Jak Frieda Vizel porzuciła świat ortodoksyjnych Żydów
Dynastia Satmar liczy obecnie dwadzieścia sześć tysięcy rodzin. To największa chasydzka grupa na świecie. Jej członkowie mieszkają przede wszystkim w Williamsburgu na Brooklynie (gdzie wychowała się bohaterka serialu Unorthodox) i w podnowojorskiej osadzie Kiryas Joel. Frieda Vizel spędziła tam dwadzieścia sześć lat swojego życia, po czym zdecydowała się opuścić społeczność.
Jej historia, choć ze szczęśliwym zakończeniem, niewiele ma wspólnego z fabułą Unorthodox, która nie pokazuje odrzucenia, niepewności i nadużyć ze strony obcych ludzi – tego, co spotyka większość uciekinierów z chasydzkiego świata.
Katarzyna Andersz: Co znaczy zicflejsz?
Frieda Vizel: Dosłownie to „siedzące mięso”. Mówi się, że ktoś nie ma zicflejsz, gdy nie może wysiedzieć w jednym miejscu.
O tobie mówiły tak nauczycielki w szkole.
W naszej kulturze oczekuje się od dziewczynek, że będą szczere, dobre i bez mrugnięcia okiem spędzą długie godziny na słuchaniu nauczycielki – bo na lekcjach nie ma raczej miejsca na interakcję. Dostrzegam wiele podobieństw między naszym systemem edukacji a życiem w zakonie. Nigdy nie czułam się w szkole dobrze. Byłam bardzo związana z wieloma koleżankami, a mimo to często miałam wrażenie, że gdybym wymyśliła czy zrobiła jeszcze jedną dziwną rzecz, one nie chciałyby mieć ze mną nic wspólnego. Obawiałam się, że jeśli przekroczę umowną granicę tego, co można, a czego nie, stracę je wszystkie. Ciężko żyje się z takim przekonaniem. Byłam z nimi emocjonalnie związana, ale chciałam czegoś więcej – nie tylko dopasowywać się do przyjętego wzorca kobiety. Wszystkie nastolatki w pewnym momencie zaczynają robić to samo. Układają włosy w boba, ćwiczą, energicznie maszerując – biegać nam nie wolno. Ja lubiłam włóczyć się po Kiryas Joel, patrzeć, jak powstają nowe osiedla mieszkaniowe, wchodzić na budowy. Miałam przez to sporo kłopotów.
Co jest niestosownego we włóczeniu się po okolicy?
Wszystko było w porządku do momentu, w którym rodzice moich koleżanek nie zaczęli ich wypytywać, co one ze mną wyprawiają. Chodziłyśmy po prostu na te budowy, które w szabat były zupełnie opustoszałe, i wygłupiałyśmy się, śpiewałyśmy na cały głos. Miałyśmy mnóstwo wolnego czasu i żadnych rozrywek typu oglądanie telewizji czy chociażby czytanie gazet, bo te jidyszowe nie miały nawet sekcji z rozrywką. Siedzenie w domu wydawało mi się strasznie nudne, zostawały więc tylko te małe szelmostwa. Wyciągałyśmy na przykład z piwnicy wszystkie halki i bawiłyśmy się w ślub. Kobiety z okien krzyczały i przeganiały nas z podwórka na podwórko, ale to była świetna zabawa. Tyle że zawsze w końcu znalazła się jakaś dziewczynka, która powiedziała, że jej mamie nie podoba się to, co robimy. Wydaje mi się, że ten konflikt między zabawą a lękiem przed jej niestosownością zdominował moje dzieciństwo.
Masz liczne rodzeństwo?
Było nas piętnaścioro.
Jak na te wszystkie wybryki reagowała twoja mama?
Ona zawsze dostrzegała wiele rzeczy i wiedziała, że jest we mnie pierwiastek buntowniczy. Mówiła, że zachowuję się jak wilde chaje, dzikie zwierzę, i prosiła, żebym nie przynosiła jej wstydu. Martwiła się, że trzeba mnie jak najszybciej wydać za mąż, żebym nie zdążyła wpaść w żadne tarapaty.
W chasydzkich rodzinach jest tak wiele dzieci, że rodzice nie mają z nimi szczególnie bliskich więzi. Trzymasz się raczej z rówieśnikami. Z rodzicami spędzasz czas tylko podczas świąt, a i wtedy starasz się szybko uciec od stołu.
Pamiętam natomiast, że codziennie po szkole biegłam do domu, sprawdzałam, czy żadna nauczycielka nie zostawiła wiadomości dla mojej mamy, i dopiero wtedy oddychałam z ulgą.
Za niestosowne zachowanie były kary?
