Krótka opowieść o stuprocentowym Polaku
ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ W KWIETNIU 2018 ROKU („chidusz” 4/2018) z okazji 50. rocznicy marca ’68.
Jackie Jakubowski, dziennikarz i pisarz, Z Polski wyjechał w 1970 roku, tuż po maturze. Przez 35 lat kierował szwedzkim magazynem żydowskim „Judisk Krönika”. zmarł 25 maja 2020 roku.
Ojciec z armią Andersa był w Kirgistanie, Uzbekistanie. Mógł zostać tam albo jechać jeszcze dalej, ale zdecydował się na powrót do Polski. Potem, tuż po wojnie, też miał okazję wyjechać, ale nadal nie chciał. Wierzył w ten kraj.
Urodził się w Sompolnie koło Włocławka. Był najmłodszy z rodzeństwa, miał dwanaście sióstr, jeszcze przed wojną każda z nich założyła własną rodzinę. Wszyscy zginęli. Sompolno było dla niego jak cmentarz. Pojechał do Szczecina.
Opowiadał mi historię, że kiedy szedł wzdłuż portu, nagle usłyszał, jak ktoś woła „Szlojme!”. To był jego znajomy, który zapytał go, co tu robi. On sam był w drodze do Szwajcarii. Ojciec, żartując, odpowiedział: jak ty do tej Szwajcarii dopłyniesz, przecież tam nie ma morza, lepiej idź na pociąg! Ale, z drugiej strony, czego ty chcesz właściwie szukać na świecie? Tutaj zbudujemy sprawiedliwy, wolny kraj. Przekonał go. Zostali obydwaj. Założyli dwie spółdzielnie, obuwniczą i krawiecką. Pierwsza nazywała się Jedność, druga Solidarność. Więc to nie Wałęsa, a mój ojciec zakładał Solidarność.
*
Ja urodziłem się w 1951 roku w Szczecinie, ale potem przenieśliśmy się do Katowic. Pytasz, czy jestem jedynakiem? Nie, moja siostra bliźniaczka mieszka w Izraelu. Ona i mama wyjechały już w 1956. My z ojcem zostaliśmy w Polsce. To skomplikowana historia, nie chcę o tym opowiadać. Mama przeżyła Auschwitz. Nie potrafiła inaczej.
Rozstali się z ojcem. My co prawda też mieliśmy dojechać do Izraela, ale zamknęli granice i już nie było jak. Z mamą i siostrą zobaczyłem się dopiero po piętnastu latach, już po wyjeździe z Polski.
*
Wiedziałem, że jestem Żydem, ale nie wiedziałem, że wielu moich kolegów też. Oni sami zresztą o tym nie wiedzieli. Dopiero kiedy wpadliśmy na siebie w biurze paszportowym, dziwiłem się, co oni tam robią.
Jeśli więc chodzi o mnie, to nie była to tajemnica, ale żadnych tradycji nie przestrzegaliśmy. Może oprócz tego, że co roku w Chanukę dostawaliśmy skądś pomarańcze. Tata chował je do spiżarki, a ja wyjmowałem i wąchałem, bo tak ładnie pachniały. To były cztery pomarańcze na rok, z jakimiś karteczkami po hebrajsku. Później dowiedziałem się, że wysyła je JOINT, czyli, jak zaczęło się mówić w ‘68, szpiedzy amerykańskiego imperializmu.
Należałem do młodzieżowego klubu żydowskiego w Katowicach, tam były różne kółka zainteresowań, między innymi teatralne i plastyczne, w którym uczył Jerzy Duda-Gracz, on był moim wychowawcą. Mieliśmy też orkiestrę mandolinową, którą w zasadzie trudno nazwać żydowską, bo składała się z trzech Żydów, dwóch Cyganów, dwóch Greków i jednego Hiszpana. Ci ostatni to dzieci komunistów wyrzuconych z tamtych krajów. I był jeszcze jeden Polak, który uczył się na księdza. Nikt się temu specjalnie nie dziwił ani o nic nie pytał, to było naturalne, że jak ktoś chciał pograć w orkiestrze, to mógł dołączyć. Wspólnego mieliśmy ze sobą tyle, że każdy z nas miał czarne włosy.
