Żydowski Sztab Kryzysowy [reportaż]

W nocy ktoś zadzwonił, że matka z czwórką dzieci nagle została bez dachu nad głową, bo właścicielowi mieszkania „zmieniły się plany”. Kobieta nie wiedziała, co się dzieje. Gdy Lesław ją odnalazł, stała na chodniku. Dzieci trzymały się jej kurczowo, nawet nie pisnęły słowem. Zupełnie nieobecne, patrzyły w dal pięknymi, niebieskimi oczami, jakby za wszelką cenę nie chciały zdradzać swojej obecności. Wyglądały jak lalki wrzucone do samochodu. Lesław zawiózł ich do pensjonatu, który warszawska gmina żydowska kupiła niedawno w Kazimierzu. Powiedział, że mogą tam zostać tak długo, jak tylko potrzebują. Półprzytomny wrócił nad ranem do Warszawy. Kobieta poprosiła później o kontakt do najbliższej cerkwi, ponieważ nie była Żydówką i chciała znaleźć się wśród swoich. 

 

I

Już w czwartek rano, czyli w kilka godzin po ataku Rosji na Ukrainę, Karina Sokołowska, dyrektorka Jointu w Polsce, naradzała się z Lesławem Piszewskim, przewodniczącym Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Warszawie, co robić. Sprawy potoczyły się bardzo szybko: w piątek podjęli decyzję, że zakładają gorącą linię dla uchodźców, a w sobotę byli już w drodze do Lublina, gdzie gmina prowadzi hotel Ilan w dawnej jesziwie. – Jechaliśmy jeszcze zupełnie na luzie – wspomina Karina. – Zatrzymaliśmy się nawet na śniadanie. To był chyba ostatni posiłek, jaki normalnie zjedliśmy. Potem pojechaliśmy do Kazimierza, gdzie przyjęliśmy grupę chasydów. W niedzielę zaczęliśmy organizować naszą ekipę na granicy. Na początku wysłaliśmy ich jako wolontariuszy, bo wydawało nam się, że to będzie jakaś krótka akcja. 

Nie bądź obojętny/a/e – dołącz do naszych osób patronujących! Wesprzyj naszą pasję w tworzeniu kultury żydowskiej

W Lublinie czekali na nich już pierwsi uchodźcy. Głównie osoby z pieniędzmi, świetnie przygotowane do ucieczki. Odpoczęli w Ilanie, zapłacili za pobyt i pojechali dalej. Już wtedy jednak pojawili się też ludzie bez środków do życia. – Bez wahania podjęliśmy decyzję, że pokryjemy koszty ich utrzymania. I oczywiście odwołaliśmy wszystkie rezerwacje w hotelu – opowiada Lesław. Wszyscy dostali pokoje, wyżywienie i wszelką możliwą pomoc. 

W poniedziałek, cztery dni po rosyjskiej inwazji, odbyło się spotkanie organizacji żydowskich działających w Warszawie. Nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że świat tak szybko okaże wsparcie. Idea była taka, żeby połączyć siły i działać jak najbardziej efektywnie. W ten sposób w tzw. Białym Budynku, tuż obok synagogi Nożyków przy Twardej 6, powstał Żydowski Sztab Zarządzania Kryzysowego. Niemal od początku wojny działa siedem dni w tygodniu przez całą dobę. W szczytowym momencie, gdy granicę przekraczało codziennie po kilkadziesiąt tysięcy uchodźców, na gorącej linii telefony odbierało dziewięć osób. – Transporty z darami przychodziły również w środku nocy. Nie potrafię nawet zliczyć, ile ton przerzuciłem własnymi rękoma – wspomina Lesław. – Życie postawiło przed nami wyzwanie, na które w ogóle nie byliśmy gotowi, ale nieskromnie mówiąc, sprostaliśmy mu. 

zydowski-sztab-zarzadzania-kryzysowego-twarda-6-synagoga-nozykow-gmina-zydowska-warszawa-bialy-budynek

Spotkanie Żydowskiego Sztabu Zarządzania Kryzysowego w Gminie Wyznaniowej Żydowskiej w Warszawie / Fot. Piotr Kulisiewicz, JDC Polska

