Samuel i Klasa 1926

W 1926 roku, jak Polska długa i szeroka, po szkołach krążą albumy, w których swoje podpisy składają uczniowie i nauczyciele. „Niech żyją Zjednoczone Stany, niech żyje lud z polskim zbratany!” – piszą, tworząc wyjątkowy podarunek dla amerykańskiego prezydenta. W stu jedenastu albumach podpisuje się w sumie pięć i pół miliona Polaków.

 

Samuel Ponczak rodzi się w 1937 roku w Warszawie. Jego rodzina od Zagłady ratuje się ucieczką na Wschód. Po wojnie wracają do Polski, ale tylko na dziesięć lat. W 1964, po kilku latach spędzonych we Francji i Argentynie, udaje im się wyemigrować do USA.

W 2017 roku w Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie Samuel trafia na księgi Deklaracji o Podziwie i Przyjaźni dla Stanów Zjednoczonych. Oblicza, że spośród wszystkich podpisów jakieś pół miliona należy do żydowskich dzieci, a Deklaracja jest być może jedynym śladem ich istnienia. Chcąc je upamiętnić, tworzy polsko-amerykański projekt Klasa 1926.

 

POLSKA

Jestem starym Żydem z Polski.

*

Urodziłem się w Warszawie w 1937 roku na terenie przyszłego getta. Moi rodzice: ojciec krawiec, matka krawcowa. Oboje ze wschodu: ona z Międzyrzecza, on z Wohynia. Ukończyli cztery, może pięć klas szkoły podstawowej.

*

Gdy wybuchła wojna, postanowili, że ojciec przedostanie się za Bug i zorientuje się, jaka tam jest sytuacja. Jeśli byłoby bezpieczniej, mieliśmy do niego dojechać. W przeciwnym razie obiecał zawrócić. Rodzice w jakiś sposób skontaktowali się ze sobą i zdecydowali, że dołączymy do ojca. Mimo że Żydom nie wolno już było wtedy jeździć pociągami, poszliśmy na dworzec.

*

W pociągu skinieniem palca matkę przywołał do siebie jakiś ksiądz. Kazał jej zdjąć opaskę i stanąć za nim. Kiedy przechodziła obok nich granatowa policja, powiedział, że jedzie z kobitą ze swojej parafii i jej dzieciakiem. Wiele lat później zapytałem ją, czy go znała, czy dała mu pieniądze. Nie. Ten ksiądz uratował nam życie.

*

Mama urodziła się w tamtych rejonach, wiedziała więc, że Bug zimą zamarza i można po nim przejść. Weszliśmy na lód, poślizgnęła się, upadła. Wstała, znów się poślizgnęła i znów upadła. I tak co chwilę. Dla mnie to było okropnie śmieszne, a ona umierała ze strachu, że Niemcy albo Rosjanie zobaczą nas i zabiją.

 

ROSJA

Nie wiem dokładnie, w jaki sposób połączono nas z ojcem. Doświadczenie podpowiada, że NKWD wie wszystko, więc w naszym przypadku też tak pewnie było. Jechaliśmy pociągiem, to było latem 1940 roku. Tej podróży nie pamiętam, ale znalazłem w archiwach nasze nazwiska i numer pociągu. Podróżowaliśmy z tysiącami innych Żydów, Polaków, Ukraińców. Dotarliśmy do Republiki Komi, do miejscowości Kotłas. To był dawny carski gułag. Od tego momentu pamiętam już całkiem sporo.

*

Mieszkaliśmy w jurcie u starszej pani. Pukszi do wakszi, mówiła. To znaczyło: siadaj i jedz – jedyne wyrażenie, jakie dziś pamiętam, chociaż komi to był pierwszy język, w jakim nauczyłem się mówić. Spałem na piecu. Latem słońce nie zachodziło, było jasno przez całą noc. Pamiętam też ojca stojącego w wodzie po pas. Pracował jako drwal, a za pracę dostawał kupon na jedzenie. W Kotłasie byliśmy chyba przez pół roku. Potem wysłali nas do Syktywkaru, stolicy Komi.