O tak! Trzy razy zawieszono mnie w prawach ucznia, choć u nas mówiło się po prostu, że zostałam wyrzucona ze szkoły. Te trzy razy wystarczyły, żebym wyrobiła sobie reputację.
Co przeskrobałaś?
Raz wyleciałam, bo podczas lekcji czytałam pod ławką książkę po angielsku.
Zabronioną?
Nie, to była książka na jakiś żydowski temat, tyle że w języku angielskim. W wielu domach nie jest to uważane za coś złego, ale w mojej rodzinie panowały bardzo rygorystyczne zasady. Po prostu bałam się ją zabrać do domu, więc czytałam na lekcjach. Potem wyrzucano mnie jeszcze dwa razy i pozwalano wrócić tylko pod warunkiem odbycia jakiejś pseudoterapii u szkolnego psychologa. To miało mnie z powrotem ustawić do pionu, choć z mojej perspektywy największą karą było to, że koleżanki zaczynały szeptać między sobą, że jestem szalona.
Ile lat trwała twoja edukacja?
W Satmar zaczynasz szkołę w wieku dwóch i pół roku, a kończysz, gdy masz siedemnaście lat, po jedenastu klasach. Szkoła jest otwarta w zasadzie cały czas, nie obowiązują amerykańskie święta narodowe czy religijne. Jest zamknięta tylko podczas świąt żydowskich, a i tak wtedy spotykasz się ze swoimi koleżankami. Poza tym latem organizowane są obozy, na które jeżdżą wszyscy, więc w zasadzie spędzasz z rówieśnikami cały swój czas.
Co robi się po ukończeniu tych jedenastu klas?
Teraz nieco zmodyfikowano ten model, klas jest dwanaście, tak żeby osiemnastolatki prosto po szkole mogły wyjść za mąż. Za moich czasów kończyłyśmy szkołę w wieku siedemnastu lat i szłyśmy do pracy. Niektóre z nas zostawały nauczycielkami, reszta szukała zatrudnienia w jednym z biznesów wewnątrz chasydzkiej społeczności. Tak zrobiłam i ja.
Uczyłyście się też nieżydowskich przedmiotów?
Do momentu, w którym rozwinął się ruch Bejs Jakow, czyli przełomu XIX i XX wieku, ortodoksyjne dziewczynki w ogóle nie chodziły do szkoły. To opóźnienie sprawiło, że nowo powstające szkoły dla dziewcząt były o wiele nowocześniejsze niż te tradycyjne dla chłopców. W mojej szkole przez pół dnia uczyłyśmy się przedmiotów żydowskich, które nazywałyśmy „jidysz”, a przez drugie pół – świeckich, na które mówiłyśmy „angielski”. Na żydowskie przedmioty składało się na przykład czytanie i omawianie cotygodniowego fragmentu Tory, nauka skromności czy zasad dotyczących szabatu. Druga połowa dnia była poświęcona przedmiotom ścisłym, literaturze, nauce czytania ze zrozumieniem, a nawet bieżącym wydarzeniom politycznym, choć wszystko w wersji ocenzurowanej.
Skąd znałaś angielski?
W chasydzkich domach mówi się w jidysz, ale mieszkamy przecież w Ameryce, więc angielski znamy przynajmniej ze sklepów, wizyt u lekarza czy przysłuchiwania się służbowym rozmowom rodziców. Większość z nas ma jednak w pierwszej klasie problem ze zrozumieniem nauczycielki, mimo że i ona pochodzi ze społeczności i mówi bez amerykańskiego akcentu.
Chłopcy mówią po angielsku gorzej?
Tak, oni jako drugiego języka uczą się biblijnego hebrajskiego. Angielski poznają w zasadzie tylko biernie.
To chyba paradoks, że dziewczynkom oferuje się dużo szerszy zakres edukacji?
Spotkałam się z taką opinią wiele razy, ale nie jestem do niej przekonana. To prawda, że mamy więcej podstawowych przedmiotów, ale zniechęca się nas do krytycznego myślenia. Nauka chłopców przebiega w bardziej intelektualnej atmosferze, zachęca się ich do wyrażania własnego zdania. Przez lata budują pewność siebie i przekonanie, że znajomość Tory i Talmudu na wyrywki to absolutnie największa wiedza, jaką można posiąść. Dziewczynki nie wierzą w swoje umiejętności analizowania i stawiania pytań. Więcej jest mężczyzn, którym udaje się uciec od schematów, poznać szerszy świat. Oni nie czują intelektualnych ograniczeń. To, że uczymy się matematyki i podstawowych przedmiotów ścisłych, jest niewątpliwym plusem, mam jednak wrażenie, że ludzie z zewnątrz przeceniają znaczenie tego faktu. Jeśli skończyłaś edukację w wieku siedemnastu lat, masz dzieci i obracasz się tylko w środowisku chasydzkim, i tak nie masz wystarczających narzędzi, by zrozumieć świat inny niż ten który znasz.
