Mur cementował niechęć. Rozmowa z Anną Bikont o Sendlerowej

W książce Sendlerowa. W ukryciu” Anna Bikont burzy szereg stereotypów na temat Ireny Sendlerowej i Żegoty. Sprawiedliwym chce zbudować pomnik prawdziwy, stawiając przy tym szereg fundamentalnych pytań o trudne relacje polsko-żydowskie w czasie wojny.

Anna Bikont – dziennikarka i pisarka, autorka m.in. książki „My z Jedwabnego”

 

Michał Bojanowski: Żegota powstaje, gdy większość polskich Żydów już nie żyje.

Anna Bikont: Rozmowy o utworzeniu organizacji niosącej pomoc Żydom konkretyzują się w Delegaturze Rządu Rzeczpospolitej Polskiej na Kraj dopiero w 1942 roku. A przecież Polskie Państwo Podziemne tworzy wcześniej system opieki społecznej, ale nie włącza do niej Żydów jako równoprawnych współobywateli. To tak, jakby przyjęło ustawy norymberskie za obowiązujące. Pomoc podziemia pojawia się dopiero, gdy większość Żydów już zamordowano i jest znikoma: pięć procent budżetu całej opieki społecznej. Po wielkiej akcji likwidacyjnej getta warszawskiego, 27 września 1942 roku (przy ciągłych oporach Stronnictwa Narodowego, które opóźniało całą sprawę i do Żegoty nie weszło), zapada decyzja o przeznaczeniu pieniędzy na pomoc dla Żydów. Początkowo na czele powołanej Komisji Pomocy Społecznej dla Ludności Żydowskiej staje Zofia Kossak-Szczucka, która już wcześniej ratuje Żydów na własną rękę. Organizacja swoją opieką obejmuje dziewięćdziesiąt osób z Warszawy, matki i dzieci. W grudniu 1942 roku zmienia się jej struktura i włączają się do utworzonej wtedy Rady Pomocy Żydom Żegota nie tylko Polacy, ale również Żydzi. Kossak-Szczucka wycofuje się i prowadzi akcję pomocy na własną rękę, bo nie akceptuje polsko-żydowskiego charakteru organizacji, uważa, że to powinna być akcja charytatywna Polaków. Wtedy też do Żegoty dołącza grupa Ireny Sendlerowej, która już wcześniej organizowała pomoc Żydom, ale dzięki włączeniu w struktury organizacji może robić to sprawniej i na większą skalę.

Ilu osobom pomaga Żegota?

W początkowym okresie, zimą 1942 roku, Żegota objęła pomocą finansową w Warszawie 200-300 osób, a po powstaniu w getcie – tysiąc. Nie tylko pomaga zbyt późno, ale i na niewielką skalę. To znaczy olbrzymią, jak na skalę poświęceń ludzi Żegoty, ale małą jak na skalę potrzeb. W szczytowym momencie, przed powstaniem warszawskim (które kończy praktycznie jej działalność) Żegota pomaga trzem-czterem tysiącom Żydów na terenie całej Polski. Na tle trzech milionów polskich Żydów, którzy potencjalnie mogliby od 1939 roku liczyć na pomoc od swojego państwa, to bardzo niewiele.

Od początku istnienia Żegota apeluje do rządu o zwiększenie nakładów finansowych.

Pamiętajmy, że rolą Rady było przede wszystkim rozdawanie pieniędzy, bo to one ratowały życie w okupowanej Warszawie, a tych rzeczywiście było niewiele. Tu dochodzimy do bardzo trudnego momentu naszej historii. Otóż, jak pokazuje to prof. Dariusz Stola w książce „Nadzieja i Zagłada”, Żegota miała otrzymać od rządu na uchodźstwie milion trzysta tysięcy dolarów. Pieniądze pochodziły częściowo ze środków rządowych, a częściowo od organizacji żydowskich. Prof. Stola policzył, że jeżeli na jedną osobę przeznaczano 500 złotych, a to przy ówczesnym kursie dolara wynosiło pięć dolarów miesięcznie, to ta kwota mogłaby pozwolić na utrzymanie dwustu tysięcy Żydów przez rok. Tymczasem, jak udowadnia, pieniędzy do Żegoty trafiło dużo mniej, brakowało kilkuset tysięcy dolarów.

Co się stało z resztą?