*

W Syktywkarze rodzice pracowali jako krawcy, szyli szynele w olbrzymim warsztacie. Dostaliśmy jakieś mieszkanko. Przez pewien czas chodziłem z rodzicami do tej fabryki, bo nie było wiadomo, co z nami, tymi maluchami, począć. W końcu zorganizowano jakieś przedszkole i tam mnie posadzili. Wtedy już się zorientowałem, że dzieje się rzecz zwana wojną. Nie wiedziałem, co to znaczy, ale w tym przedszkolu był głośnik i pewnego dnia usłyszałem, jak poważny głos mówił, że żołnierze wycofują się z frontu, ale wszystko jest w porządku. Po jakimś czasie nastąpiła zmiana w przekazie, to musiało być już po Stalingradzie.

*

W Komi mama urodziła moich braci, bliźniaków. Pokazano mi ich. A zaraz potem zmarli. Nie rozumiałem tego, ale pamiętam dwa ciała ułożone w jakiejś kołysce.

*

Wyrosłem trochę za późno, żeby zapytać rodziców, dlaczego zmarli. Matka niechętnie o tym mówiła, to było zbyt bolesne. A kiedy już naprawdę dojrzałem, nie żyła. Ludzie tacy jak moi rodzice nigdy nie oferowali swoim dzieciom wyjaśnień. Nawet pytani, wykręcali się od odpowiedzi. Trzymali to w brzuchu. I dopiero teraz widzę, jak ludzie o wiele starsi ode mnie zaczynają mówić o swojej przeszłości. To jest jedna z przyczyn, dla których chcę napisać pamiętnik dla moich dzieci i wnuków. Są historie, których oni nie znają. Dla nich jestem starszym panem, nie wiedzą, że wcześniej też miałem jakieś życie.

*

W Komi mieszkaliśmy przez cztery albo pięć lat. Gdy rząd sowiecki zaoferował nam obywatelstwo, ojciec go nie przyjął. Bał się, że wtedy już nigdy nie wypuściliby nas z powrotem do Polski. Dla niego było najważniejsze, żeby wrócić do kraju i dowiedzieć się, co stało się z bliskimi. Wysłali nas więc do Chersonia na Ukrainie. Tam urodziła się moja siostra i tam dowiedziałem się, że jestem Żydem.

*

Odbyło się to w ten sposób, że poszliśmy na targ i tam facet bez nóg, poruszający się na jakiejś desce, zaczął rzucać w naszą stronę obelgi. Spytałem ojca, co to znaczy, że jesteśmy parszywymi Żydami i że szkoda, że nas Hitler nie wykończył. On mi to wyjaśnił i później już nie wracaliśmy do tego tematu. Inne wydarzenie, jakie zapamiętałem, to żołnierze w mundurach, którzy stali w jakimś dużym pokoju, kiwali się i śpiewali. I bardzo płakali. Wydawało mi się to wtedy bardzo dziwne, dopiero później ojciec wyjaśnił, że był Jom Kipur i ci żołnierze płakali, bo dopiero co wrócili z Niemiec. Wyzwalali tam obozy koncentracyjne.

 

POLSKA

Wróciliśmy do Polski zimą 1946 roku. Pociąg, cholernie długa podróż, bydlęce wagony. Ojciec próbował odnaleźć rodzinę, ale bezskutecznie. Oprócz nas przeżyła tylko jedna moja kuzynka, również w Rosji. Gdy wybuchła wojna, jej rodzice odbyli taką samą rozmowę jak moi, z tym że jej ojciec z jakiegoś powodu wrócił do Polski. Podobno ktoś widział go w getcie.

*

W 1948 roku, w piątą rocznicę powstania, pojechałem z ojcem do Warszawy na odsłonięcie pomnika Bohaterów Getta. Ojciec powiedział wtedy do mnie: „Chodź, zobaczymy, czy znajdziemy kamienicę, w której się urodziłeś”. Gdzieś mnie zaprowadził, ale wszystko było zrównane z ziemią. Wdrapałem się na gruzy. Dopiero w oddali zauważyłem jakieś mury – tam musiało kończyć się getto.