Na czym polega cenzura, o której wspomniałaś?
Pamiętam, jak uczyłyśmy się o impeachmencie Billa Clintona. Wyjaśniano nam różnicę między poszczególnymi rodzajami rezygnacji z funkcji prezydenta, ale nasza nauczycielka nigdy nie powiedziała nam, dlaczego właściwie Clinton w ogóle będzie postawiony w stan oskarżenia. I nikomu nawet nie przyszło do głowy, żeby o to zapytać! Nie wpadłyśmy na pomysł, że musi być ku temu jakiś powód. Miałyśmy po prostu wbić do głowy kilka terminów i nad niczym się nie zastanawiać.
Zaczęłaś pracę od razu po skończeniu szkoły?
Tak, zostałam sekretarką w chasydzkiej agencji ubezpieczeniowej. Moim zadaniem było m.in. pisanie listów do klientów z podziękowaniem za korzystanie z naszych usług. Mój szef, który miał wykształcenie typowe dla wszystkich mężczyzn ze społeczności, kiepsko mówił po angielsku. Listy wysyłałam raz do roku, a on – nalegając, by do klientów zwracać się per rabbi – zawsze stał nade mną i zmieniał pisownię rabbi na raby. Ja i moje koleżanki starałyśmy się potem te jego błędy poprawiać. Generalnie praca wyglądała tak, że rządzili faceci, a my, ściśnięte w małym pokoiku, robiłyśmy to, co nam kazali.
Praca sekretarki była twoim pierwszym wyborem?
Wszystkie dziewczyny z danego rocznika zaczynają szukać pracy w tym samym czasie. W jidyszowych gazetach jest wiele ogłoszeń, z reguły wystarczy zadzwonić i umówić się na spotkanie. Albo wykorzystać znajomości. Pierwszą pracę załatwiłam sobie sama – koleżanka zaczęła pracować w firmie meblarskiej, poszłam tam za nią i zostałam przyjęta. Zwolnili mnie dwa miesiące później. Nieprzyjemnie wspominam ten czas, byłam wtedy bardzo naiwna. Kolejną pracę – tę w firmie ubezpieczeniowej – pomógł mi załatwić ojciec, przy okazji stwierdzając, że gdyby nie on, nikt by mnie nie przyjął. Pracowałam tam przez piętnaście lat, z czego przez pierwszych kilka walczyłam z błędami typu raby [śmiech].
Czym zajmowali się twoi rodzice?
Tata kierował dużą organizacją oferującą usługi dla osób niepełnosprawnych. Mojego szefa znał właśnie dlatego, że kupował u niego ubezpieczenia. W świecie chasydzkim istnieje cały rynek usług skierowany tylko do społeczności, ponieważ tam każdy sobie ufa. Mama natomiast zajmowała się domem.
Poprawiając błędy ortograficzne szefa, myślałaś o tym, żeby rozwijać się zawodowo? Zająć się czymś innym?
Zawsze byłam ambitna. Pamiętam, że kiedyś ojciec zabrał nas na wycieczkę do sądu. Niesamowicie mi się tam spodobało, wydawało mi się, że bycie prawnikiem to świetna sprawa. Potem, gdy zaczęłam pracować, marzyłam tylko o tym, żeby docenili mnie mężczyźni, moi szefowie – do tego ograniczała się moja ambicja.
Ile miałaś lat, gdy wyszłaś za mąż?
Małżeństwa w społecznościach chasydzkich są aranżowane przez swatów i tak było też w moim przypadku. Kiedy pierwszy raz spotkałam mojego przyszłego narzeczonego, miałam osiemnaście lat.
To normalny wiek na zamążpójście dla kobiet ze społeczności Satmar?
Niezwykle rzadko zdarza się, żeby ktoś był młodszy. Na przykład małżeństwo Debory Feldman, autorki Unorthodox, zostało zaaranżowane wcześniej, bo pochodziła ona z rozbitego domu. Mówi się, że rebisz, czyli osoby z rabinackich rodzin, i nebisz, czyli ci, wobec których z powodu życiowej sytuacji czujemy litość, pobierają się szybciej. To powiedzenie pokazuje też, jak bardzo niesprawiedliwy i pełen uprzedzeń jest ten świat. Osoby z rodzin uważanych za nebisz często zostają zeswatane z partnerami z bardzo poważanych rodów, którym jednak z różnych powodów nie udało się wcześniej znaleźć narzeczonych. W normalnych rodzinach nie praktykuje się raczej ślubów przed ukończeniem osiemnastego roku życia.
Domyślałaś się wcześniej, że to już ten czas, kiedy ktoś zostanie ci przedstawiony?
