Teatralny powrót „Malowanego ptaka”

Po latach wraca „Malowany Ptak”, tym razem, by przypomnieć nam o „obowiązku zobaczenia naszej przeszłości w prawdzie”. Reżyserka Maja Kleczewska w swoim spektaklu chce, byśmy zapomnieli o awanturze, w jakiej rodziła się sława Kosińskiego, bo ma ambicje rozpoczęcia „nareszcie możliwej” rozmowy o Polakach, którzy „biernie obserwowali” zagładę narodu żydowskiego.
Debaty „otwartej i szerokiej”, pomimo wielkich chęci, spektakl Teatru Żydowskiego i Teatru Polskiego w Poznaniu jednak nie otwiera.

Czy to jest fikcja?
Powieść „Malowany ptak” oparta jest na doświadczeniach młodego Kosińskiego, żydowskiego dziecka wędrującego samotnie po Polsce, choć żydowska tożsamość chłopca jest w książce ukryta.
Sześciolatek w okrutnym świecie drugiej wojny światowej doświadcza rzeczy straszliwych. Błąka się po polskich wsiach, w których wielokrotnie miejscowa ludność oraz naziści znęcają się nad nim, z uwagi na jego cygański wygląd.
Książka opisuje losy jednego spośród wielu Żydów, którzy doświadczyli piekła Zagłady.
(hebrajskojęzyczna Wikipedia)

Rzadko która powieść jest tak mocno związana z wydarzeniami towarzyszącymi jej publikacji. Gdy w 1965 roku wydawano w Stanach „Malowanego ptaka”, Kosiński utrzymywał, że w młodości przeżył to, co bohater powieści, a redaktorzy w wydawnictwie aż do ostatniego momentu nie mogli się zdecydować, czy wydawać ją jako powieść, czy jako wspomnienia. I choć później Kosiński nieco wycofał się z historii o autobiograficznym charakterze książki, to jeszcze trzy lata po publikacji przekonywał Lawrence’a Langera w wywiadzie telewizyjnym, że to, przez co przeszedł podczas wojny, było właściwie gorsze od tego, co opisał w powieści.

Pisarz raczej zdawał sobie sprawę z tego, że trudno byłoby oceniać zapis świadectwa walki o przetrwanie młodego chłopca tylko w kategoriach estetycznych. I choć pytanie o to, czy i na ile można estetyzować Zagładę, pozostaje otwarte do dzisiaj, to pięćdziesiąt lat temu odpowiedź na nie wybrzmiewała bardziej zasadniczo. Kosiński musiał więc mieć świadomość, że jeśli jego książka pójdzie w świat jako dokument, nie padną zarzuty, które mogłyby ją od razu zdyskredytować. Wiedział, ile zyska, jeśli w „Malowanym ptaku” zagra rolę ocalonego.
I tak też rzeczywiście się stało. Elie Wiesel miał zmienić swoją dość chłodną recenzję dla „New York Timesa” na bardziej entuzjastyczną, gdy dowiedział się od Kosińskiego, że na własnej skórze doświadczył on opisanych w książce okrucieństw.
Zresztą, nawet gdyby dowodzić, że Kosiński nigdy nie skłamał, a jedynie nie mówił prawdy, to oczywistym pozostaje fakt, że sukces „Malowanego ptaka” zbudował w dużej mierze na odczytywaniu książki jako opowieści o swoich autentycznych przeżyciach z dzieciństwa.
I o ile trudno odmówić pisarzowi prawa do wciągania czytelnika w nawet najbardziej skomplikowaną grę, tak i odbiorcy nie sposób odmówić możliwości podjęcia wyzwania rzuconego przez twórcę, by zapytać, jak rzeczywiście wyglądało jego dzieciństwo.
Wyzwanie to podjęli zarówno Polacy, jak i Amerykanie, a skandal, jaki wywołały w Stanach Zjednoczonych rewelacje na temat życia pisarza, najlepiej świadczy o emocjach, jakie towarzyszyły książce. Z kolei to, co wydarzyło się po ich odkryciu w Polsce – jak to czasami u nas bywa – było dosyć groteskowe.
Problem między powieścią a tak zwanym „prawdziwym życiem” jej autora polegał więc na tym, że, wbrew temu, co twierdziła chociażby Maria Janion, Kosiński nie obrysował granic sztuki „mocno i wyraźnie”. A przynajmniej nie zrobił tego wtedy, gdy publikował swoją książkę, i gdy pytano go o autentyczność zapisanych w niej przeżyć.
Często słyszy się powyższą opinię przy okazji oskarżania Kosińskiego o kłamstwo, a to ona powinna być raczej podstawą jego obrony, nie zaś fakt, że późniejsze wydania książki, w tym pierwsze polskie, zawierały dodatkowe informacje na temat „oczywistej” fikcyjności „Malowanego ptaka”. To, co miało się wydarzyć z tą książką, wydarzyło się, zanim doszło do jakichkolwiek wyjaśnień ze strony autora. I zanim pojawiła się w Polsce.
Zatem ci, którzy szukali prawdy o życiu Kosińskiego, niekoniecznie musieli być literackimi ignorantami, nierozumiejącymi, że narrator nie równa się autorowi. W tym przypadku biografizm narzucił przecież sam autor.