*

Zamieszkaliśmy w Dzierżoniowie, pamiętam jeszcze szyld z niemieckim „Reichenbach” na stacji. Przez pierwszych kilka tygodni, a może nawet miesięcy mieszkała z nami starsza Niemka, potem wyjechała. Ojciec wysłał mnie do chederu czy jakiejś innej tego typu szkoły, ale nie chciałem tam być z dwóch powodów. Po pierwsze nie znałem polskiego. Rodzice mówili w jidysz, a ja głównie po rosyjsku, bo na Ukrainie rozpocząłem pierwszą klasę szkoły podstawowej. Po drugie w chederze podawali nam tran. Zbuntowałem się więc i jesienią 1946 roku zacząłem chodzić do polskiej szkoły.

*

Ta szkoła była katolicka, więc w czasie katechezy wypraszano nas, kilku Żydów, na boisko. Wciąż miałem spore curesy. Gdy mówiłem, że ja ni panimaju, nauczycielka ciągnęła mnie za uszy. Tam więc też nie chciałem chodzić. Rodzice przepisali mnie do szkoły TPD przy Rynku. A w 1948 roku, we wrześniu, przeprowadziliśmy się do Wrocławia. To były moje najlepsze lata.

*

Ojciec był jednym z założycieli spółdzielni krawieckiej Zgoda, która znajdowała się niedaleko Rynku. Poszedłem do piątej albo szóstej klasy szkoły TPD przy Trzebnickiej. Miałem niedaleko, bo mieszkaliśmy przy Jagiellończyka. Ojciec chciał, żebym uczył się w postępowej szkole bez religii, dlatego nie wysłał mnie do żydowskiej, do której chodziło wielu moich kolegów.

*

Moja klasa B była z angielskim, a w klasie A uczono łaciny. Rosyjski nie był traktowany jako język obcy. Widocznie angielskiego nauczyłem się nieźle, bo gdy w 1957 roku wyjeżdżaliśmy z Polski, dałem sobie radę.

*

Mama zajmowała się domem, a w wolnym czasie szyła sukienki dla kogoś, kto potem sprzedawał je na placu Nankiera. Ojciec po pracy w spółdzielni też doszywał jeszcze różne rzeczy. Tak jak każdy, chciał się czegoś dorobić.

*

Zaczęła się nagonka. Od ojca dowiedziałem się, że polscy robotnicy nie życzą sobie żydowskich kierowników. Opowiadał mi, że niektórych wywozili dosłownie na taczkach. Mojego ojca raczej lubili, ale nastrój był na wyjazd.

*

Co do 1956 roku, to uważam, że był też jeszcze inny powód, o którym się nie mówi. W tamtych czasach w Polsce brakowało mieszkań. Było za dużo ludzi, Warszawa wciąż znajdowała się w ruinie, z całego kraju zwożono do niej budulec. I nagle pięćdziesiąt tysięcy osób wyjeżdża – to przecież kilkanaście tysięcy wolnych mieszkań.

*

Obiecaliśmy przyjaciołom, którzy wyjechali do Izraela przed nami, że niedługo do nich dołączymy. Ale któregoś dnia przyszedł list od jakiejś bliskiej osoby: „Nie przyjeżdżajcie, Sala nie wytrzyma klimatu” – bo mama była już wtedy chora. Rodzice zmienili wtedy plany. Wieść rozeszła się po spółdzielni ojca. Jeden z jego kolegów wymyślił, żeby zadeklarować, że jedziemy do Izraela przez Francję, i tam po prostu zostać. On miał we Francji brata, który obiecał nam pomóc.

*

Byliśmy już spakowani, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłem, przede mną młoda para. „Przyszliśmy obejrzeć mieszkanie”, mówią. Ja już wtedy nie byłem małym chłopczykiem, miałem maturę, więc bardzo mnie to dotknęło. Jeden z naszych sąsiadów z kolei ciągle powtarzał: „Pani Salo, niech się pani nie martwi, ja w razie czego będę panią bronił”. Skoro chciał bronić, to oznaczało, że już było niedobrze.

*

Znam ludzi, którzy wyjechali na przykład po pogromie kieleckim, i dziś mówią: „Moja noga już nigdy nie postanie w Polsce”. I ja to rozumiem. Ktoś przeżył Zagładę, został sierotą, widział, co się w Polsce działo, to po co mu to wszystko jeszcze potrzebne? Nie mogę takim uczuciom zaprzeczyć, choć sam ich nie podzielam.