Osoby, które zajmują się swataniem, z reguły biorą ze szkoły listę absolwentów z danego rocznika i jeśli widzą gdzieś potencjalną parę, dzwonią do rodziców. Zdarza się, że ci każą im czekać, bo córka kończy osiemnaście lat dopiero za kilka miesięcy. Moją swatką była nauczycielka, z którą miałam zajęcia w ósmej klasie. Zadzwoniła do moich rodziców, obie strony zgodziły się na spotkanie. Miałam już skończone osiemnaście lat, a mamie zależało, żebym szybko wyszła z domu i nie zdążyła zrobić czegoś głupiego. Moja starsza siostra powiedziała mi, że coś jest na rzeczy, potem potwierdzili to rodzice. O wszystkim tak naprawdę dowiadujesz się, kiedy rozmowy między rodzinami są już mocno zaawansowane.
Ile czasu upłynęło od momentu, w którym dowiedziałaś się, że poznasz swojego potencjalnego narzeczonego, do spotkania z nim?
Jest teraz taki trend, że młodsze pokolenie rodziców nie spieszy się z organizacją pierwszego spotkania. Swatom nie za bardzo się to podoba, kilka razy czytałam w naszych gazetach listy, w których narzekali, że ciężko się z nimi współpracuje. Moi rodzice byli raczej staroświeccy i chcieli mieć wszystko jak najszybciej z głowy. O spotkaniu dowiedziałam się w piątek, a w niedzielę byłam już zaręczona – wcześniej obie strony musiały oczywiście wyrazić swoją aprobatę. W serialu Unorthodox wygląda to tak, jakby w spotkanie potencjalnych narzeczonych było zaangażowanych mnóstwo osób, ale w rzeczywistości wszystko odbywa się w wielkiej tajemnicy. Nie chcesz, żeby ktoś się dowiedział o jakichkolwiek rozmowach, nim nie zostaną one sfinalizowane i przypieczętowane zaręczynami.
Ślub odbywa się równie szybko jak zaręczyny?
Okres narzeczeństwa trwa dłużej. To czas, gdy powinnaś pochwalić się wiadomością o zaręczynach, nieco się odprężyć i oczywiście zaplanować wesele.
Jak wyglądało twoje pierwsze spotkanie z przyszłym narzeczonym?
Odbyło się w mieszkaniu mojej siostry, które nam na ten czas udostępniła. Byli przy tym obecni nasi rodzice.
Nie bałaś się, że nie będziecie mieli o czym rozmawiać?
Mój brat doradził mi, żebym wysypała na stół nieco soli – w momentach ciszy miałabym się czym zająć [śmiech].
Pamiętam, że byłam bardzo zawiedziona, bo moja siostra – która była idealnym dzieckiem, zawsze pomagała mamie, zawsze się z nią zgadzała – wyszła za mąż i dosłownie rozkwitła. Jej mąż był bardzo pewny siebie i ona też taka się stała. W rozmowach wtrącała: „mój mąż powiedział”, „mój mąż uważa”, a kiedy nasza mama miała odmienne zdanie, z niesamowitym spokojem odpowiadała, że jej mąż tak nie sądzi. Myślałam sobie, że skoro tak na kobiety działa małżeństwo, to kiedy ja wyjdę za mąż, stanę się prawdziwą chojraczką [śmiech]. Mój mąż będzie chwalił się, że jego żona może robić, co jej się podoba. Myślałam, że będzie maczo, który utoruje mi drogę do niezależności. Tak jakoś podświadomie sobie to wszystko wyobrażałam. Skoro zawsze miałam opinię tej, która przysparza same problemy, mój narzeczony też będzie musiał być rozrabiaką. Tymczasem do pokoju wszedł nie rosły mężczyzna z moich fantazji, a chłopiec. Nie miał brody, był chudy jak szczypiorek i strasznie się mnie wstydził. Było mi go okropnie żal, bardzo się starałam, żeby nasza rozmowa się kleiła. Kiedy po spotkaniu moi rodzice zachwycali się, jaki to on nie jest słodki, ja nie byłam w stanie znaleźć słów, żeby wyrazić, jak bardzo czuję się zawiedziona. To było okropne zderzenie wyobrażeń z rzeczywistością. Nie miałam jednak czasu, żeby o tym wszystkim rozmyślać. Potem okazało się, że to pierwsze wrażenie było złudne.
Jaki był twój mąż?
Nie oceniał innych. Był ciekawy. Chasydzi są z reguły dość małostkowi – to cecha, która w oczach tej społeczności znajduje uznanie. U wielu osób wraz z wejściem w dorosłość wzmaga się ich sztywny sposób patrzenia na świat – istnieje milion zasad, których trzeba przestrzegać. Mój mąż był bardzo otwarty, wiele rzeczy go ekscytowało i ciekawiło. Na pewno nie był mężczyzną z moich fantazji, ale w początkach naszego małżeństwa byłam z nim bardzo szczęśliwa.
