Fajne chłopaki, czyli jak Żydzi w Żydowie ocaleli.
W Piekle ponoć wybuchł kiedyś wielki pożar, stąd nazwa. A skąd Żyd w nazwie położonej nieopodal Woli Żydowskiej czy Żydówka? Tego mieszkańcy nie wiedzą, choć są przekonani, że to nie ma nic z Żydami wspólnego. Żydów nie pamiętają, nawet ci najstarsi. Chyba że tych z Chmielnika, do których jeździło się do sklepu. Może byli jacyś Żydzi w Żydowie, mówią ci z Żydówka. Ci z Woli mówią, że nie – u nich to na pewno nie, ale mogli być w Żydówku, itd. O tym, że dla kilkorga Żydów, nomen omen, Żydów okazał się szczęśliwym adresem podczas wojny, też długo nikt nie wiedział. Ta tajemnica była skrywana równie skrzętnie, co Żydzi w stodole.
Atmosfera była nieprzychylna
„Atmosfera w wiosce nie była przychylna Żydom i dlatego fakt ukrywania ich utrzymywaliśmy w tajemnicy, nawet przed najbliższymi sąsiadami.” – pisze w relacji, składanej w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie, Jan Boberek. Do złożenia zeznań został wezwany, ponieważ do Yad Vashem zgłosiła się czwórka Żydów z Toronto, wszyscy o nazwisku Goldlist. Abraham, Haskiel, Hershel, Icek. „Heniuś i Wiciu” – tak zapamiętała ich pani Władysława Stachaczyk, z domu Boberek, młodsza od swojego brata Jana o pięć lat (rocznik 1934). To ich rodzice, Grzegorz i Katarzyna, podjęli decyzję, aby Goldlistów ukryć. „Tatuś powiedział nam, żeby nie mówić nic, do śmierci, że u nas Żydzi byli.”- wspominają dzieci.
Pierwszy przystanek – Wola Żydowska
W sierpniu, przeglądając mapę województwa świętokrzyskiego, zauważyliśmy trzy położone w bezpośrednim sąsiedztwie wioski: Wolę Żydowską, Żydówek i malutki przysiółek, Żydów. Nazwy zaintrygowały na tyle, że postanowiliśmy to „żydowskie zagłębie” odwiedzić. – W Polsce to już Żydów chyba ni ma, za granicą są. – zza płotu mówi kobieta. Sprząta obejście wokół swojego domu, kiedy pytamy, czy pamięta Żydów. Jej syn, rozgadany dowcipniś, chce nam otworzyć furtkę, ale po minie matki widać, że nie podoba jej się jego otwartość. – Przecież psa nie ma, tylko wywieszka wisi. – śmieje się.
Skąd takie nazwy? Znajdujemy się na terenie województwa świętokrzyskiego, gdzie kwitło przed wojną życie żydowskie. Małe miasteczka takie jak Chmielnik (o którym pisaliśmy we wrześniowym numerze „Chiduszu”), Pińczów, czy Szydłów zamieszkiwane były w dużej mierze przez Żydów, którzy w niektórych miejscowościach liczebnie znacznie przewyższali Polaków. Jeśli Żydzi rzeczywiście mieszkali w tych trzech wioskach, najstarsi mieszkańcy powinni ich jeszcze pamiętać. Wyjaśniałoby to również pochodzenie nazw, które mogły być używane w potocznym języku i stały się nazwami oficjalnymi.
Pomoc sąsiedzka
„Zamieszkiwali w tej samej miejscowości, a kiedy zaczęło im grozić niebezpieczeństwo, zgłosili się do nas z prośbą o pomoc. Ponieważ rodzina nasza już wcześniej utrzymywała z rodziną Goldlist zażyłe, przyjazne stosunki sąsiedzkie, ze względu na naszą osobistą przyjaźń i względy czysto humanitarne, postanowiliśmy im pomóc.” – relacjonuje Jan Boberek. To opis wyliczeniowy, techniczny, naszpikowany sformułowaniami, które mają pomóc komisji do spraw Sprawiedliwych ocenić motywację ratujących.
Tak jak wiele innych, zdeponowanych w archiwach Yad Vashem, także i to sprawozdanie nie oddaje zupełnie emocji, które musiały towarzyszyć ludziom decydującym się przyjąć pod swój dach Żydów, zapewnić im wyżywienie, przyzwoite warunki sanitarne i ukrywać – w równiej mierze przed Niemcami, jak i sąsiadami. Emocje widać za to w oczach Władysławy, które na wspomnienie chłopaków robią się żywsze i weselsze.