Można sobie łatwo wyobrazić, że spore straty powodowała forma ich przekazywania, przerzucali je bowiem kurierzy-spadochroniarze. Ale nie, te straty są szacowane jedynie na 5%. Marcin Urynowicz, historyk IPN-u, w swoich badaniach twierdzi, że Żegota, wbrew powszechnej opinii, utrzymywała się nie ze skarbu państwa, a z datków od organizacji żydowskich. Zatem Delegatura Rządu na Kraj w tym wypadku byłaby jedynie pośrednikiem w przekazywaniu pieniędzy, a nie, jak dotąd myślano, podmiotem finansującym. Pieniędzy nie wypłacano, choć Żegota wciąż alarmowała, że ludzie giną, bo na czas nie otrzymują pomocy.

Dlaczego pieniądze były aż tak ważne?

Wiele osób po prostu wynajmowało mieszkania, których bez pomocy Żegoty nie mogli opłacić. Często osoby, u których wynajmowano pokój, nawet nie wiedziały, że przechowują Żydów. Albo ktoś ich przechowywał w zamian za pomoc finansową, którą nagle przestawał otrzymywać. Tracił więc motywację do pomocy. A dla Żyda w czasie wojny ulica oznaczała śmierć. W ogóle, żeby rozpocząć tułaczkę po wyjściu z getta, należało mieć pieniądze na zdobycie fałszywych dokumentów i opłacenie rzeszy szmalcowników, od których nie sposób było się opędzić. Czytam dużo dzienników i wspomnień z czasów wojny i perspektywa finansowa jest absolutnie kluczowa. Inaczej sytuacja wyglądała w przypadku dzieci ukrywanych w klasztorach. Tam nie płacono za ich przechowywanie, zatem nie dochodziło też do sytuacji, w których dzieci byłyby wyrzucane na ulicę. Zakony były więc najbezpieczniejszymi miejscami do ukrycia. Gdy trafiało tam dziecko z Żegoty, była spora szansa na to, że przeżyje.

A poza klasztorami?

Sendlerowa mówiła, że jak nie trzeba było mówić, że dziecko jest żydowskie, to się tego nie mówiło. Mało kto chciał wziąć do siebie żydowskie dziecko, dlatego starano się szukać dla nich  schronienia pod pretekstem akcji patriotycznej. Mówiono na przykład, że to dziecko polskiego oficera i podziemie będzie płaciło 500 zł miesięcznie za jego utrzymanie. To nie były duże pieniądze, ale i tak znaczące, a często w przypadku biedniejszych rodzin wypłacano większe kwoty. Żegota miała siatkę zaufanych ludzi, którzy byli sprawdzani również w trakcie opieki. Sendlerowa i jej koleżanki z referatu dziecięcego chodziły po domach i doglądały, czy rzeczywiście sprawowana jest opieka nad dziećmi. Ich praca to nie tyle dramatyczne szmuglowanie dzieci z getta, jak często pokazuje się w filmach czy komiksach o Sendlerowej, ile codzienna, żmudna praca organizacyjna.

Kim byli ludzie, którzy współpracowali z Żegotą?

To byli zwykli mieszkańcy Warszawy, którzy, jak większość społeczeństwa w czasie wojny, znajdowali się w trudnej sytuacji materialnej i ciężko byłoby im zapewnić utrzymanie dla dodatkowej osoby, a często otrzymywane pieniądze pozwalały przeżyć również im samym. Mówi to jedna z bohaterek mojej książki, prof. Joanna Papuzińska, autorka książek dla dzieci. Jej matka, Zofia Wędrychowska, i ojciec, Stanisław Papuziński, mieli na utrzymaniu razem prawie dziesięcioro dzieci swoich i dalszej rodziny, bez pomocy Żegoty nie byliby w stanie finansowo podołać trzymaniu u siebie jeszcze żydowskich dzieci. Inna kobieta, z którą zetknęłam się przy pisaniu książki, ma małe dziecko, zastanawia się, jak zarobić pieniądze na jego utrzymanie i postanawia wziąć na przechowanie żydowskie dzieci. Ostatecznie zresztą okazuje się, że musiała do tego dopłacić: zawiozła dwójkę dzieci z narażeniem swego życia do ich krewnych, a w międzyczasie była akcja w getcie, rodzice zginęli i nie miał kto jej nawet oddać za bilety kolejowe. Nie ma niczego złego w tym, że chciała zarobić trochę pieniędzy, skoro była samotną matką bez środków do życia, przeciwnie, zachowała się bohatersko.