W pewnym momencie zaczęłaś prowadzić bloga i on nie miał nic przeciwko temu.
Bardzo mnie w tym wspierał, uważał, że o pewnych rzeczach trzeba mówić. Był pierwszą osobą, która powiedziała mi, że dobrze piszę – bo normalny styl pisania w chasydzkiej społeczności jest bardzo ornamentalny, „przyjaźń jest jak kwiat” itd.
Moje pisanie przestało mu się podobać, kiedy przez bloga zaczęłam zaniedbywać domowe obowiązki. Ktoś napisał negatywny komentarz, a ja szybko biegłam do komputera na niego odpowiedzieć.
Po ślubie wciąż pracowałaś na pełen etat?
Tak, pracowaliśmy oboje, ale zajmowanie się domem było moim zadaniem. On czasami pomagał, ale z całą pewnością nie można tego nazwać podziałem obowiązków. Szczególnie jego mama uważała, że mam wobec niego w tej kwestii zbyt wygórowane oczekiwania. Dla niej byłam klafte, złą kobietą. Poza tym w społecznościach chasydzkich kobiety rywalizują też między sobą – o to, która będzie miała bardziej zadbany i urządzony dom, która będzie lepiej gotowała.
Która będzie miała więcej dzieci?
Zdecydowanie. I która je lepiej wychowa. Wartość kobiety sprowadza się do tego, jak dobrze udaje jej się zarządzać domem. Oczywiście to też jest talent, bo przecież kiedy masz kilkoro czy kilkanaścioro dzieci, zajmowanie się domem to skomplikowana operacja. Jeśli kobieta wspaniale gotuje i ma czyste i miłe dzieci, to cieszy się w społeczności wielką estymą. Jeśli jednak wpada w depresję i zaczyna zaniedbywać obowiązki, jest od razu stygmatyzowana.
Kiedy pojawiły się między wami pierwsze nieporozumienia?
Zaczęłam pisać bloga, gdy miałam dwadzieścia jeden lat, więc byliśmy już wtedy małżeństwem z kilkuletnim stażem. Dzieliliśmy wszystkie nasze szelmostwa. Oglądaliśmy razem filmy, mój mąż to uwielbiał. To zresztą nic nadzwyczajnego. Robi tak więcej par, niż ci się wydaje. Upewniają się jedynie, że nie przyłapią ich na tym dzieci. Mnie w pewnym momencie pochłonął blog i nie byłam już tak zainteresowana oglądaniem z nim kolejnych odcinków Przyjaciół. To w jakiś sposób nas podzieliło. Przez bloga mogłam poznać opinie, których nigdy nie miałabym szansy usłyszeć, skonfrontować się z nimi. Ciężko mi było skupić się na serialu, skoro w internecie miałam możliwość pierwszy raz w życiu dyskutować z mężczyznami. To było wspaniałe, wyzwalające uczucie. Czułam się traktowana poważnie, mimo że moich odbiorców nie było wielu, a być może w większości byli to jedynie napaleni faceci, których intencje były inne, niż sobie wyobrażałam.
O czym pisałaś?
Byłam sfrustrowana tym, że ludzie brali mnie za jakieś dziwactwo, dystopijne zombie, że widzieli we mnie ofiarę. Chciałam opisać nasze życie i małżeństwo po ludzku, z humorem. Było w tym wiele jidyszowych kontekstów, trudnych do zrozumienia dla ludzi spoza społeczności. To z pewnością nie był ton przepraszający. W pewnym momencie mój blog zaczął ewoluować. Na początku pisałam o naszych różnych przywarach raczej żartobliwie, potem przerodziło się to w poważniejszą krytykę. Moi czytelnicy zaczęli mnie atakować, a mi ciężko było to znieść, więc pewnego dnia po prostu zamknęłam bloga. Myślałam, że wrócę do czasów „sprzed”, będę gotować i oglądać z mężem Przyjaciół, ale to nie było już możliwe.
W chasydzkich domach są komputery?
To dość normalne, że ludzie pozwalają sobie na małe przyjemności, małe wybryki. Komputer jest niemal w każdym domu.
Czyli umiałaś korzystać z Google’a? W serialu Unorthodox główna bohaterka niemal przeciera oczy ze zdumienia, gdy kolega tłumaczy jej, że do wyszukiwarki może wpisać każde pytanie.