– Heniuś taki był fajny, że powiedział, że mnie zawsze będzie pamiętał, do śmierci. Że ja jestem taka mądralinka, że nie wydam ich, że u nas są. Ja mówię, że chociażby mnie chcieli zabić, nie powiem nic. Nie wiem nic. Kiedy Goldlistowie w marcu 1943 roku przyszli prosić jej rodziców o pomoc, Władysława miała 9 lat. Dla małego dziecka kara śmierci brzmi równie groźnie, co abstrakcyjnie, ale ona wiedziała, że nie może pisnąć słówka. Tak samo pięcioro jej rodzeństwa, które pomagało rodzicom i na zmianę czatowało przy płocie, kiedy do stodoły w koszu donoszono jedzenie.
Gdzie ci Żydzi?
W Woli Żydowskiej, w której wszystkie domy stoją przy głównej drodze, samochód z obcą rejestracją od razu zostaje zauważony. Ludzie niby pochowani w domach albo na tyłach gospodarstw, ale wieść, że ktoś – nie swój – po wsi chodzi, szybko się roznosi.
Kiedy więc wychodzimy z pierwszego gospodarstwa – w którym od staruszki pamiętającej czasy wojny dowiadujemy się tylko tyle, że był w okolicy dwór i może dziedzic był Żydem – trzy gospodynie czekają już pod bramą po drugiej stronie drogi. I bacznie się nam przyglądają. Zaczynamy niepewnie, że zastanawiamy się, skąd nazwa, dlaczego aż trzy wioski, a jedna z pań wtóruje nam.
– No właśnie, że co, Żydzi tu byli?
Panie są jednak za młode, żeby pamiętać czasy przedwojenne czy nawet wojenne. Kiedy okazuje się, że nie mają nic do powiedzenia, szybko znajdują temat zastępczy i zaczynają żartować. Myślały, że chcemy z nimi porozmawiać o końcu świata i zaraz wręczymy im broszurki. Jedna z nich na stronie odbiera telefon i słyszymy, jak teatralnym szeptem mówi: – Nie, nie, to chcieli się tylko zapytać o nazwę.
– Wola Żydowska, ale ludzie nie Żydy. – słyszymy od kolejnej grupki pań, które również razem chciały stawić czoła ewangelizacji Świadków Jehowy. Na rowerze przejeżdża pan Stach, na oko trochę od nich starszy, ale i on twierdzi, że Żydzi w wiosce nigdy nie mieszkali. W Chmielniku owszem, tam ojciec jeździł czasami po chleb. Trwa dyskusja, czy ten z dworu, co ludzi do pracy brał i którego ponoć przed wojną albo po wojnie samolot zabrał do Warszawy, był Żydem czy Polakiem. Przeważają głosy, że Polakiem. Skąd i po co samolot, nikt nie jest w stanie wyjaśnić. Temat Żydów prowokuje jedną z pań do rozmyślań, czy jednak jakichś Żydów w okolicy nie ma. Zmienia ton na konspiracyjny i obwieszcza bardziej znajomym niż nam, że „ten z Kokota to podobno Żyd”.
– Jaki Żyd? – dziwi się jej koleżanka.
– No, do kościoła nie chodzi ani nic.
Nie takich śladów Żydów szukamy.
– Czyli jednak Żydów nie było? – pytamy dalej.
– Jak to nie było? Były, o tam na Żydowie były przechowywane. U Kaszuby. – informuje starsza kobieta
w Woli Żydowskiej. – A do Boberka to nie przyjeżdżały później? – szuka potwierdzenia u sąsiadki.
Sprawiedliwi
Stefana Kaszubę odnajdujemy dość szybko na portalu Polscy Sprawiedliwi. Jego rodzice, rodzeństwo i on, żołnierz AK, uratowali rodzinę Szorów i Kozłowskich. W sumie 8 osób. Rodzina została za to odznaczona medalem Sprawiedliwych w 1993 roku. Na trop rodziny Boberków wpadamy dopiero w Żydówku. Sołtys pomaga nam w kontakcie z panem Stefanem. Mężczyzna spędza akurat lato w domu na Żydowie, obok którego, w stodole, 70 lat temu ukrywał Żydów. Zanim pojedziemy do niego, dopytujemy jeszcze, czy nie ma w okolicy innej rodziny ukrywającej Żydów w czasie wojny.
W międzyczasie wertujemy książkę o historii parafii w Kijach (do której Wola Żydowska, Żydówek i Żydowo należą), a córce sołtysa, może jego synowej, która na chwilę tylko odrywa się od pracy przy maszynach, przychodzi do głowy pani Stachaczykowa. – Idźcie, spytajcie, za tym drugim żółtym domem mieszka, ona podobno coś wie, ale nie mówcie, że ja wskazywałam.
Statystyka
Jak podaje książka „Parafia Kije. Zarys dziejów”, gdzie zdaniem sołtysa znajdziemy wiarygodne dane, w 1846 roku Żydówek zamieszkiwało 58 osób, w tym 7 Żydów.