 

FRANCJA

Pojechaliśmy do Warszawy, a stamtąd przez Czechosłowację i Niemcy mieliśmy dostać się do Paryża. I tu przydał się mój angielski. Mieliśmy przesiadkę, portier pomagał nam przenieść walizki z jednego pociągu do drugiego. Nie chcieliśmy wydawać waluty, więc dałem mu w prezencie puszkę kawy, a nawet nie kawy, tylko cykorii. Mnie się wydawało, że to była duża mecyja, a on odburknął tylko „Scheisse!” i poszedł. Nagle pociąg odjeżdża, my na peronie, a ojciec w środku, bez paszportu. Myślałem, że łatwiej dogadam się po niemiecku, bo znałem w końcu jidysz, ale okazało się, że bardziej przydatny był angielski. Załatwiłem, że ojca zatrzymają w Baden-Baden, a my do niego dojedziemy.

*

Do Paryża dotarliśmy dobę później, niż planowaliśmy, więc nikt na nas nie czekał. Mama miała tam na szczęście kuzynkę, która wyjechała z Polski jeszcze przed wojną. Pracowała u niej kobieta z tego samego miasteczka, z którego pochodziła moja mama, i chociaż nie znały się wcześniej, to ona też nam bardzo pomogła.

*

We Francji mieliśmy tylko wizę tranzytową, a gdy nasze tymczasowe paszporty straciły ważność, staliśmy się bezpaństwowi. Nie mieliśmy prawa do azylu.

*

Zdarzyła się nieprzyjemna rzecz, bo gdy w końcu skontaktowaliśmy się z tym bratem kolegi ojca ze Zgody, to miała nam pomóc jego znajoma. Przeżyła Oświęcim, pamiętam jej numer na przedramieniu. Wzięła od nas pięćset dolarów – wszystko, co ojciec zaoszczędził – i miała nam za to załatwić papiery. Nigdy więcej już jej nie zobaczyliśmy.

*

Szybko nauczyłem się szyć rękawy i kieszenie, pracowałem w męskiej pracowni krawieckiej, dopóki ktoś mnie nie wsypał. Po tej wpadce przeniesiono mnie do innej fabryki, gdzie pomagałem wozić towar – to było u kuzynów znajomego z Wałbrzycha. Tak minęły dwa lata. Chodziłem też do Alliance Française, bo do nauki na uniwersytecie nie miałem prawa. W końcu nas aresztowali i powiedzieli, że musimy się wynosić. Spytałem, co mógłbym zrobić, żeby zostać. Powiedzieli, że albo podpisać kontrakt i jechać do kopalni na północy Francji, albo wstąpić do Legii Cudzoziemskiej. Ani jedno, ani drugie mi nie odpowiadało. Był 1959 rok.

*

Zacząłem chodzić po ambasadach i udało mi się zdobyć dla nas wizy do Australii i do Argentyny, a ponieważ ojciec miał w Argentynie brata, wybraliśmy tę drugą opcję.

 

ARGENTYNA

Wujek przysłał nam pieniądze na statek. Nie wiem, co by było bez niego. Może więzienie?

*

Dalej pracowałem jako krawiec, ale tym razem jako kierownik warsztatu, w którym zatrudniony był także ojciec, matka i jakaś dziewczyna z Paragwaju. Tak przeżyliśmy pięć albo sześć lat. W końcu powiedziałem ojcu, że nie chcę do końca życia pracować w warsztacie. Marzyło mi się zostać inżynierem.

*

Poszedłem na rozmowę z rektorem uczelni. Powiedział, że nie może mnie przyjąć, bo po pierwsze nie znam historii Argentyny, a po drugie polska matura jest według nich na niskim poziomie i oni jej nie uznają. Zapytałem, co w takim razie powinienem zrobić. Powiedział, żebym poszedł do ósmej klasy, potem do liceum na kolejne trzy lata, a dalej zobaczymy. Nie chcę nawet mówić, co o nim pomyślałem.

*

Udało mi się załatwić zgodę na wyjazd rodziców i siostry do Stanów na kontrakt. W Baltimore znajomy hurtownik miał przyjaciela, który wysłał prośbę o wizę do władz amerykańskich. Ja musiałem wyjechać na wizie turystycznej. I tak życie jakoś się ułożyło.