Ta scena jest absurdalna. W szkole mamy zajęcia komputerowe. Nie mamy dostępu do internetu, ale uczymy się, jak zapisać dokument, jak operować kursorem i oczywiście jak pisać na klawiaturze. Większość dziewczyn po ukończeniu szkoły pracuje na komputerach, musi więc umieć je obsługiwać. Wszystkie publikacje dystrybuowane wewnątrz społeczności są sporządzone na komputerze. Chasydzi wcale nie są zacofani, po prostu używają technologii w ograniczony sposób. Scena, o której mówimy, to tylko jeden z przykładów tego, że scenariusz serialu napisany jest tak, aby spodobał się widzom, którzy nie wiedzą nic o świecie ortodoksji. Oni chcą zobaczyć kogoś, kto wyszedł z jaskini i zachłysnął się światem.
Przemiana bohaterki wygląda właśnie tak, jak opisujesz. Jednego dnia chodzi po ulicach Williamsburga i, jak się domyślamy, przestrzega wszystkich przykazań, a kolejnego je kanapkę z szynką w Berlinie.
Ta scena ma chyba symbolizować kamień milowy w przemianie bohaterki. W rzeczywistości tak to nie wygląda. Opuszczenie społeczności ultraortodoksyjnej jest o wiele bardziej skomplikowane.
Najbardziej frustrujące w serialu było dla mnie chyba jednak nieprawdziwe przedstawienie rzeczywistości – większość ludzi, którzy decydują się odejść, zostaje odrzuconych także przez społeczeństwo na zewnątrz. Ci, którzy im pomagają, to z reguły osoby, które są albo ex-chasydami, albo żyją gdzieś na granicy dwóch światów i nie przyjmują wszystkiego bezrefleksyjnie. Tylko oni są w stanie zrozumieć, jak ciężka jest sytuacja osoby odchodzącej. Od kogoś z zewnątrz nie dostaniesz czeku albo stypendium. Nie zostaniesz otoczona grupą świetnych ludzi. Kobieta taka jak serialowa Esther w realnym świecie zostałaby najprawdopodobniej seksualnie wykorzystana, ponieważ nie miałaby pojęcia, jak komunikować się z mężczyznami. Przestawienie się z życia w obecności tylko i wyłącznie kobiet nie jest łatwe. Jesteś przyzwyczajona, że w twojej społeczności inne kobiety bezinteresownie ci pomagają. Jeśli jakiś mężczyzna zaproponowałby ci, żeby u niego nocować, nie miałabyś pojęcia, że mogą kryć się za tym złe intencje. Nie znam ani jednej osoby, która opuściła chasydzką społeczność i nie została w jakiś sposób wykorzystana. W serialu profesor akademii muzycznej, mężczyzna w średnim wieku, mówi dziewiętnastoletniej Esther, że jej pomoże, zaprasza ją na śniadanie. Chyba obie dobrze wiemy, co może z takiej sytuacji wyniknąć. Mnie ta scena sfrustrowała, ponieważ jest zaprzeczeniem tego, jak funkcjonuje prawdziwy świat. Kiedy ja opuściłam swoją społeczność, wiele razy słyszałam od obcych, że jestem odważna i wspaniała. Potem w mgnieniu oka okazywało się, że te osoby chciały mnie wykorzystać. Kobiecie wychowanej w środowisku chasydzkim trudno jest być asertywną. Miałam wielkie szczęście, ponieważ udało mi się uciec z wielu niebezpiecznych sytuacji. Zawsze w odpowiednim momencie zdawałam sobie sprawę, że coś jest nie w porządku.
Czy kobiety w społecznościach ultraortodoksyjnych są świadome jakichkolwiek zagrożeń ze strony mężczyzn?
Życie w społeczności chasydzkiej opiera się na paternalistycznej ochronie kobiet. Większość czasu spędzasz wyłącznie w żeńskim towarzystwie i nie masz świadomości, że możesz być obiektem seksualnego zainteresowania. Jeśli pracujesz w biurze z mężczyznami, nie wolno ci nawet podać im do ręki kartki papieru. Mężczyzna, który nie jest twoim mężem, nigdy nie spojrzy ci w oczy – mój szef zawsze mówił do mnie ze spuszczoną głową. To ma chronić kobiety przed pożądaniem, którego mężczyźni sami nie są w stanie kontrolować. Są jak zwierzęta i tylko dzięki małżeństwu, czyli posiadaniu jednej kobiety na wyłączność, daje się ich ujarzmić. To coś jak ochrona kobiet za pomocą surowych zasad prowadzenia się, jakie proponują prawicowi ekstremiści. Ale ponieważ społeczność kontroluje mężczyzn w tak wielkim stopniu, to w świecie, w którym nikt tego nie robi, chasydzkie kobiety są automatycznie narażone na ogromne zagrożenie. To wszystko oczywiście nie oznacza, że w społecznościach chasydzkich po cichu nie dzieją się złe rzeczy.
Jak ty przygotowałaś się na odejście?