Czarny ptasior
Na gruncie polskim wyzwanie przyjęła Joanna Siedlecka, która z właściwym sobie zacięciem i pasją tropi prawdziwe lub wyimaginowane plamy na życiorysach pisarzy. W swoim „Czarnym ptasiorze” postanowiła nie tyle zbadać wojenną historię Kosińskich, czy zdemaskować kłamstwa „Malowanego ptaka”, ile obalić rzekomy mit okrutnego polskiego chłopa i biednego polskiego Żyda, który bezskutecznie szukał u niego ratunku. Siedlecka zastosowała prosty zabieg – oddała narrację świadkom, którzy pamiętają Kosińskich z czasów wojny, by opowiedzieli swoimi słowami o dobrych Polakach i niewdzięcznych Żydach – stąd jej książka wywołała ogromny niesmak. Jej bohaterowie pytają, jak doszło do tego, że Kosińscy mogli swobodnie żyć na wsi podczas okupacji. I odpowiadają sobie sami, sugerując, że stary Kosiński współpracował, a to z Niemcami, a to z Sowietami. Tym ostatnim miał wydawać Polaków, co go własną piersią chronili, co sobie od ust odejmowali, żeby mu rodzinę wykarmić.

Siedlecka stawia w ten sposób serię oskarżeń ciężkiego kalibru i pozostawia je nierozstrzygnięte.
Wybiera „do badania” tylko te najbardziej pikantne fragmenty fabuły. Usprawiedliwia miejscowe dzieci, które ściągają spodnie Kosińskiemu, żeby zobaczyć jego obrzezanego ptasiora. Wyjaśnia, że dzieci, jak to dzieci, chciały zobaczyć coś, czego w życiu nie widziały. Ot, taka niewinna zabawa. A przecież dla Żyda w okupowanej Polsce publiczne zdjęcie spodni zazwyczaj kończyło się śmiercią. I nawet jeśli młody Kosiński nie spodziewał się wydania w ręce Niemców, to – pomijając fakt nadużycia seksualnego i pogwałcenia nietykalności cielesnej – takie ściąganie spodni raczej nie było dla niego niewinną zabawą.
Epizod ten dobrze obrazuje ton „Czarnego ptasiora”, w którym Siedlecka ignoruje fakt, że Kosińscy, nawet jeżeli rzeczywiście nie doświadczyli brutalnej przemocy (czego przecież pewni być nie możemy), to kilka lat życia w obawie przed śmiercią, która mogła nadejść z jakiejkolwiek strony, w jakiejkolwiek chwili, pod byle pretekstem, najpewniej było dla nich czasem tysięcy drobnych, codziennych dramatów. Fakt, że mieli dach nad głową i nie błąkali się wycieńczeni od wioski do wioski, nie oznacza jeszcze, że wiedli spokojne życie. Zresztą, jak to życie wyglądało z ich perspektywy, nigdy się nie dowiemy.

Bitwa o prawdę
Siedlecka nie próbuje zrozumieć sytuacji Kosińskich. Może być wystawiona do walki o dobre imię Polski, bo jest wojownikiem idealnym – nie przejawia empatii wobec wroga. Nie dziwi więc rola, jaką odegrał „Ptasior” w zamykaniu dyskusji o losach Żydów szukających ratunku na polskiej wsi, dyskusji, którą „Malowany ptak” mógłby de facto rozpocząć. Zresztą nie tylko w prawicowej prasie panuje przekonanie, że po „wielkiej nagonce” na Siedlecką, pokornie uznano jej argumenty, gdy potwierdzili je dziennikarze z Ameryki. Bo przecież skoro w Stanach można było przeprowadzić rozmowę o „prawdziwości” prozy Kosińskiego, to co będzie jeden z drugim profesorem opowiadał o jasno określonych granicach sztuki?