*
Wszystko zaczęło się mniej więcej rok przed maturą. Pytasz mnie, czy w szkole było źle? Powiedziałbym: i tak, i nie. Na ogół nauczyciele byli w porządku, ale zdarzali się i tacy, którzy pytali nas, dlaczego Izrael tak źle zachowuje się w stosunku do Arabów. Co my mieliśmy na to odpowiedzieć? Mieliśmy po 16-17 lat, nigdy nie byliśmy za granicą. Chciano nam dać do zrozumienia, że jesteśmy obcy. Nie wiem, czy ta nauczycielka była antysemitką, czy po prostu bardzo nie lubiła dwóch moich koleżanek, do których to pytanie skierowała. Były bardzo ładne i zdolne, a ona im chyba tego zazdrościła. Inny nauczyciel w takich jak ja rzucał kluczami. Nazywaliśmy go Gestapo. Był tak znienawidzony, że absolwenci szkoły, już w latach osiemdziesiątych, zrobili protest przed szkołą i zaczęli skandować jego nazwisko. „G… to Gestapo”, wołali. Ale to był inny kraj, dzisiaj Polska taka nie jest.
*
W Katowicach mieszkaliśmy w samym centrum, przy Pocztowej, naprzeciwko nas był komisariat Milicji Obywatelskiej.
W marcu ’68 roku stałem na balkonie i patrzyłem na protesty studenckie. Widziałem, jak aresztowali młode dziewczyny i chłopców, jak ich kopali, pałowali do krwi. Miałem siedemnaście lat i nie rozumiałem, co się dzieje. To było okropne, pokazało nam, jak daleko ten ustrój może się posunąć.
Ojca z pracy nikt nie wyrzucił, bo nie miał skąd. Był krawcem, miał swój własny zakład. Kilka dni przed wydarzeniami Marcowymi przyszedł do niego pułkownik milicji, który dopiero co dostał awans, i poprosił o przyszycie nowej belki. Ojciec szybko to zrobił, nie kazał płacić, powiedział, że to w prezencie. Kilka dni po protestach razem z kolegą poszliśmy w okolice rynku. W jednym ze sklepów była wybita witryna, a obok stało dwóch milicjantów. Rozpoznałem, że jeden z nich to ten, któremu ojciec przyszył belkę, i on też mnie rozpoznał. Drugi za to, widząc mnie – a po mnie mocno widać, że jestem Żydem – już sięgał po pałkę. Ten pierwszy, od belki, powstrzymał go. Po tym zdarzeniu zrozumieliśmy, że jeżeli przed biciem na ulicy chroni tylko to, że ojciec akurat przyszył komuś belkę, to nie jest kraj dla nas.
Postanowiliśmy wyjechać, ale zdążyłem jeszcze zrobić maturę, bo tata przez rok był w szpitalu. O tym, że ma raka, dowiedział się, kiedy decyzja o wyjeździe była już podjęta.
Nie pamiętam, czy był operowany raz czy dwa razy. Musiałem załatwić wszystkie formalności i to był mój pierwszy kontakt z korupcją. Zwróciliśmy się do znanego lekarza, profesora, który po badaniach powiedział, że rozważy, co dalej. To znaczyło po prostu, żeby wrócić z kopertą. On dyskretnie te pieniądze chował i potem okazywało się, że miejsce w szpitalu jest, bez kolejki. Już nie pamiętam, jaka to była suma, ale najwidoczniej wystarczyła.