Ciężko sobie wyobrazić przechowanie kogokolwiek bez kenkart, dokumentów, dodatkowych porcji jedzenia. A to wszystko kosztuje. Na wsi można było coś jeszcze zebrać z pola czy sadu, ale w mieście, gdzie funkcjonowały kartki, których przecież ukrywani Żydzi nie mieli, sytuacja była dramatyczna.

Zatem wsparcie finansowe jest kluczowym elementem tych historii.

Świetnie widać to na przykładzie bohaterki mojej książki, Jadwigi Piotrowskiej, która w swoim domu – oczywiście przez dłuższy okres czasu, nie naraz – przechowała aż pięćdziesięcioro dzieci. Nie słyszałam nigdy o takim wyczynie. Dla niej akcja ratowania Żydów nabrała przyspieszenia dopiero, gdy zaczęła dostawać od Sendlerowej pieniądze i przede wszystkim dokumenty. Nie potrzebowała ich dla siebie, tylko po to, żeby to wszystko jakoś funkcjonowało. Piotrowska nawet nie wiedziała w czasie wojny, z jaką organizacją współpracuje. Jej przykład pokazuje, jak kluczowe znaczenie miała zorganizowana pomoc Żegoty dla ratowania Żydów.

Jak często dzieci trafiają do złych domów?

Żegota oczywiście stara się współpracować z przyzwoitymi ludźmi. Czasami jednak ktoś okazuje się nieprzyzwoity i trzeba zabrać od niego dziecko, takie sytuacje się zdarzały. Dobrym przykładem jest historia Margarity Turkow. Przechowuje ją przyzwoity PPS-owiec, robotnik, bardzo szlachetny człowiek, ale jego żona chce zarobić na niej jak najwięcej, dlatego jednocześnie bierze pieniądze od Żegoty, Żydowskiego Komitetu Narodowego i jeszcze szantażuje Jonasa Turkowa, ojca Margarity, żeby zapłacił za półtora roku z góry albo ona ją wyprowadzi na ulicę i „niech się dzieje wola Boża”. Szczęśliwie miał z czego zapłacić, dziewczynka przeżyła.

Zresztą to właśnie Jonas Turkow przyczynił się do odznaczenia Sendlerowej medalem Sprawiedliwych.

A wraz z nim Adolf Berman. Jego żona, Basia Temkin-Bermanowa, w pamiętniku pisanym w czasie wojny wspomina, jak się ukrywają u kobiety, która żąda od nich tak dużych pieniędzy, że szybko nie mieli jej czym płacić. Bermanowa pisze, że gospodyni ma córkę chorą na gruźlicę i desperacko zbiera pieniądze na jej leczenie. Dlatego nie ma do niej żalu, po prostu nie mają tyle, ile ona żąda. Nie jest tak, że żeby brać pieniądze za ukrywanie Żydów, trzeba było być nieprzyzwoitym. Natomiast fikcją jest, że można było w mieście przechowywać Żydów bez wsparcia finansowego. Zdarzało się to czasami, ale na krótko. A to, co działo się poza strukturami podziemia, wyglądało już dużo gorzej.

Pokój, który Polak mógł wynająć za 150 złotych miesięcznie, Żyd wynajmował za 150 dziennie.

Panowało dość powszechne przyzwolenie na to, żeby brać duże pieniądze za ukrywanie Żydów. Ludzie, którzy brali naprawdę duże pieniądze, nie byli przyzwoici, właściwie to już jest na granicy szmalcownictwa. Oczywiste było, że za kilka czy kilkanaście dni ten Żyd zostanie bez pieniędzy i zginie. W Warszawie jest sporo takich przypadków.

Zdarzało się, że ukrywający się w Warszawie Żydzi nie mieli do czynienia z ludźmi, którzy chcieli na nich sporo zarobić?

Znam pojedyncze przypadki, kiedy ktoś nie musiał pertraktować ze szmalcownikami, którzy prędzej czy później nachodzili gospodarzy albo przyuważyli swoją ofiarę na ulicy. Stanisława Bussoldowa przechowała Elżbietę Ficowską przez całą wojnę, nie biorąc za to żadnych pieniędzy i nie musząc się opłacać szmalcownikom, ale też musiała w jakimś momencie wywieźć małą Elżunię z Warszawy. I choć rodzina Elżbiety była zamożna i przynosili jej jakieś wsparcie z getta, to Bussoldowa ratowała dziewczynkę dlatego, że ją po prostu bardzo pokochała.