Z kolei w 1921 roku w Woli Żydowskiej były 84 osoby, w tym sześciu Żydów. W innych latach, wcześniejszych i późniejszych, w których prowadzone były spisy ludności, Żydzi nie pojawiają się w ogóle. Dwie, może trzy rodziny w ciągu dwóch stuleci – to trochę mało. Założenie, że nazwy trzech sąsiadujących ze sobą wiosek pochodzą od Żydów, którzy się tam osiedlili, nie ma więc najmniejszego sensu.
O ile wielkopolskie wioski: Żydów i Żydowo – okazuje się, że jest ich w Polsce całkiem sporo – swoją nazwę zawdzięczają z dużym prawdopodobieństwem bytności na tych terenach Żydów, a przyrostek „-ów” wskazywać może nawet na to, że należały do jakiegoś Żyda, o tyle etymologia nazw wiosek w województwie świętokrzyskim jest inna. W średniowieczu „wola” oznaczała zwolnienie od czynszów, rodzaj przywileju, i w nazewnictwie powszechnie była łączona z imieniem właściciela gruntów lub z nazwą pobliskiej miejscowości. Wolę Żydowską, jak podają źródła, założył właściciel Żydowa, stąd nazwa. A on nazywał się może Żydo, może Żyro, lokalni historycy wykluczają jednak, by był Żydem.
Fajne chłopaki
W obejściu domniemanego domu pani Stachaczyk pusto. Na „dzień dobry!” nikt nie odpowiada. Wokół tuptają tylko małe kaczuszki. Nie widać nigdzie psa, więc decydujemy się wejść i zapukać do drzwi. Czekamy i otwiera nam pani Władysława.
– Czy pani przypadkiem Żydów nie ratowała? – pytamy. Uśmiecha się szeroko i nic nie mówi.
Chwilę później zaprasza nas na kawę i ciasteczka, choć wpadamy niezapowiedziani, w dodatku kilka godzin po tym, jak pani Władysława skończyła gościć pielgrzymów idących do Częstochowy.
– Takie fajne chłopaki były, kawalery. Takie ładne oczka miały jak pani. A jeden to taki był ładny jak pan.
Pani Władysława nie jest pewna, skąd przyszedł im pomysł szukania ratunku akurat w ich domu. Twierdzi, że może wcześniej byli u Kaszuby, a ten odesłał ich do nich. Pan Stefan nic takiego sobie nie przypomina, w czasie wojny zajmował się swoimi Żydami, a że u Boberków było czterech młodych chłopaków, nie miał pojęcia.
Żadna ujma
I znów dom pana bez psa z tabliczką “groźny pies”. Mężczyzna zabawia nas żartem o nazwach wsi – Ja mówię, że to Trójmiasto. A jak się młodzież śmieje, to niech się śmieje, co zrobię. To przecież nie ujma. Zwłaszcza, że, jak twierdzi, teraz Żydzi są górą. Nie wszyscy, zwłaszcza ci, którym zależy na robieniu interesów, mają do nazwy tak obojętny stosunek. W Woli Żydowskiej jest stacja, gdzie przeładowuje się gaz. Na tabliczce widnieje nazwa Gołuchów – to wioska oddalona o 3 kilometry. Cysterny krążą po okolicy, bo kierowcy nie wiedzą, jakim cudem stacja Gołuchów znajduje się w Woli Żydowskiej. Choć mieszkańcy śmieją się z biznesmena, który na papierze próbuje uciec od kontrowersyjnej nazwy, sami jeszcze kilkadziesiąt lat temu chcieli zmiany. Wola Żydowska miała stać się Wolą Pińczowską a Żydówek – Zaciszem. Sprawa przycichła, przyczynił się do tego argument o wysokich kosztach nanoszenia zmian na mapach, tablicach, w dowodach
i innych dokumentach.
– Ja tu już mieszkam 50 lat, zdążyłam się przyzwyczaić. – mówi pani sprzątająca obejście.
Tylko żeby sąsiedzi nie widzieli
Rozmawiamy z panią Władysławą o Żydach, którzy się u niej przechowali. Ona prostuje, że ratowała nie ona, tylko rodzice. To oni wspólnie zadecydowali o przyjęciu Goldlistów, tak samo było im ich żal.
– Jeden Żyd jeszcze przyszedł i mówi tak: „Taki jestem głodny”. Tatuś odpowiedział mu: „Jak cię ludzie widziały, żeś ty do mnie przyszedł, to idź do lasu i przyjdziesz, jak będzie ciemno, żeby nikt nie widział. Bo tak, to będą ludzie wiedzieć i strach”.
Boberkowie wiedzieli, że muszą się mieć na baczności, bo sołtys Woli, krewny mamy pani Władysławy, ostrzegał ją, że we wsi gadają. Mimo że brama ogrodzenia Boberków była wykona ze zbitych desek i zasłaniała widok na to, co dzieje się w gospodarstwie, więc trudno było cokolwiek wypatrzyć.