Ten profesor poradził nam, żebyśmy jechali do Szwecji. Powiedział, że słyszał od znajomych lekarzy, że wyjeżdżają do Szwecji, więc jeśli my też mamy taką możliwość, to powinniśmy z niej skorzystać. Uważał, że w Szwecji technologia jest bardziej zaawansowana niż w Izraelu i że tam będą w stanie lepiej tatę leczyć. To zadecydowało.
*
Kim jesteś, jeżeli nie masz już obywatelstwa? W zasadzie cię nie ma. Możesz iść w góry, coś ci się może stać i nikt się o ciebie nie upomni, bo nie istniejesz. To nie jest przyjemna rzecz.
*
Przyjechaliśmy do Göteborga, na drugi dzień ojciec był już w szpitalu. Nie było czasu na rozmowę. On był psychicznie i fizycznie wyczerpany, przez raka nie mógł jeść. Ze szpitala już nigdy nie wyszedł, zmarł w tym samym roku, w którym wyjechaliśmy z Polski.
Zacząłem kurs szwedzkiego, pięć czy sześć miesięcy się uczyłem, potem zapisałem się na studia na Uniwersytecie Technicznym. W ogóle mnie to nie interesowało, bo chciałem być aktorem, ale przed śmiercią obiecałem tacie, że zdobędę porządne wykształcenie. Jako inżynier elektronik nie przepracowałem ani jednego dnia.
*
Jaki był ten początek w Szwecji? Była we mnie pewna gorycz. Zawsze wiedziałem, że jestem Żydem, polskim Żydem. To był mój kraj, ale to, w jaki sposób zostałem potraktowany, sprawiło, że przestałem w ogóle mówić po polsku. Przez jakieś siedem lat nie powiedziałem ani słowa i teraz żałuję, bo odczuwam tego skutki. Swoje dzieci zabieram do Polski, do Lublina, na festiwal żydowski do Krakowa, za kilka dni lecę z synem do Katowic. One nie mówią po polsku, ale wiedzą, skąd pochodzą.
*
Po studiach zacząłem pisać artykuły do szwedzkich gazet. Nie było łatwo nauczyć się języka, ale bardzo to lubiłem. Uzupełniłem studia judaistyczne na University of Southern California i przez trzydzieści pięć lat pracowałem jako redaktor naczelny magazynu „Judisk Krönika”. Trzy lata temu przeszedłem na emeryturę, ale jeszcze nie mogę się do tego przyzwyczaić. Gazeta to było moje dziecko, któremu chciałem za każdym razem dać coraz więcej lepszych kąsków do jedzenia. Jeśli mój kontrakt mówił o przygotowaniu sześćdziesięciu stron, to robiłem osiemdziesiąt. Cały czas miałem ambicję, żeby ją rozwijać. Nie da się żyć w takim tempie, nie starczało mi już na to sił. Mogłem pracować jako redaktor tak długo, aż by mnie wynieśli, jednak wybrałem opcję, że sam się wyniosę. Myślę, że to była dobra decyzja, mam teraz czas na pisanie artykułów do innych gazet, na własne książki. „Judisk Krönika” odniosła duży sukces, trafia także do czytelników nieżydowskich, uznawana jest za jedną z ważniejszych gazet szwedzkich – nie żydowskich, ale właśnie szwedzkich na tematy żydowskie. Jeśli w mediach toczą się debaty na temat kultury, mniejszości narodowych czy dziennikarstwa, to „Judisk Krönika” zawsze się tam pojawia. Teraz już nie komentuję jej poziomu, ale powiem tylko, że to duże wyzwanie przejąć gazetę, która przez osiemdziesiąt lat swojego istnienia miała tylko dwóch redaktorów naczelnych.
*
Kim czuję się teraz? Kwestia tożsamości jest skomplikowana, ale z drugiej strony wcale taka być nie musi. Procenty nie muszą sumować się do stu. Ja jestem w stu procentach Polakiem, w stu procentach Żydem, w stu procentach Szwedem i w stu procentach ojcem. To chyba dobre podsumowanie, prawda?