To jest jednak bardzo wyjątkowa historia. Zazwyczaj jest tak, że traci się mieszkanie, bo przyszli szmalcownicy. A potem znajduje się inne, tyle że ceny w tym nowym miejscu są zabójczo wysokie i szybko szuka się kolejnego. Potrzeba pieniędzy, sprytu, stalowych nerwów, dobrego wyglądu… Rodzina Michała Głowińskiego jest zamożna i dlatego jest w stanie przeżyć wojnę. Sendlerowa ma wielkie zasługi w jego ratowaniu i w pomaganiu całej rodzinie, ale gdyby nie mieli własnych pieniędzy na wykupienie się szmalcownikom, to nawet pomoc tak szlachetnej i sprawnej osoby jak Sendlerowa by nie pomogła. Mają też pieniądze na to, by w sytuacjach awaryjnych, kiedy trzeba zmienić mieszkanie, pozwolić sobie na horrendalne „żydowskie” czynsze, co daje im chwilę na szukanie nowego miejsca.

Podejmując decyzję o wyjściu na aryjską stronę, ma się świadomość tego, co czeka za murem?

Naturalnie. Ci, których nie stać na opłacenie polskiej rodziny, nie posyłają swojego dziecka poza getto, bo nie widzą dla niego żadnej szansy bez pieniędzy. Do tego dochodzą właśnie tak zwane sytuacje awaryjne. Jak spojrzeć na tych, którzy przeżyli, to wychodzi na jaw, że przeżywali z reguły Żydzi, dorośli i dzieci, z rodzin zamożnych. A przecież Żegota nie stosowała takich kryteriów!

Dobrze to widać na przykładzie krakowskiej rodziny Grossów. To zamożni ludzie, zasymilowani, którzy mogliby przeżyć wojnę bez czyjejkolwiek pomocy, a już na pewno nie nadwyrężając funduszy Żegoty. Tyle tylko, że muszą tak wiele razy konfrontować się z szantażystami, że szybko tracą cały swój majątek i w końcu 500 złotych od Żegoty na każdego członka pięcioosobowej rodziny, dostarczane za pośrednictwem Ireny Sendlerowej, jest kluczowe dla ich dalszego przetrwania. Choć początkowo mogliby opłacić mieszkanie na kilka lat wojny i tam czekać jej końca. Tymczasem co chwilę opłacają swoje życie tak nieprzyzwoitymi kwotami, że szybko zostają z niczym.

Dlatego wielu zasymilowanych Żydów nie podjęło decyzji o opuszczeniu getta?

W warszawskim getcie znaczna część warszawskiej inteligencji nie podjęła próby ucieczki. Pamiętajmy, że wyjść z getta było, wbrew pozorom, nie tak dramatycznie trudno. Wiele osób tego nie robi dlatego, że nie chce rozstawać się z bliskimi, bo np. rodzice czy dziadkowie nie są zasymilowani, czy mają tzw. zły wygląd albo mówią po polsku tak, że łatwo ich rozpoznać. Wyjście z getta prawie zawsze było odcięciem się od rodziny. Człowiek stawał przed strasznym wyborem, w którym musiał własną matkę, ojca, babcię, ciotkę, kuzynów zostawić po drugiej stronie muru.

Osobną kwestią jest to, że wiele osób wychodziło z getta i do niego wracało, bo nie było w stanie wytrzymać po drugiej stronie. Mówili, że w getcie są przynajmniej wśród swoich, że dzielą jakiś wspólny los. A w Warszawie, ich własnym mieście, czują się zwierzyną łowną, a nie ludźmi. To było tak okropne doświadczenie, że woleli wrócić.

Nie mogło ono polegać tylko na spotkaniach ze szmalcownikami.

Chodziło też o niechęć ulicy. Wystarczyło mieć nieco żydowskie rysy twarzy, żeby jakieś dziecko krzyknęło śmiercionośne „Jude!”, albo spotkać kolegę ze szkoły, który woła, że spotkał Żyda. Wiele takich historii przewija się w opowieściach ocalałych. To nie byli zawodowi szmalcownicy, tylko zwykli mieszkańcy Warszawy.

Zjedzenie ciastka w cukierni też groziło śmiercią.