Po teatralnej premierze „Malowanego ptaka” Mai Kleczewskiej, populistyczny prawicowy program emitowany w Telewizji Polskiej zaprosił Siedlecką, by raz jeszcze powiedziała, że Kosiński kłamał, że polska wieś go uratowała, że nikt się nad niewdzięcznym Żydem nie znęcał. I że twórcy spektaklu, którzy nie poprosili o zgodę na wykorzystanie wyników jej pracy, łamią prawo – więc jak mogą chcieć kogokolwiek pouczać?
Program rozpoczął się stwierdzeniem, że zarówno prowadzący show, jak i Siedlecka, spektaklu nie widzieli i nie zamierzają go oglądać, no, chyba że zostaną oficjalnie zaproszeni, czego z niewiadomych względów do tej pory nie uczyniono. Nie przeszkadza im to jednak w posiadaniu własnej opinii na temat przedstawienia. Trochę jak u Masłowskiej w dramacie „Między nami dobrze jest”, tyle że na poważnie i w najlepszym czasie antenowym publicznej telewizji. Żeby dzieła dopełnić, z uśmiechem zgadzają się, że nie mieszkają w pożydowskich domach, więc cały ten poznańsko-warszawski absurd ich nie dotyczy.

#Malowany_ptak
Taką oto debatę wywołał spektakl Kleczewskiej w naszym kraju. Czy rzeczywiście większą niż publikowane książki na temat Zagłady, nad którymi twórcy spektaklu „Malowanego ptaka” ubolewają, że, w przeciwieństwie do teatru, mają mały zasięg oddziaływania?
Ambicje były spore. Uznano, że do tej pory rozmowa na temat polskiej postawy wobec Zagłady nie była możliwa, a teraz dochodzimy do momentu, w którym może wreszcie zaistnieć. Dramaturg Łukasz Chotkowski opowiadał w wywiadach, że chce, „by naród polski oczyścił się ze wstydu” przez szeroką i otwartą dyskusję o Zagładzie, by spektakl „uwalniał umysły długo skute strachem, strachem przed tym, że ktoś głośno powie, że Polacy nie byli wyłącznie ofiarami”. Nie daje nam jednak narzędzi do tego, by ten proces „uwalniania” przeprowadzić.
Pierwsza część spektaklu to debata. Kilkunastu badaczy Zagłady rzuca jedno, może dwa zdania, które osoby zainteresowane tematem dobrze znają. Jeden aktor ziewa, drugi śpi, trzeci je, czwarty wyznaje miłość osobie siedzącej obok. Z rozmowy nic nie wynika, bo szybko pojawia się temat zastępczy polskiej dyskusji o Zagładzie, czyli „nasza” „połowa” drzewek w Yad Vashem. Nie można nawet powiedzieć, że debata jest żywcem wyjęta z rzeczywistości, bo chyba od dawna już „obrońcy dobrego imienia Polski” i badacze Zagłady rozmawiają tylko w swoich zamkniętych kręgach.
W pewnym momencie Jerzy Walczak (aktor Teatru Żydowskiego) odczytuje patetyczny apel z prośbą o przygarnięcie pamięci o byłych żydowskich właścicielach domów, w których Polacy zjadają swoje kolacje wigilijne (do tego odnosił się wcześniej populistyczny telewizyjny show). Jest małym, biednym żydowskim chłopcem do bicia, któremu ktoś wreszcie dał głos. Z nienaturalną powagą, w której trwa od czasów „Dybuka” (a więc już od kilku sezonów) przekonuje, że tylko akceptacja przeszłości pozwoli nam swobodnie oddychać. Nie wiadomo jednak, co z tym jego apelem zrobić.
Druga część odbywa się w starych dekoracjach wspomnianego „Dybuka”, którego „Malowany ptak” ma być kontynuacją, gdyż Maja Kleczewska nie zdążyła wszystkiego powiedzieć w poprzednim przedstawieniu (w grudniu 2017 roku pojawi się ostatnia część tryptyku). Na środku widowni strumienie światła, podobne jak w miejscu, w którym stały wieże World Trade Center. Znajdujemy się w przestrzeni relikwii pierwszego stopnia, to jest części ciała, które pozostały ze świętego, w gruz zamienionego, budynku Teatru Żydowskiego w Warszawie. W tej atmosferze świętości będziemy rozmawiać o naszych zmarłych.