Gmina żydowska oddelegowała do pomocy uchodźcom niemal wszystkich swoich pracowników. Właściwie zarzucono codzienne obowiązki i w ciągu kilku dni powstała sprawnie działająca, ogromna siatka pomocy. – Pomagamy Żydom i nie-Żydom, wojownikom, osobom cywilnym, każdemu, kto się do nas zwróci – dodaje Lesław. – Weszliśmy we współpracę z Kościołem prawosławnym, ponieważ w moim odczuciu ma on najlepsze kontakty w Ukrainie i wie, gdzie są ci najbardziej potrzebujący”. Sztab kryzysowy, oprócz gminy i Jointu, tworzy Centrum Taubego, European Jewish Congress, JCC Warszawa, AJC Central Europe, Stowarzyszenie ŻIH, Hillel Warszawa, Fundacja Puszke, Makabi Warszawa, JCC Kraków, Szkoła Podstawowa Lauder-Morasha, Prywatne Liceum Ogólnokształcące im. Zuzanny Ginczanki oraz TSKŻ.

Po kilku dniach było już jasne, że trzeba szukać nowych miejsc dla uchodźców. Na Twardej podjęto decyzję o wynajęciu Śródborowianki od TSKŻ-u. – Śródborów może nie jest luksusowy, ale ma wspaniałą, żydowską historię – podkreśla Lesław. – Przed wojną mieściło się tu popularne sanatorium, po 1945 roku dom dla żydowskich sierot, później, dzięki Jointowi, odbywały się tam kolonie dla dzieci. Większość członków naszej społeczności była tam przynajmniej raz. W ostatnich latach ośrodek właściwie już w ogóle nie funkcjonował i miał zostać zamknięty, dlatego tym bardziej cieszę się, że przywróciliśmy go do życia. 

W podwarszawskim Śródborowie stworzono dom dla blisko sześćdziesięciu osób. Pracują w nim przede wszystkim sami uchodźcy – gotują, sprzątają, wykonują drobne naprawy. Jest wśród nich także lekarz i psycholog. Wykonują realną pracę, zarabiają pieniądze i przede wszystkim mówią tym samym językiem, co reszta mieszkańców. To ważne, bo jedni przyjeżdżają, drudzy wyjeżdżają, inni czekają na dokumenty. Ciągle coś się dzieje. 

– Na samym początku wszystkim zajmowaliśmy się sami – opowiada Lesław. – Później przyjechali nasi przyjaciele z Jointu i z różnych organizacji izraelskich, obserwowali, jak działamy, i zaproponowali zmiany. Zabronili nam wykonywać tych wszystkich czynności, które mogą robić wolontariusze. Sugerowali, żebyśmy skupiali się tylko na zarządzaniu. Tak stworzyliśmy różne działy i teraz nasza praca jest dużo bardziej ustrukturyzowana. Jesteśmy już naprawdę wyspecjalizowaną grupą.

Dystrybucja darów dla uchodźców na Twardej w Warszawie

Dystrybucja darów dla uchodźców na Twardej w Warszawie / Fot. Piotr Kulisiewicz, JDC Polska

 

II

Przyjechali do Śródborowa z bardzo agresywnym, perskim kotem. Współpracował tylko z jedną panią. Przez miesiąc kot musiał mieszkać w osobnym pokoju. Trzeba było sprowadzać do niego weterynarza, karmić go, pilnować, żeby nie obrócił wszystkiego w pył. Uchodźcy przywożą nie tylko siebie, ale i całe swoje światy. Nie porzucają zwierząt. 

Sztab kryzysowy znalazł dla tej rodziny miejsce w Irlandii. Kilka dni temu wyjechali. Dla kota też udało się zorganizować nowy dom, tu, na miejscu, w Warszawie. Ktoś wziął go pod opiekę, wiedząc, że to bardzo trudne zwierzę. Powoli się docierają. Rodzina dotarła szczęśliwie do Irlandii i teraz wydzwania na Twardą z pytaniami, jak się kot miewa. Nie rozumieją, że nikt nie ma czasu na takie pytania. 