Ta historia Michała Głowińskiego, znanego literaturoznawcy, jest jedną z najstraszniejszych, jakie czytałam i często do mnie wraca. Michał, wtedy mały chłopczyk, przez jakieś szmalcownicze działania musiał zmienić mieszkanie, szedł więc ze swoją ciotką, Marią Szpilfogel, przez Warszawę. Miała ona dobry wygląd, najbardziej aryjski z całej rodziny, dlatego szukała dla niego nowej kryjówki. Musiała zadzwonić, więc posadziła chłopca w kawiarni przy jednym ze stolików i wyszła do budki. Siedzące obok kobiety szybko zaczęły żywiołowo o czymś rozprawiać. Michał Głowiński zdał sobie sprawę, że Żydek z ich opowieści, to on. Uznały, że najpewniej jakaś Polka im go podrzuciła i muszą chyba dać znać na policję, żeby chłopca zabrano. I tak między jednym kęsem ciastka a drugim warszawskie paniusie wydają dziecko na śmierć. A przecież mogły go zostawić w spokoju, siedzące przez chwilę w kawiarni żydowskie dziecko nikomu by kłopotów nie narobiło. Co nimi kierowało, że chciały go wydać?  Jak to było możliwe? Na szczęście ciotka szybko wróciła i zabrała go stamtąd.

To nie jest historia o szmalcownikach.

Większość osób, które próbowały się ukrywać, miało takie doświadczenia. Opisuję losy trzynastoletniej dziewczynki, za którą biegnie jakaś dawna znajoma i krzyczy „Żydówa! Żydówa!”. Albo, gdy Niemcy przychodzą do zakładu opieki dla dzieci, pewien chłopiec wskazuje innego i krzyczy „Jude!”. To się cały czas powtarza.

Dlatego część Żydów idzie do Hotelu Polskiego?

Na pewno część z tych, którzy – zdawałoby się – ulegli propagandzie niemieckiej, poszła do Hotelu Polskiego nie mając nadziei na paszport i możliwość wyjazdu za granicę. Szli tam mniej lub bardziej świadomie na śmierć. To zbyt irracjonalne, żeby po akcji likwidacyjnej getta myśleć, że Niemcy chcą pomóc Żydom. A jednak wiele osób uznaje, że bezpieczniej jest przekazać swoje pieniądze Niemcom niż Polakom, którzy mogliby ich teoretycznie przechowywać. Musiał to być rodzaj jakiejś ogromnej desperacji. Nawet jeśli się okazało, że cała ta idea nie była do końca prowokacją, należy się zastanowić, dlaczego Żydzi woleli podjąć takie ryzyko niż pozostawać w ukryciu? Józef Zysman, mentor i przyjaciel Sendlerowej, niezwykle ważna osoba w jej życiu, w pewnym momencie nie ma już siły odeprzeć kolejnego ataku szmalcowników. Zdesperowany, idzie do Hotelu Polskiego.

Nie mieli co ze sobą zrobić, nie mieli siły walczyć.

Problem zaczyna się wtedy, gdy uświadomimy sobie, jak wiele osób mogłoby przeżyć spokojnie wojnę bez jakiejkolwiek pomocy ze strony Żegoty czy Polaków w ogóle. Wielu Żydów, którzy decydowali się na życie po aryjskiej stronie, miało pieniądze. Dlatego też Żegota w założeniu miała pomagać tym, którzy sami nie byliby w stanie sobie poradzić, których nie było stać na kupno fałszywych dokumentów, opłacenie mieszkania. Przecież nie tylko Żydzi je kupowali, wystarczyło powiedzieć, że się ich po prostu potrzebuje. Z tymi papierami mogliby wyjechać z Warszawy i zaszyć się gdzieś w Kielcach czy Starachowicach, coś wynająć i spokojnie żyć. Mogliby, gdyby sąsiedzi od razu nie zaczynali szeptać, a kto to, a skąd, a co oni tutaj robią, a czy chodzą do kościoła, a jak się tam żegnają, a czy może to są Żydzi? Nie dają rady wtopić się w otoczenie, bo ludzie od razu zaczynają szeptać. Od pozostawienia w spokoju do pomocy jest bardzo długa droga.