 

STANY ZJEDNOCZONE

Na University of Maryland polska matura najwyraźniej była wystarczająca. Zostałem przyjęty. Co prawda zawaliłem angielski, ale mają tam dobry system nauki języka – nie masz za to żadnych punktów, ale jak zaliczysz, to zostajesz studentem. Inżynierię elektroniczną ukończyłem w trzy lata. Zależało mi na czasie.

*

Ojciec miał dobrą pracę w sklepie z męską odzieżą jako krawiec, mama z kolei była ekspedientką w butiku z ekskluzywnymi ubraniami, do którego przychodziły bogate Żydówki. Na tyle, na ile potrzebowali, nauczyli się angielskiego. Mieszkali z moją siostrą i szwagrem pod Baltimore. A ja miałem swoje życie.

*

Ożeniłem się z Żydówką, jeszcze w czasie moich studiów urodziła nam się córka, a kolejne dzieci, już kiedy mieszkaliśmy w New Jersey. Najpierw pracowałem w Westinghouse – to była jedna z trzech wielkich przedwojennych firm zajmujących się elektroniką. W międzyczasie zrobiłem też magisterium i MBA. Potem przeniosłem się z powrotem do Marylandu, do Northrup-Grumman, firmy, która produkuje radary. I tam pracowałem aż do emerytury.

 

POLSKA

Rodzice po wyjeździe mieli do Polski raczej obojętny stosunek. To byli prości ludzie, ich jedynym celem było przeżyć: przed wojną, w czasie wojny i po wojnie. A ja? Powtarzałem sobie, że życie składa się i z rzeczy przykrych, i dobrych.

*

Kilkanaście lat temu trafiłem w gazecie na artykuł o tym, że w Polsce potrzebna jest edukacja o Zagładzie. Kraj, który znałem z czasów PRL-u, w którym mówiło się tylko o tym, jak cierpiał naród polski, chce uczyć o Zagładzie?! Postanowiłem, że pomogę. Jolancie, nauczycielce, która była autorką artykułu, a teraz jest moją serdeczną przyjaciółką, wysłałem różne książki na ten temat. I tak zacząłem przyjeżdżać do Polski.

*

Kilka lat temu zorganizowałem we Wrocławiu rocznicę matury, przyszło dwadzieścia osób. Mój wnuk z kolei miał bar micwę w Krakowie, tak sobie zażyczył.

*

Jest mi przykro, gdy patrzę, w jaki sposób przedstawia się dziś młodzieży historię. Polacy nie są jedynym narodem bez grzechów. Historii nie trzeba ani upiększać, ani obrzydzać, wystarczy fakty pozostawić faktami.

*

Nie mam do Polski żadnej nienawiści. Na nic nie patrzę stereotypowo – nie ma przeciętnego Polaka ani przeciętnego Żyda. Mam takie powiedzonko: przeciętna osoba ma jeden cycek i jedno jajko.

 

STANY ZJEDNOCZONE 

Przeszedłem na emeryturę i zastanawiałem się, co ze sobą począć. Golf mnie nie interesował, brydża miałem po dziurki w nosie. Zdecydowałam, że zacznę pomagać w Muzeum Holokaustu. W Waszyngtonie nie ma za dużo ludzi, którzy się grzebią w języku polskim.

*

Przetłumaczyłem około pięćdziesięciu wywiadów, które w latach osiemdziesiątych młodzi Żydzi z ramienia muzeum przeprowadzali z Polakami, świadkami Zagłady. Pamiętam na przykład opowieść chłopa, który widział, jak grupa Niemców czy Ukraińców pędziła kolumnę Żydów w stronę lasu na rozstrzelanie. Krzyczeli do niego: „Módl się do Jezusa!”. Albo pastuch spod Chełmna, wtedy młody chłopak. Mówił, że widział, jak Żydów Niemcy pakowali na ciężarówki, a potem słyszał krzyki. To nie była najprzyjemniejsza lektura.

*

Ostatnio pracowałem nad polsko-amerykańskim projektem Klasa 1926.