Raz jedyny, wspomina pani Władysława, wszedł jakiś niezapowiedziany gość i widział, jak ktoś szybko wbiegł na strych. Może od tego zaczęły się plotki. Na pewno sami nikomu nie przyznali się do przechowania czworga Żydów.
– Sąsiedzi nie wiedzieli, bo jakby wiedzieli, to… – pani Władysława wznosi do góry oczy.
Oficer
Na jedną zimę i jedno lato do licznej – nawet bez Żydów ukrywających się w dole wykopanym pod posadzką stodoły – rodziny Katarzyny i Grzegorza Boberków został dokwaterowany oficer niemiecki. Utrudniło to na pewno opiekę nad Goldlistami, ale, paradoksalnie, zapewniało też pewne bezpieczeństwo. Nikt nie spodziewałby się, że w domu zamieszkałym przez Niemca mogą być jeszcze Żydzi. Czy on sam się domyślał? Pani Władysława jest przekonana, że nie. Mówi o nim „fajny człowiek” i wspomina słodycze, którymi z radością dzielił się z dziećmi, albo cygara w prezencie dla ojca. Kiedy opowiada o urodzinach, na które Niemiec pozapraszał swoich kolegów żołnierzy, nie jest to opowieść pełna grozy i napięcia, choć zapewne w taką mogła się przerodzić, gdyby tylko któryś z nich wpadł na pomysł przeniesienia zabawy do stodoły. W narracji pani Władysławy fajny jest niemiecki oficer, bo lubił dzieci, fajni są też Heniuś, Wiciu i pozostałych dwóch Żydów – „tacy ładni, że nawet w telewizji nie widzę takich ładnych, jak u nas były”. Sąsiedzi są, niestety, wredni.
Koniec wojny
„Po dniu 14 stycznia 1945 roku, to jest po odejściu od nas rodziny Goldlist, nie byliśmy prześladowani, gdyż dzięki umiejętnie udzielonej pomocy nikt w wiosce nie domyślił się, że podobny fakt miał miejsce.”- pisze w relacji Jan Boberek. Żegnając się, Abraham, Haskiel, Hershel i Icek powiedzieli, że chcą wyjechać za dużą wodę. Grzegorz Boberek, tak samo jak pouczał swoje dzieci, żeby do końca życia nie przyznawały się do ukrywania Żydów, Goldlistów również prosił, żeby nikomu nie mówili, dzięki komu przeżyli. Czy nam wolno o tym napisać?
– A niech mnie nawet zabiją teraz. – odpowiada pani Władysława.
Parafia Kije
W książce „Parafia Kije” cytowane są kazania zmarłego już proboszcza, w dużej mierze poświęcone czasom wojny, walkom partyzanckim i tym, którzy w nich polegli. Nie ma ani jednego słowa o sytuacji Żydów ani o rodzinach Boberków i Kaszubów, którzy uratowali ich od śmierci.
Najważniejsze, że przeżyli
W historii pani Władysławy poruszające jest również to, że o odznaczeniu przyznanym jej rodzicom w lutym 1993 roku nie wie nic. A może po prostu nie medal i dyplom były dla rodziny najważniejsze.
– Grunt, że przeżyli, że odeszli żywi, i my tak samo. – mówi, kiedy, nie wiedząc jeszcze, że Katarzyna
i Grzegorz Boberkowie już 20 lat temu zostali zaliczeni w poczet Sprawiedliwych, próbujemy dopytać ją o nazwiska i zdobyć jakikolwiek trop do dalszych poszukiwań. Również brat Władysławy, Jan, pisze w swojej relacji: „Nie oczekujemy żadnej gratyfikacji w związku z wyżej podanymi faktami, mimo że narażaliśmy życie całej naszej rodziny. Jesteśmy zadowoleni, że rodzina Goldlist szczęśliwie przeżyła wojnę.”
Goldlistowie utrzymywali przez jakiś czas listowny kontakt z Boberkami, kiedy Katarzyna jeszcze żyła. Pytali: „Co słychać u Pani? Czy Pani jest zdrowa? Co słychać u familii?” Kontakt urwał się już dawno temu, dzieci ani wnuki ocalałych nie próbowały go odnowić. Pani Władysława pamięta, że jeden z braci razem z żoną odwiedził ich po wojnie. Dał matce 20 dolarów. „Więcej bym dał, ale obleciałem z żoną cały świat i pieniądze mi się rozeszły.” – powiedział.
_______________
Fragmenty relacji Jana Boberka pochodzą z archiwum Yad Vashem. Archiwalne zdjęcia udostępnił pan Janusz Stachaczyk, któremu serdecznie dziękujemy.