Sendlerowa mówiła w Warszawie podczas międzynarodowej konferencji ku czci Sprawiedliwych: „Tak się bardzo cieszymy, że z jedenastu tysięcy Sprawiedliwych, aż cztery tysiące to Polacy. Czy to dużo, czy mało, jeśli przed wojną było 25 milionów Polaków? Nie mamy się czym chwalić, raczej winniśmy czuć zażenowanie”. Czy można powiedzieć, że wszystkie kontakty poza kontaktami ze Sprawiedliwymi były trudne, bolesne i oparte na pieniądzach?

Profesor Barbara Engelking, szefująca Centrum Badań nad Zagładą Żydów, pracuje teraz nad siatką ukrywających się w Warszawie Żydów, dzięki której będzie można, miejmy nadzieję, dość precyzyjnie odpowiedzieć na to pytanie w kontekście stolicy. Teraz jej zespół skończył prace odnoszące się do kilku powiatów w Polsce i to też da nam jakieś wskazówki. Mogę pokusić się o pewne podsumowanie w rejonie Jedwabnego. Znam tam dwa przypadki, gdy udzielono długotrwałej pomocy Żydom, nie oczekując żadnej zapłaty: Rachelę Finkelsztajn przechował Stanisław Ramotowski z Radziłowa, a siedmiu Żydów przechowała Antonina Wyrzykowska spod Jedwabnego. Zresztą uratowani nie mieliby czym zapłacić, bo zostali ze wszystkiego okradzeni. Reszta przypadków, do jakich dotarłam, była związana z płaceniem. Często powtarza się taki schemat: najbogatsi decydują się na ukrycie, chowają dobrze swoje mienie i oddają je kawałek po kawałku w miarę upływającego czasu, dając gospodarzom do zrozumienia, że na pewno przyjdzie kolejna zapłata. Inaczej by nie przeżyli. Co nie znaczy, że gospodarze, którzy decydowali się u siebie przechować Żydów, nawet za spore pieniądze, nie byli bohaterami: ryzykowali życiem swoim i swoich rodzin.

Opisując tę brutalną rzeczywistość, ukazuje pani Sendlerową i jej otoczenie jako środowisko absolutnie niereprezentatywne dla polskiego społeczeństwa.

To byli ludzie z przedwojennej, lewicowej Wolnej Wszechnicy, w której jedna trzecia studentów była Żydami. Na tej uczelni nie było getta ławkowego i nie myślano o sobie w przeciwstawnych kategoriach Żyd-Polak. Zresztą przedwojenna lewica była tak mała, że ciężko ją w ogóle uznać w jakikolwiek sposób za reprezentatywną. Po wybuchu wojny część środowiska Sendlerowej, jej znajomi i przyjaciele ze studiów, trafiają do getta. Wojna przynosi ostry podział na Żydów i nie-Żydów, ale więzy między ludźmi pozostają takie same. Sendlerowa przystępuje od razu do pomocy swoim kolegom Żydom. To samo robią na własną rękę jej koleżanki z Wydziału Miasta rekrutujące się z Wolnej Wszechnicy. To ich działania zostaną potem objęte parasolem referatu dziecięcego Żegoty pod kierunkiem Sendlerowej.

Jeżeli do referatu dziecięcego dodamy siatkę żydowskich współpracowników Żegoty, powstaje już całkiem reprezentatywna grupa uratowanych.

Rzeczywiście często zapomina się o tym, że Żegota była organizacją polsko-żydowską. Siatka Abrahama Mojżesza (później Maurycego) Herlinga-Grudzińskiego, brata pisarza, złożona z warszawskiej żydowskiej inteligencji, głównie adwokatów, na początku pomagała kilkunastu osobom, by później rozrosnąć się tak, że obejmowała swoim zasięgiem około pięćset osób, a pomocą finansową wsparła niemal trzysta. Ale przede wszystkim Żegota była organizacją złożoną z przedstawicieli różnych partii i tak też rozprowadzana była główna część pomocy.

Gdy Sendlerowa składa oświadczenie dla kibucu Bohaterów Getta w Izraelu, jako pierwszą grupę spośród ratujących w Żegocie wymienia ludzi lewicy, PPR-u i PPS-u.

