Warto być przyzwoitym
„Sendlerową znałam od zawsze i od lat próbowałam bronić ją przed wciąganiem w różne polityczne rozgrywki. Teraz nie mogłam zrobić inaczej” – mówi Elżbieta Ficowska, przyjaciółka Ireny Sendlerowej, której zawdzięcza uratowanie z getta.
Michał Bojanowski: Bierze pani udział w obchodach roku Ireny Sendlerowej?
Elżbieta Ficowska: Nikt mnie do niczego nie zapraszał. Zresztą nie chcę brać udziału w żadnych akcjach politycznych. Znałam Irenę od zawsze, była mi bardzo bliską osobą. Od lat z niepokojem obserwowałam to, co się wokół niej dzieje, jak często wykorzystywana jest do różnych politycznych rozgrywek, które niewiele mają z nią wspólnego.
Zaczęło się od Jedwabnego?
Kiedy wyszła książka Jana Tomasza Grossa, Irena zaczęła dostrzegać zmianę, jaka zaszła w Polsce. Nagle zaczęto mówić o ratowaniu Żydów i o tym, że Polacy nie byli antysemitami. Zmienił się sposób narracji i pojawiła się liczba 2,5 tysięcy uratowanych przez nią dzieci.
Jak reagowała na tę liczbę?
Nigdy nie mówiła, że ich tyle uratowała. Wiele razy o tym rozmawiałyśmy. Jednak, gdy ta liczba zaczęła już funkcjonować, Irena prawdopodobnie nie miała siły, żeby to wszystko opowiedzieć na nowo. Pamiętajmy, że gdy zrobił się wokół niej szum, była już bardzo stara.
Podobnie było z jej uczestnictwem w Kapitule Orła Białego?
Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Geremek zostali wyrzuceni z Kapituły, a z członkostwa zrezygnował Władysław Bartoszewski. Zrobił się skandal. O dołączenie do Kapituły poprosił Irenę prezydent Lech Kaczyński, ale się nie zgodziła. Złościła się, że teraz wielu osobom wydaje się, że mogą nią – i Sprawiedliwymi w ogóle – łatać różne dziury. Grzecznie odpowiedziała, że jest stara, chora i nie nadaje się już do pełnienia takich funkcji.
Mimo to następnego dnia gazety opublikowały informację, że się zgodziła.
Wpadła w rozpacz. Oburzyło się na nią wiele osób. Byłam wtedy w Kanadzie i nocą pisałam dla niej sprostowanie do „Wyborczej”. Śmiała się później, dziękując, że pomogłam uratować jej honor. Miała świadomość tego, jak łatwo obrasta w mit, niezależnie od swojej woli.
Teraz, po latach, pojawia się książka „Sendlerowa”, która próbuje obalać różne mity.
I dochodzi, wbrew pozorom, do kolejnej manipulacji, tyle że tym razem nie z prawej strony. Anna Bikont chciała odbrązowić Irenę, odmitologizować ją. Tymczasem włącza ją w jakąś rozgrywkę o historii czy raczej polityce historycznej, która obecnie toczy się w Polsce.
I dlatego zerwała z nią pani współpracę?
Przez wiele lat próbowałam bronić dobrego imienia Ireny i nie widzę powodu, żeby nadal tego nie robić. Jednak moja decyzja nie została do końca uszanowana, bo choć nie użyto prywatnych materiałów, które przekazałam wydawnictwu, Anna Bikont napisała o mnie rozdział w swojej książce.
Kończąc go tym, że nie autoryzowała pani swoich wypowiedzi.
Anna Bikont manipuluje. Wszystkie fakty, które odkrywa, są prawdziwe. Autorka do bólu tropi prawdę. Tylko co z tego wynika? Na oczach czytelnika rodzi się nieprawdziwy obraz Ireny, która żyje, kłamiąc. Mała, stara kłamczuszka, która cały czas coś zmyśla. Może gdyby Sendlerowa kogoś zadenuncjowała, zrobiła komuś jakąś krzywdę, uznałabym, że książka Bikont jest wartościowa.
Tymczasem?