Czy to jest prawda?
I
Twórcy spektaklu wyszli z założenia, że Kosiński jasno określił „granice swojej sztuki”, nigdy nie mówił, że „Malowany ptak” to autobiografia, a doszukiwanie się nieprawdy w tym, co napisał, jest tematem zastępczym, bo „losy żydowskiego chłopca ukrywającego się na polskiej wsi nie różniłyby się od narracji Kosińskiego”. Z jednej strony w apelu Walczaka pada przypomnienie, że ofiary Zagłady mają swoje imiona i nazwiska i powinniśmy je poznać, z drugiej te opowieści o poszczególnych losach zdają się nie być aż tak ważne, bo dyskusja ma się odbywać tak szeroko, jak to tylko możliwe, więc od razu gubi jednostkową perspektywę.
I chociaż Chotkowski i Kleczewska dyskredytują „temat zastępczy” szukania prawdziwych zdarzeń w fikcji Kosińskiego, umieszczają Siedlecką w samym centrum swojej sztuki. Jakby tego było mało, Teresa Kwiatkowska, która ją gra, robi to bardzo dobrze – jest wyrazista, mocna, świetnie naśladuje jej (poskromioną już w 2017 roku!) fatalną manierę językową, w której co kilka słów przerywa sobie wtrąceniem „prawda?”, jakby wciąż potrzebowała potwierdzenia słuszności tego, co mówi. Teatralna Siedlecka zbyt mocno zapada w pamięć.
„Temat zastępczy” staje się trochę tematem „Malowanego ptaka”. Prowadzi nas przez niego dwugłos Kosiński-Siedlecka, który mógłby mieć rację bytu dwadzieścia lat temu. To trochę tak, jakby w spektaklu o współczesnym polskim antysemityzmie w centrum postawić Piotra Rybaka, który więcej zasłoni, niż cokolwiek wniesie do dyskusji. Siedlecka dominuje, systematycznie burzy opowieść o chłopcu skutym strachem doniesieniami z „Czarnego ptasiora”. W kościele modli się pobożnie, osobom mówiącym o zbrodniach na Żydach zamyka usta, a gdy na scenie w mękach konają Żydzi, pali obojętnie papierosa. Taka swojska, nasza, polska. Tylko co chcemy tym uzyskać? Które mity naszej narodowej niepamięci to burzy? Czy mówi coś nowego o tym, jak odczytywać prozę Kosińskiego? A może po prostu wokół Siedleckiej łatwiej zbudować spektakl? Widać na taką metaforę naszych lęków stać nas w 2017 roku.

II
„Malowany ptak” nie opowiada o polskiej wsi podczas okupacji, żeby widzowie z miasta nie pomyśleli, że na wsi, to może, ale w mieście to by się takie rzeczy nie przytrafiły. Dlatego akcja przedstawienia dzieje się wszędzie. Wśród mieszkańców Treblinki, w komorze gazowej, w mieście, w Warszawie, Poznaniu, gdzie tylko chcemy. Kto nie zna dobrze lektur z całej bibliografii dołączonej do opisu spektaklu, nie nadąży. Bohaterami jesteśmy wszyscy. Świadkowie, mordercy, esesmani. Czas również nie gra roli. Kleczewska chce opowiedzieć o wszystkim, bo w powieści Kosińskiego ludzie są archetypami, a miejsca metaforami. I, nie pierwszy zresztą raz, tak nam o tym wszystkim opowiada, że niczego się nie dowiadujemy.

III
Spektakl nie skupia się też na tym, co zdominowało myślenie o Zagładzie w ostatnich latach. Pojawiło się przecież wiele książek zwielokrotniających stodołę w Jedwabnem. Niektóre wymieniono co prawda w liście lektur do spektaklu, ale echa opisów polowań na Żydów, palenia żywcem, gwałcenia, znęcania i bestialskiego mordowania niezbyt posłużyły za materiał do oczyszczającego „Malowanego ptaka”. A przecież w większości dotyczyły polskiej wsi, która naturalnie, a nie tylko metaforycznie, łączy się z powieścią.

IV
Są za to sceny z filmu „Shoah” Lanzmanna. Kilku aktorów siada naprzeciwko publiczności i pyta ją, co czuje jako niemy, bierny, aktywny, jakikolwiek świadek Zagłady. Tyle że świadkami byli, w większości już, dziadkowie bądź rodzice siedzących na widowni. Mogłoby to jednak zadziałać, gdyby wcześniej na deskach przedyskutować sposób, w jaki nie przekazano kolejnym pokoleniom opowieści o Zagładzie, niepowstałej nigdy w naszej zbiorowej pamięci. Jeżeli chcemy uwolnić nasze umysły długo skute strachem, musimy wcześniej o tym strachu sobie opowiedzieć.