Może dlatego na jednej z list proskrypcyjnych Narodowych Sił Zbrojnych, gdzie znalazła się Irena Sendlerowa, widnieją tylko „komuniści”, tyle że, jak im się bliżej przyjrzeć, to oni niekoniecznie są komunistami (Sendlerowa też nie była komunistką w czasie wojny, podobnie jak Aleksander Kamiński, który widnieje na tej samej liście), za to wszyscy pomagali ratować Żydów. Oficjalnie te listy sporządzano za lewicowe czy komunistyczne powiązania. Tak też oceniają je historycy Dariusz Libionka i Tomasz Szarota, chociaż też mają świadomość, że nie każdy spośród tam zapisanych był komunistą, za to wszyscy ratowali Żydów. Nie chcę dyskutować z poważnymi historykami, jednak wydaje mi się to dziwne. A swoją drogą Sendlerowa, o czym wcześniej nie pisano, miała zawsze poglądy lewicowe, zapisała się po wojnie do PPR, a potem do PZPR, przez lata była w niej na wysokich stanowiskach i nigdy się z partii nie wypisała. Była komunistką i nie wydaje mi się, żeby ktoś po wojnie za działalność w podziemiu ją prześladował. Natomiast w ankiecie partyjnej napisała, że w czasie wojny nachodziły ją bojówki NSZ. Listy, o których mowa, były bardzo niebezpieczne, bo znajdowały się na nich adresy domowe.

Burzy pani w tej książce wiele narodowych pomników.

Zbudowałam Sendlerowej prawdziwy pomnik. Pokazałam, jaka była naprawdę. Samotne ratowanie Żydów wbrew społeczeństwu jest dużo większym bohaterstwem niż to, co pokazuje katolicki tygodnik „Niedziela”, mówiąc, że Sendlerowa jest przykładem tego, jak Polacy pomagali Żydom. Podobnie z Żegotą. Pokazuję, jak mała to była organizacja. Władysław Bartoszewski raczej nie mówił o tym publicznie, ale w rozmowie ze mną przyznał, że gdy nie trzeba było mówić, że do przechowania jest Żyd, to się tego nie mówiło. Tym, którzy działali więc w podwójnej konspiracji, konspiracji Polaków wśród konspirujących Polaków, wystawiam taki sam pomnik jak Sendlerowej, pomnik odarty z mitów.

Rozpoczynając pracę nad książką, wiedziała pani, że Sendlerowa nie uratowała 2,5 tysiąca dzieci.

To wiedział każdy badacz zajmujący się poważnie Zagładą, a ja od dawna interesuję się i piszę o stosunkach polsko-żydowskich w tym czasie. Mimo to w pewnym momencie dotkliwie odczułam, że za każdym razem, gdy przyglądam się jakiemuś elementowi jej historii, zostaję w ręku z niczym. Jednocześnie nie miałam ani przez chwilę wątpliwości, że Irena Sendlerowa była fantastyczną bohaterką i każdego dnia ryzykowała życiem, ratując Żydów, dzieci i dorosłych. Każdy z nas, a w każdym razie wielu z nas, pewnie mniej lub bardziej konfabuluje, czasem nieświadomie, tyle że nie każdy ma swojego biografa. Wyjątkowa zdolność Sendlerowej do konfabulacji to przecież rewers tej samej cechy, która pozwoliła jej na sprawną pomoc Żydom w czasie wojny. Ona musiała cały czas wymyślać jakieś historie o ludziach, którym pomagała, żeby ocalić ich życie. Inna sprawa, że później uwierzyła w te dwa i pół tysiąca uratowanych dzieci, choć – jak wspomniałam wcześniej – to nie jest możliwa skala.

Ta niechęć do mówienia prawdy mogła przecież jeszcze raz okazać się zbawienna. Sendlerowa w Marcu ‘68 roku jest gotowa od nowa tworzyć Żegotę. Zupełnie na poważnie. Tkwi w niej wojna, a wraz z wojną gotowość do walki.

Marzec był dla niej okropnym przeżyciem. Dzwoni do Janiny Piotrowskiej i zupełnie poważnie mówi, że trzeba na nowo stworzyć Żegotę. Nie jest w tym osamotniona. Michał Głowiński, ten, który o mały włos nie zginął w czasie wojny w kawiarni, pyta, czy teraz będą tworzone obozy koncentracyjne. A jego rozmówca, kolega z pracy, też żydowskiego pochodzenia, odpowiada, że nie można tego wykluczyć. Ciężko nam sobie wyobrazić, co to znaczyło przeżyć Zagładę w Polsce, niezależnie od tego, czy jako ratujący, czy ratowany. Dlatego nawet najdrobniejszy sygnał, który uruchamiał tę ścieżkę pamięci, generował strach. Dla Sendlerowej na pewno było to jeszcze trudniejsze z tego powodu, że w ‘68 Sprawiedliwi posłużyli do pokazania żydowskiej niewdzięczności za uratowanie życia. Wystarczy zajrzeć do prasy z tego okresu, żeby zobaczyć intensywność tej propagandy.

