polscy partyzanci słynęli ze spektakularnych akcji tego typu. W 1943 roku AK miała już na koncie wiele akcji sabotażowych. Naprawdę nie można było pomóc ludziom, którzy jechali na śmierć? Zatrzymać pociąg i dać choćby cień szansy na uniknięcie komory gazowej? W tych transportach byli przecież mężczyźni, wielu sprawnych dwudziestolatków. Na pewno ktoś by przeżył. Nie podjęto nawet jednej takiej próby.
Może partyzanci gardzili Żydami, którzy w powszechnym mniemaniu „szli jak barany na rzeź”.
To kolejny mit, który wciąż pokutuje. Tymczasem jest wielu zagranicznych badaczy, którzy udowodnili i pokazali gigantyczną wręcz skalę żydowskiego oporu. W partyzantce na tzw. Kresach Wschodnich było ich naprawdę wielu. Jakiś czas temu w POLIN-ie odbyła się na ten temat międzynarodowa konferencja. Naukowcy z Ukrainy i Białorusi przyjechali z mapami, na których oznaczone były potwierdzone w ich lokalnych archiwach miejsca działania żydowskich partyzantów. Te mapy, wykresy i statystyki robiły wrażenie. Oczywiście mowa tutaj przede wszystkim o partyzantce komunistycznej czy komunizującej, której członkowie do dziś w polskiej historiografii funkcjonują w pejoratywnym kontekście jako „bandy”.
A zatem jako „niepolska” partyzantka niepasująca do obrazu leśnych żołnierzy.
Krzywdę tej historii zrobiły niewątpliwie dekady komunizmu, a potem lata „odkłamywania” historii. Ofiarą tego procesu stali się „nienormatywni” żydowscy partyzanci. Kolejny paradoks.
Tymczasem Żydzi w gettach, obozach czy lasach zgłaszali się po pomoc do najróżniejszych środowisk i organizacji – od lewa do prawa. I ten, kto im akurat pomógł, mógł po wojnie „rzutować” na ich pamięć, determinować ją. Jeśli Żydzi dostali broń od komunistów, to w opracowaniach stawali się „bandami”, jeśli od AK – zyskiwali godne miano partyzantów, leśnych fighterów.
Chciałbym jeszcze zapytać o Krzyk gęsi. To jeden z najbardziej poruszających rozdziałów Zemsty.
Niemcy zbudowali Sobibór jako wzorowe gospodarstwo rolne – z oddali widać było pobielane ściany, ładne ogrodzenia, strzałeczki do obory, zagrody, stajni. Chodziło o to, by wywrzeć dobre wrażenie na ewentualnych kontrolach, ale również na przyjeżdżających ofiarach. W tym „gospodarstwie” trzymano też trzodę. Nie tylko po to, aby obsługa miała co jeść. Gdy Żydzi szli do komór gazowych, wypuszczano gęsi, żeby swoim jazgotem zagłuszały krzyki lamentujących, pędzonych na śmierć, w końcu mordowanych. Ale to nie wszystko.
W relacjach więźniów czytamy, że gęsi służyły esesmanom również jako element przykrywki dla społeczności lokalnej. Tu wchodzimy w rejony myślenia magicznego, ale moim zdaniem warto i ten wątek wprowadzić do historii Zagłady.
Niemcy zaczęli opowiadać okolicznym mieszkańcom – zaniepokojonym, że przyjeżdżają do nich transporty ludzi, którzy potem znikają – że dochodzi tu do przedziwnej metamorfozy: Żydzi zamieniają się w ptaki i odlatują. Wiem, że gdy tak o tym mówię, brzmi to absurdalnie, ale w źródłach ślady takiego magicznego myślenia są czytelne. Wydaje się, że to jakiś pogłos baśni niemieckiej, ale i polskiej, z motywem przemiany ludzi w ptaki. Jak mówię: zdaję sobie sprawę, że to może brzmieć dziwnie – szczególnie dzisiaj, gdy świat za oknem wydaje się być oparty o mocne, racjonalne fundamenty – ale z takim magicznym zabiegiem mamy tu chyba do czynienia. Czy taka opowieść budziła wtedy zdecydowany sprzeciw słuchaczy? Nie wiem, nie potrafię tego rozstrzygnąć.
Tych przedziwnych, niezrozumiałych elementów w Zemście jest bardzo dużo. Zdumiewa na przykład fragment o tym, że Mandelbaum w Birkenau układał na boku ciała co piękniejszych pomordowanych, żeby je sobie pooglądać.
Rzeczywiście członkowie Sonderkommando wybierali spośród zagazowanych zwłok piękne ciała i zamiast spalić je od razu, delikatnie odkładali je na bok i zostawiali na koniec zmiany. Gdy zapytano Mandelbauma, dlaczego to robił, odpowiedział, że chciał na nie „ze łzami w oczach” po prostu popatrzeć. Podobno robił to w pojedynkę, a esesmani nie reagowali. Czy dlatego, że w Birkenau już nic nikogo nie dziwiło?
Tytuł pańskiej książki to Zemsta. Czy powstania organizowano, żeby wziąć odwet na nazistach?
Główna motywacja to chęć przeżycia. Ucieczki. No i tak: zemsta. Zemsta jak najokrutniejsza.
Mieli nadzieję, że wyjdą z tego cało?
Literacka figura wyboru godnej śmierci pojawiła się – choć nie jestem tego pewien – chyba równolegle lub zaraz po powstaniu w getcie warszawskim. Nawiązywał do niej choćby Marek Edelman. A jednak z wielu świadectw więźniów wyziera coś więcej – właśnie chęć życia. Po prostu. Za wszelką cenę.
Skąd zatem tytuł pańskiej książki?
Właściwie niemal w każdej żydowskiej narracji pojawia się próba odpowiedzi na pytanie o motywacje. Powstańców i uciekinierów pytali o to krewni, którzy ocaleli, po latach pytały dzieci, bliscy, pytali dziennikarze. W większości narracji pojawia się motyw zemsty. To przecież bardzo ludzki motyw.
Na dzień przed powstaniem w Treblince liderzy sprzysiężenia złożyli coś na kształt ślubowania. Kilku z nich przyrzekło, że nie uciekną, że będą walczyć do końca, osłaniać ewakuację pozostałych. Chcieli zginąć z bronią w ręku. Tłumaczyli to tym, że dla nich życie już się skończyło, nie mają dla kogo uciekać. Chcieli zatem zostać w obozie i zemścić się za śmierć bliskich. Ostatnie słowa Róży Roboty, która wraz z towarzyszkami dostarczyła powstańcom w Auschwitz-Birkenau ładunki wybuchowe, brzmiały: „Zemsta, siostry!”.