V
Dla bezpieczeństwa jest w spektaklu patetyczny Jerzy Walczak, ten od apelu o pożydowskich, wigilijnych stołach, którego Kleczewska niefortunnie w kolejnym przedstawieniu obsadza w roli Hurbinka, „dziecka Auschwitz” z opowiadania Primo Leviego. Hurbinek to świadek doskonały, a więc taki, który nie może opowiedzieć o swoim doświadczeniu, tak jak nie mogą opowiedzieć o swojej historii ci, którzy umarli w komorze gazowej. Zatem czego nie udało nam się dopowiedzieć, możemy domilczeć.

VI
Spektakl Kleczewskiej wbrew pozorom nie jest też debatą o polskich „Sprawiedliwych”, a ich temat przecież od lat puchnie i rozrasta się do niewyobrażalnych rozmiarów. Zbyt łatwo w dyskusjach o spektaklu jego twórcy dziwią się, że tak niewielu Polaków otrzymało odznaczenia. Tak, jakby rzeczywiście tylko ci, którzy dostali medale, pomagali. Albo jakby narażenie życia swojej rodziny dla kogoś innego było czymś zupełnie naturalnym. Oburzają się, że za działanie w podziemiu również groziła śmierć, a mimo to ludzie nie wahali się, podczas gdy Żydom nie pomagali. Mówić komuś, za co może ginąć – trochę chyba w tym chucpy. Dyskusja o polskich „Sprawiedliwych”, czy też ich braku, powinna przebiegać w delikatniejszy sposób. A przecież już kwestia nazwy „medalu” i form jego przyznawania jest kłopotliwa, można by więc od tego zacząć rozmowę. Co da nam atak, że niewielu otrzymało medal?

VII
„Malowany ptak” nie jest też debatą o tysiącach Żydów, którzy próbowali ukrywać się po aryjskiej stronie i nie wiadomo, gdzie się podziali. Tymczasem są mieszkańcy Treblinki i zabijani w komorach gazowych Żydzi – scena, którą można było sobie darować. Nie dlatego, że jest szokująca, czy że burzy jakieś tabu, ale dlatego, że jest źle przemyślana, kiepsko zagrana i nie dorównuje przejmującej opowieści z filmu „Shoah”, w której były więzień obozu opowiada o tym, jak przebiegał proces uśmiercania cyklonem B.

VIII
Według Chotkowskiego i Kleczewskiej, Polacy i Żydzi przez 700 lat byli sąsiadami, współpracownikami, kolegami, a nawet przyjaciółmi. Wszyscy się znali, szczególnie w małych miejscowościach, z imienia i nazwiska. I kiedy do Polski wkroczyli Niemcy, nagle stali się sobie obcy.
Tymczasem to jeden z podstawowych mitów, jaki spektakl mógłby obalić. Burzy je przecież nawet Polska Ambasada w Polsce, jak przekornie nazywa się Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Fakt, Polacy i Żydzi żyli obok siebie, ale nie byli przyjaciółmi czy kolegami z pracy. Żyli osobno, mówili innymi językami, byli sobie obcy i kiedy do Polski wkroczyli Niemcy, stało się to bardziej widoczne.

Epilog, którego nie ma
„W momencie, kiedy prosiła chłopów o kawałek chleba, on zamknął ją w stajni – zimą, w wielki mróz, a rankiem zabrał jej wszystkie rzeczy, puścił ją nago, tylko w majtkach i sweterku, przywiązał łańcuchem do wozu i ciągnął do miasta. W ręku trzymała parę podartych pantofli. Idąc przez miasto, wołała ‘ludzie ratujcie mnie… to ostatnia minuta’”.
To nie fragment „Malowanego ptaka”, a jedno z wielu tragicznych wspomnień Żydów szukających ratunku na polskiej wsi, opisywanych przez Barbarę Engelking w książce „Jest taki piękny słoneczny dzień”.
Bohater Kosińskiego w każdym rozdziale cudem się ratuje, by opowiadać dalej swoją baśniową historię. Szajna Cymbalist, która była podobno „najpiękniejszą dziewczyną w tamtym czasie”, nie ma tyle szczęścia. Sołtys Zalesia w gminie Grodzisk Mazowiecki ciągnie półnagą kobietę za swoim wozem do miejsca, gdzie zostanie zamordowana. A przecież mógł ją wsadzić na wóz. Mógł jej pozwolić iść godnie na śmierć. Niekoniecznie w bieliźnie. Niekoniecznie boso. Sprawiało mu to radość? Może podniecało?
Żeby w pełni zrozumieć histerię, w którą wpadamy na myśl o stosunkach polsko-żydowskich podczas okupacji, trzeba pamiętać, że nie chcemy o tym rozmawiać, bo to zbyt przerażający temat. Szkoda, że „Malowany ptak” Kleczewskiej tego nie zmienia.