Pani książka jest mocnym głosem w dyskusji o obecnej polityce historycznej Polski.

Mnożenie Sprawiedliwych i uratowanych Żydów było reakcją na „Sąsiadów” Jana Tomasza Grossa. Gdy napisał on o 1600 Żydów zamordowanych przez Polaków w Jedwabnem, nagłośniona została opowieść o Irenie Sendlerowej i uratowanych przez nią dwóch i pół tysiącach żydowskich dzieci. Sama Sendlerowa mówiła, że jest narodowym alibi po Jedwabnem. Nie jest tak, że o Sendlerowej nikt nie pamiętał przed rokiem 2001, kiedy stała się słynną osobą. Pojawiały się na jej temat artykuły, nie była bezimiennym, zapomnianym bohaterem. Ale Sprawiedliwi nie byli ważnym tematem w Polsce. Teraz sytuacja się odwróciła, mnożą się nagrody, odznaczenia, Sprawiedliwi służą Rydzykowi jako przykrywka, żeby udawać, że jego radio nie prezentuje antysemickich treści.

Ale jest też takie polityczne zainteresowanie ratującymi, które jest ważne i dobre. Wykazywał je Lech Kaczyński jako prezydent Warszawy i jako prezydent Polski. Nagle, pod koniec ich trudnego życia, Sprawiedliwi zostali docenieni, otrzymali odznaczenia, gościli w Pałacu Prezydenckim. Jednak teraz staje się to coraz bardziej parodią. Jak opisywał historyk Jan Grabowski, Żydzi i Zagłada występują jako bohaterowie dalszego planu, potrzebni do tego, by na scenie pięknie prezentowali się polscy bohaterowie ratujący Żydów. Nie mówi się o trzech milionach ludzi, którzy zginęli w Zagładzie, o cierpieniu, o krwi, która wsiąkła w naszą ziemię, tylko o wspaniałości naszego polskiego narodu, który ich ratował.

Ogłoszono by 2018 rokiem Sendlerowej, gdyby pani książka ukazała się rok wcześniej?

Taką mam nadzieję. Cieszę się, że 2018 rok to rok Sendlerowej, to nadzwyczajna bohaterka, godna największej czci. Tyle tylko, że w myśl obowiązującej dziś polityki historycznej, Irenę Sendlerową należałoby zdekomunizować. Zgodnie z prawicową narracją była zdrajczynią narodu polskiego, który przecież w ogóle nie był komunistyczny. Może poza grupą zdrajców, zresztą w większości Żydów, którym teraz trzeba odebrać ulice i zniszczyć ich pomniki. Należałoby odwołać rok Sendlerowej albo przemyśleć nieco swoje poglądy, bo niemożliwe stało się możliwe, komunistka okazała się świętą, służąc jako wzór moralny. Na dodatek miała skomplikowane i bardzo niekatolickie życie miłosne.

Sendlerowa ratowała Żydów, współpracując w większości z ludźmi lewicy, PPS-owskiej albo komunistycznej. To nie jest przypadek, ludzie lewicy byli skłonni dużo częściej niż ludzie prawicy uznać Żydów za współobywateli, którym należy się pomoc.

Nie bała się pani publikować tej książki?

Jestem mało strachliwa. W przypadku mojej książki „My z Jedwabnego” opisywałam jedno małe miasteczko, właściwie dwa, Jedwabne i Radziłów,  i ich okolice. Bałam się, że wystawiam ludzi, którzy ze mną rozmawiali. Te obawy okazały się uzasadnione, jedna z moich rozmówczyń została pobita przez rodzinę, innej ksiądz zagroził, że nie udzieli jej katolickiego pogrzebu. W wypadku książki o Irenie Sendlerowej jestem w lepszej sytuacji, nikogo na nic nie narażam.

Co w stosunkach polsko-żydowskich jest najgorsze?

Że coś zawsze puka od dołu. I im bardziej zagłębiasz się w badaniach, tym jest tylko gorzej i gorzej.

Zatem jak powinien wyglądać rok Sendlerowej?

Chciałabym, żeby te obchody były uczczeniem samotnego bohaterstwa Sprawiedliwych, ale czy mogę na to liczyć? Nie mogę.