Miałam bardzo konkretny, przemyślany plan, bo zdawałam sobie sprawę z tego, że mogę stracić prawo do opieki nad synem. To był chyba mój największy lęk, bo od czasu do czasu słyszałam o kobietach, które to spotkało. Młodziutka dziewczyna z mojej szkoły straciła prawo do opieki nad dzieckiem, ponieważ miała pozytywny wynik testu na obecność narkotyków. Inne matki zaczęły ją w okropny sposób szykanować. Wiedziałam, że nie mogę sobie pozwolić na najmniejszą słabość. Odkładałam pieniądze w skrytce bankowej, zrobiłam prawo jazdy, kupiłam samochód – wszystko bez wzbudzania najmniejszych podejrzeń.
Myślałaś kiedykolwiek, że uda ci się przekonać twojego męża do rozpoczęcia życia na nowo, poza Satmar?
Chciałam, żebyśmy odeszli razem, nawet bardzo. Chodziliśmy na terapię małżeńską, próbowałam przekonać go, że lepiej będzie nam w bardziej liberalnej społeczności. On uważał jednak, że jego dom jest właśnie tam, w Kiryas Joel. W tym samym czasie zaczęłam się znowu uczyć, zapisałam się do college’u, o czym on do pewnego stopnia wiedział. Pewnego dnia znalazł jakieś moje dokumenty, dowiedział się, że mam skrytkę pocztową. Emocjonalna huśtawka trwała latami. To on zadecydował o rozwodzie i bardzo szybko ożenił się ponownie. Miałam wtedy dwadzieścia pięć lat.
Musiałaś walczyć o swojego syna? Nie chodziło przecież tylko o to, że odchodzisz, ale że zabierasz też ze sobą dziecko.
Kobiety, które decydują się na opuszczenie społeczności chasydzkiej, bardzo łatwo stają się celem ataków pozostałych członków wspólnoty. Dlatego byłam bardzo ostrożna. Po rozwodzie zostałam w Kiryas Joel przez kolejny rok.
Jak wyglądo bycie rozwódką i samotną matką wewnątrz społeczności?
Koszmarnie. Spotkał mnie kompletny ostracyzm, niektóre koleżanki nie chciały ze mną nawet rozmawiać. Lata później kilka z nich odezwało się do mnie i przeprosiło. Były pewne, że w kontakcie z kimś takim jak ja trzeba się tak zachować – to właśnie przecież wbijają ci do głowy od dziecka. Kiedy jesteś częścią społeczności chasydzkiej, spotyka cię z jej strony wiele ciepła, wiele radości z uczestniczenia w jej rytuałach, w możliwości pomagania innym. Gdy jednak znajdziesz się w poczekalni, żeby wyjść na zewnątrz, sytuacja staje się bardzo ciężka. Liczyłam jedynie na to, że kiedyś po prostu zmęczą się moim tematem. Gdy mój syn miał pięć lat, przeprowadziliśmy się.
Jak zareagowała na to twoja rodzina?
Najwięcej stresu kosztowały mnie próby utrzymania z nimi kontaktu. Dla nich to była bardzo osobista strata. Zawiodłam ich najbardziej ze wszystkich. Szczególnie przybity był mój tata. Wciąż chodziłam na rodzinne uroczystości, ale ubierałam się inaczej niż wszyscy, w powietrzu było sporo napięcia. Do dziś, gdy wracam do Kiryas Joel, słyszę czasami, jak ludzie szepczą o mnie grusza, rozwódka.
W samotności było też na szczęście trochę dobrych rzeczy. Mój syn początkowo często odwiedzał swojego tatę, miałam więc czas dla siebie. Mogłam iść na rower, wydostać się poza Kiryas Joel. Mimo że przez większość czasu było mi źle, miałam nadzieję, że niedługo wszystko się zmieni, widziałam światełko w tunelu. Wierzyłam, że świat poza społecznością będzie moim domem. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że życie na zewnątrz wcale nie będzie łatwe, że tam też będę musiała dostosowywać się do różnych norm. Pomógł mi mój wrodzony optymizm oraz to, że jeżdżąc na rowerze, czytając książki, patrząc na zachody słońca, czułam się naprawdę wolna.
Skąd miałaś pieniądze na życie?
Przez jakiś czas pracowałam jeszcze w firmie ubezpieczeniowej, chociaż przenieśli mnie do innego biura – nie chcieli mieć ze mną wiele wspólnego.
A po odejściu? Nie bałaś się, że konkurencja na rynku pracy sprawi, że jako dziewczyna z bardzo podstawowym wykształceniem nie będziesz miała szans na zatrudnienie?