 

STANY ZJEDNOCZONE I POLSKA

W 1918 roku Stany Zjednoczone pomogły odtworzyć niepodległą Polskę, także finansowo. Dlatego z okazji sto pięćdziesiątej rocznicy uchwalenia amerykańskiej Deklaracji Niepodległości Polacy postanowili im za ten gest podziękować. Do Ameryki wysłano sto jedenaście ksiąg z podpisami polskiego prezydenta, najważniejszych osób w państwie, ale przede wszystkim dzieci szkolnych. Deklarację o Podziwie i Przyjaźni dla Stanów Zjednoczonych wręczono prezydentowi Calvinowi Coolidge’owi, a potem prezent znalazł się w Bibliotece Kongresu.

*

Trafiłem na tę kolekcję przypadkiem, była w zasadzie nieznana. Krzysztof Willmann, mój znajomy, który jest badaczem Kresów, chciał, żebym zrobił dla niego zdjęcie podpisu Brunona Schulza. Gdy zobaczyłem ten zbiór, zdałem sobie sprawę, że muszą tam być podpisy około pół miliona żydowskich dzieci. Wojna przyszła trzynaście lat później, większość z nich jej nie przeżyła. Jedyne, co po nich zostało, to te podpisy. A i one zaczynały powoli blaknąć.

*

Niewielka część kolekcji, trzynaście ze stu jedenastu tomów, była już wówczas zdigitalizowana, ale pozostawało jeszcze ponad trzydzieści tysięcy stron, które w zapomnieniu leżały w Bibliotece Kongresu. Nie mogłem tam po prostu przyjść i powiedzieć, że chcę zająć się tym projektem, nie wyglądałoby to poważnie. Potrzebowałem organizacji, która by mnie reprezentowała. I tak moim partnerem została Biblioteka Polska w Waszyngtonie.

*

Wynajęta firma skanowała księgi z podpisami przez cztery miesiące. W przybliżeniu projekt kosztował prawie pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Włączył się do niego polski rząd, rotarianie, Żydzi i Polacy z Ameryki, Kanady, Francji, Izraela, moja rodzina oraz ludzie, którzy mi od początku pomagali.

*

Dziś wszystko znajduje się na serwerach Biblioteki Kongresu i na stworzonym przez Ośrodek KARTA portalu polska1926.pl. Obie instytucje zastosowały jednak odmienne metody wyszukiwania. Na amerykańskiej stronie szuka się tylko miejscowości i przegląda wszystkie podpisy w danym zbiorze. Polacy tworzą bardziej szczegółową bazę, w której można znaleźć podpis po wpisaniu nazwiska. Wolontariusze odczytują te podpisy i wrzucają je do systemu. To jednak proces, który zajmie jeszcze kilka lat, poza tym istnieje możliwość błędu przy odczytywaniu, lepiej więc znać nazwę miejscowości, z której pochodzi podpis.

*

Można by zapytać, kogo te księgi w ogóle obchodzą? Okazuje się, że wielu. Otrzymałem bardzo dużo wzruszających wiadomości od ludzi, którzy odnaleźli w tych zbiorach swoich przodków, często jedyny po nich ślad. Ale to też świetny materiał edukacyjny. Jeśli ktoś mieszka w małym, kilkutysięcznym mieście, może w ten sposób poznać historie jego mieszkańców. Niektórzy prowadzą projekty edukacyjne, wykorzystując ten zbiór do pracy z dziećmi. Sprawdzają na przykład, co stało się z ludźmi, którzy złożyli swoje podpisy – ktoś został strażakiem, ktoś kapitanem w wojsku.

*

Po obu stronach Atlantyku ludzie nie mają pojęcia, że Ameryka sto lat temu przyszła Polsce z pomocą, uratowała miliony ludzi od głodu i choroby. I to jest teraz moja misja, o tym chcę opowiadać.

 

Podpisów można szukać na dwóch wspomnianych w artykule stronach internetowcyh. Najmłodsze spośród pięciu i pół miliona osób podpisanych na Deklaracji są rówieśnikami niepodległej Polski. Na stronach stu jedenastu tomów podpisali się między innymi pięćdziesięcioletni wówczas profesor ASP w Krakowie Xawery Dunikowski, jedenastoletni uczeń z Tarnowa Tadeusz Kantor i piętnastoletni gimnazjalista z Wilna Czesław Miłosz. Księgę zdobią ilustracje m.in. Zofii Stryjeńskiej, Leona Wyczółkowskiego i Władysława Skoczylasa.