Mamy rozdziały o małych nieprawdach, z których niby nic strasznego nie wynika, poza tym dojmującym przekonaniem, z którym pozostaje czytelnik, że Sendlerowa kłamała. Bo czy to jest ważne, ile rzeczywiście dni spędziła na Pawiaku skazana na śmierć?
PRZECZYTAJ ROZMOWĘ Z ANNĄ BIKONT O SENDLEROWEJ
Dla ludzi zainteresowanych biografią Sendlerowej na pewno tak.
Tyle że Anna Bikont w dużej mierze analizuje rozmowy z Ireną przeprowadzone wtedy, gdy ta miała już 80, 90 lat. Pół wieku po wojnie. Odetnijmy od tej książki okres po upadku komunizmu i zobaczymy wtedy, jak bardzo Sendlerowa konfabuluje. Bikont z jakiegoś powodu zakłada, że Irena na starość powinna pamiętać szczegóły z lat okupacji. Często osoby, które mają za sobą tak skrajne doświadczenia jak Zagłada, w ogóle nie pamiętają, co się z nimi działo. Lata zlewają im się w dni, opowiadają nie swoje historie. Irenie, która zachowała co prawda świeżość umysłu aż do ostatnich swoich dni, mam wrażenie, że tego się odmawia. A przecież Anna Bikont również ma mamę, która ukrywała swoje żydostwo i miała do tego pełne prawo. Dlaczego z posmakiem pewnej sensacji wyciąga więc chociażby fakt, że Sendlerowa nie chciała mówić, że jej mąż był Żydem?
Mówi też, że Sendlerowa była w PZPR.
Nikt wtedy nie myślał, że komunizm kiedyś minie. Jeżeli chciałeś dowodzić, być dyrektorem, rozwijać jakiś talent organizacyjny, po prostu robić karierę, musiałeś zapisać się do partii. Od zawsze miałam wolny zawód, więc nie stałam przed tym dylematem. Ale Irena chciała kontynuować swoją przedwojenną i okupacyjną pracę i nadal na szeroką skalę opiekować się ludźmi. Dlatego była w partii, żeby móc działać, pomagać ludziom.
Była komunistką?
Raczej socjalistką, nie komunistką. Socjalistyczne tradycje wyniosła z domu, jej ojciec był członkiem PPR-u, leczył polską i żydowską biedotę i w takim środowisku się wychowywała.
Co wynika z tego, że była w partii?
Anna Bikont doskonale wie, co chce osiągnąć, przekazując tę informację. Przyjechała do mnie kilka dni temu grupa licealistów z Gdańska. Byli zbulwersowani tym, co przeczytali w książce. Ale to nie tylko o uczniów chodzi, wystarczy porozmawiać ze studentami. Nasz system edukacji wciąż wpaja dzieciom i młodzieży, że dobry człowiek nie mógł być komunistą i szybko tego nie zmienimy.
W samym środku „antykomunistycznego” zamieszania Bikont „komunizuje” Sendlerową?
Teraz już nawet nie chodzi o to, czy ona była, czy nie była komunistką. Problem polega na tym, że to nie jest czas w Polsce na to, żeby dokonywać takich ruchów. Nie w taki sposób powinniśmy próbować zmienić spojrzenie na byłych członków partii komunistycznej. Na świecie jest wiele szkół i instytucji, którym patronuje Irena i w czasach, gdy – nie tylko w Polsce, ale u nas szczególnie – większość autorytetów jest deptana, z błotem miesza się też „konfabulantkę” Irenę. Młodzi są zagubieni wobec tej książki.
Dzwonią do mnie ludzie z całego świata i pytają, co się tu stało. Martwią się, że ktoś niszczy autorytet, który ocala wiarę w człowieka. Zapytałam redaktorkę z Czarnego, wydawcy książki Bikont, jak by się poczuła, gdyby przeczytała tę książkę, będąc nastolatką uczącą się w szkole imienia Sendlerowej. Szczerze powiedziała, że byłoby jej przykro. I nie chodzi tu o liczbę ratowanych dzieci czy jakieś fakty z życia.
A o co?
O poczucie bezradności, jakie wyłania się z tej książki, że cokolwiek Sendlerowa by nie powiedziała, nie jest prawdą. Może zatem i to, co robiła, też nie było prawdą? Tu coś pomyliła, tam czegoś nie powiedziała. Ciągle coś nie tak, a jednocześnie niby nic wielkiego się nie dzieje.