Myślałam, że dostanę stypendium i będę uczyć się dalej. Tak jak bohaterka Unorthodox. Zaczęłam studiować, zainwestowałam w to dziesiątki tysięcy dolarów. Myślałam, że moje przeżycia i chęć ciężkiej pracy sprawią, że uczelnia da mi szansę rozwijać się dalej – tak przecież jest we wszystkich opowieściach. Jeden z moich profesorów napisał list do władz uczelni, w którym powiedział, że jestem najlepszą studentką, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się uczyć, i nie chce, żebym przez brak funduszy musiała zrezygnować ze szkoły. Ich odpowiedź była krótka: tyle kosztuje u nas semestr nauki.
Nie zadziałały „szczególne okoliczności”.
Zdecydowanie nie. Jest mnóstwo osób z wyjątkowymi historiami.
Co studiowałaś?
Creative writing i historię kobiet.
Utrzymujesz dziś kontakt z rodziną?
Tak, z mamą i częścią rodzeństwa. Poza tym lubię wracać tam, gdzie się wychowałam, patrzeć na dzieci, które nie siedzą z nosami w tabletach. Na pewno nie przewidziałam, że będę się zawodowo zajmować oprowadzaniem wycieczek po chasydzkich dzielnicach.
Jak w takim razie wpadłaś na ten pomysł?
Jeszcze w trakcie studiów ktoś poprosił mnie o oprowadzenie grupy doktorantów, potem ktoś inny polecił mnie kolejnej grupie i tak zaczęłam rozwijać swój biznes. Teraz to moja pełnoetatowa praca.
Twoi dawni sąsiedzi cię rozpoznają?
Na pewno.
Jak reagują?
Czasami rzucą jakiś kąśliwy komentarz w jidysz, ale większość jest przyjazna. Niekiedy popisują się przed turystami i podchodzą do mnie, pytając: „Powiedziałaś im, jakie wspaniałe są nasze święta?”.
W zeszłym roku jedna z jidyszowych gazet napisała bardzo negatywny artykuł na mój temat. Dziennikarz twierdził, że chcę oczernić społeczność. Niedawno z kolei bardzo wywrotowy chasydzki magazyn Der Veker opublikował wywiad ze mną. Ta rozmowa – mimo że przeprowadzona telefonicznie przez anonimowego dziennikarza – pokazuje, że ta społeczność się otwiera. Zamieścili w niej nawet fragmenty, co do których byłam przekonana, że je usuną, na przykład nawiązania do filmów. Do tej pory słyszałam same pozytywne opinie od osób, które czytały wywiad – póki co samych mężczyzn, bo to do nich głównie skierowana jest prasa w jidysz. Czuję, że zmiany nadchodzą, ale jednocześnie widzę, że to otwarcie następuje nierówno dla kobiet i dla mężczyzn.
Co było najważniejszym powodem, dla którego opuściłaś życie w chasydzkiej społeczności?
Wydaje mi się, że z natury jestem feministką, kobietą bardzo niezależną. Chasydzki sposób życia nie miał dla mnie sensu. Nie potrafiłam się mu poddać, po prostu spuścić głowy i siedzieć w synagodze na babińcu. Czułam, że to nie fair. Chciałam żyć w świecie, w którym mogę być sobą, mówić to, co myślę, a nie starać się wpasować w bezsensowne normy.
Jaki jest teraz twój stosunek do religii?
Nigdy nie byłam religijna. Lubiłam i lubię rytuały. Cenię to, że religia potrafi wydobyć z ludzi dobro, choć dla mnie jest ona raczej tylko kulturową i historyczną fascynacją.
Ciężko było odrzucić to, co wpajano ci przez całe życie?
Nie, zupełnie nie. Naprawdę zawsze miałam problem z tym, jak religia tłumaczy świat. Teraz, podczas epidemii koronawirusa, ultraortodoksyjne kobiety zaczęły się ubierać jeszcze skromniej niż zwykle. Jeśli wcześniej nosiły peruki, teraz nakładają na nie jeszcze chusty. Tak samo było po zamachach z 11 września 2001 roku. Wszystkie moje koleżanki powtarzały, że musimy coś zrobić, podjąć jakieś zobowiązanie, aby coś takiego już nigdy się nie powtórzyło. Zakładały grubsze rajstopy, a ja śmiałam się w myślach. Dlatego cieszę się, że dziś mogę powiedzieć: „Do cholery z rajstopami, porozmawiajmy o polityce!”. Intelektualnie była to więc łatwa zmiana, ale emocjonalnie to bardzo traumatyczne doświadczenie.
***
Frieda obecnie oprowadza wycieczki po chasydzkim Brooklynie. Na stronie friedavizel.com prowadzi też bloga (można na nim przeczytać m.in. o nieścisłościach w serialu Unorthodox, o których wspomina w rozmowie) i kanał na YouTube. Blog, który pisała, żyjąc jeszcze w społeczności Satmar, wciąż dostępny jest pod adresem shtrimpkind.blogspot.com.