Mamy tu do czynienia z sensacją pod pozorem braku sensacji. Niby sztywno trzymamy się faktów, ale jakie to fakty? Często budowane z rozmów ze starszą panią albo z wypowiedzi innych osób, które Bikont uznaje za bardziej wartościowe od tego, co mówiła Irena. Jeżeli Michał Głowiński przekonuje, że Sendlerowa kazała mu napisać o 2,5 tysiącach uratowanych dzieci, to mamy tutaj słowo przeciwko słowu, nic więcej.
Nie mogła precyzyjnie określić tej liczby?
Już choćby z tego powodu, że nie wiemy, ile w Polsce jest jeszcze takich dzieci, które nigdy nie dowiedziały się o swoim pochodzeniu, nie da się tego zrobić. Mój mąż powtarzał, że na pewno jest ich więcej, niż może nam się wydawać. Kilka lat temu do Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu przyszedł człowiek, który zapytał, czy powinien powiedzieć swojemu kuzynowi, że tak naprawdę jest przygarniętym w czasie wojny żydowskim dzieckiem. Tylko on znał prawdę i nie wiedział, czy mu ją wyznać.
Co mu poradziliście?
Jego kuzyn był już po sześćdziesiątce, miał dzieci i wnuki. Poza informacją, że jest Żydem, nic więcej by nie usłyszał. Byłam w grupie, która powiedziała, żeby tego nie robił. Dostałby prawdę, ale bez jakiejkolwiek informacji o swojej rodzinie, straciłby więc tylko spokój. Druga część obecnych na sali miała jednak wątpliwość, bo przecież mógłby on jakoś uczcić swoją bezimienną rodzinę. Był jedynym dowodem na to, że kiedykolwiek istniała.
Musimy wciąż podejmować walkę o to, co i kiedy należy mówić. Gdy w ‘68 pracownicy Polskiego Radia przyszli do mojego męża prosić o podpis pod petycją w sprawie zwolnienia jednego z dyrektorów, powiedział, że zna kanalię i że chętnie by to podpisał, ale nie zrobi tego, bo ten dyrektor jest Żydem, a teraz masowo wyrzuca się Żydów. Gdybyście przyszli rok wcześniej, powiedział, podpisałbym, ale teraz to żegnam. Zatem, gdy łatką komunisty próbuje się niszczyć autorytety, a wielkim ludziom, którzy ginęli w obozach, odbiera się ulice, musimy myśleć o tym, co mówimy. Wciąż podkreślam za Bartoszewskim, że zawsze warto być przyzwoitym. Jeżeli chcemy zmieniać narrację, to w bardziej przemyślany sposób.
Zgadza się pani z tym, że Sendlerowa zasłoniła sobą innych pracowników referatu dziecięcego?
Gdy zrobiło się głośno o Żegocie, żyła już właściwie tylko Irena. Moja polska mama, która razem z nią ratowała dzieci, zmarła w 1968 roku. Inaczej reagujemy na bohaterów z książek, a inaczej, gdy możemy się z nimi spotkać. Fakt, że z Ireną można było porozmawiać, podać jej rękę, naturalnie koncentrował uwagę wokół jej osoby. Sama się o to nigdy nie prosiła.
Moja mama, kiedy wyprowadzała ludzi z getta, szła z nimi ramię w ramię, nie przed, nie za. Chciała dodać im odwagi. Nie asekurowała się. Ale zmarła wiele lat przed Ireną, jej opowieść gubi się gdzieś po drodze.
Kogo by pani „odbrązowiła”?
Można w nieskończoność wymieniać. Ale to w ogóle nie o to chodzi. Bywa tak, że mitem obrasta to, co najważniejsze. Bikont użyła Sendlerowej, żeby pokazać Polakom, że byli źli podczas wojny, a nie, żeby ją „odbrązowić”. Z kolei ja Sendlerowej i wielu jej podobnym Polakom zawdzięczam życie. Na czym miałoby polegać to „odbrązowienie”? Że staruszka coś źle zapamiętała i powiedziała nie tak w jakimś wywiadzie?