 

Przed pamiętnym czwartkiem w Ukrainie mieszkało ponad dwieście tysięcy Żydów, z których większość do dzisiaj tam pozostała. Joint (czyli American Jewish Joint Distribution Committee albo JDC) bezpośrednio opiekował się blisko pięćdziesięcioma tysiącami podopiecznych skupionych w małych organizacjach pomocowych, tzw. Chesedach (hebr. łaska, dobroć). Były to osoby, o których w uproszczeniu można powiedzieć, że dostawały mniejszą lub większą pomoc socjalną. Wielu spośród nich nie mogłoby bez niej przeżyć. Samych pracowników Chesedów było około pięciu tysięcy, z czego większość stanowili nie-Żydzi. W lutym 2022 roku w Ukrainie było więcej osób, które przeżyły Zagładę, niż wszystkich członków organizacji żydowskich w Polsce razem wziętych. 

 

Czym mieli zajmować się wasi wolontariusze na granicy?

Karina Sokołowska: Chcieliśmy, żeby rozplakatowali informacje o gorącej linii i poinformowali personel na przejściach o naszej działalności. Chodziło o to, żeby ludzie, którzy przekroczą granicę, wiedzieli, do kogo się odezwać, gdy chcą poszukać wsparcia od organizacji żydowskich. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy, co to znaczy „personel na przejściach” i jaki tam panował chaos. A przede wszystkim, jaka będzie skala tego wszystkiego. Ukraińskie Chesedy zaczęły się z nami kontaktować, że tu wysyłają do nas dwadzieścia, a tu czterdzieści osób. Tam stoi wielopokoleniowa rodzina, a gdzie indziej ktoś utknął w jakiejś wsi. Nasi ludzie na granicy byli absolutnie niezbędni i… zostali tam do dzisiaj. 

Przed chwilą ktoś tu wszedł i powiedział, że czekacie na jedenaście kobiet, które zostały zgwałcone.

Tak, to nowa sprawa. One są z Buczy. Dzisiaj przyjadą. Z uwagi na to, co przeszły, nie mogą być w żadnym z naszych ośrodków, musimy znaleźć im osobne, pięciopokojowe mieszkanie. 

To są Żydówki?

Nie pytamy ludzi, którzy do nas trafiają, kim są, ani jakie mają pochodzenie. Jeśli ktoś został wysłany przez Chesed z drugiej strony granicy, to pewnie ma jakieś żydowskie pochodzenie, ale też niekoniecznie. W naszych ośrodkach i hotelach jest na przykład kobieta, której mąż jest Żydem i walczy w Ukrainie, a ona uciekła z trójką dzieci. Albo inna – jej mąż, Izraelczyk, może po nią wróci, a może nie. Inny pan poleciał do Tel Awiwu i ślad po nim zaginął – na miejscu została jego ukraińska żona. Również do naszego magazynu na Twardej może przyjść każdy, kto potrzebuje pomocy. Na pewno ją otrzyma. Liczba osób, którym pomagamy i które nie mają związku z szeroko rozumianą żydowskością, dotarła do nas dopiero, gdy w ośrodkach zaczęliśmy świętować Purim i szabaty. Sporo osób w ogóle nie wiedziało, o co nam chodzi [śmiech]. 

Ile osób i czasu potrzeba, żeby pomóc jednej rodzinie? Załóżmy, że ktoś dowiózł ich do granicy i bez problemu – z pomocą waszych wolontariuszy – dojechali do Warszawy. 

Odpowiem ci na przykładach. 

Mamy rodzinę w Lublinie, która uciekła z Mariupola. Najstarsza pani przeżyła Zagładę, opiekuje się nią jej córka, wraz z nimi jest wnuczka, prawnuczka i pies. Gdy przekroczyły granicę, zadzwonił do nas Darek, który dowodzi naszą grupą pracowników na granicy, i powiedział, że panie chcą jechać do Danii. Jako że Dania to jeden z krajów, w którym z ramienia Jointu pracuję, dogadałam się z tamtejszym rabinem, że najpewniej wyślemy do niego tę rodzinę. Tyle że następnego dnia panie zmieniły zdanie i chciały jednak zostać w Polsce. Dzień później zdecydowały, że pojadą do Niemiec, bo w Polsce nie ma szans na sensowny dom opieki dla seniorki. To akurat racja. Kolejnego dnia dzwoni do mnie ten rabin z Danii i mówi, że panie odgrzebały jakąś rodzinną historię – babcia, która już dawno nie żyje, miała we Frankfurcie siostrę, która też już dawno nie żyje, ale one spisały krótko tę historię i proszą, żeby odnaleźć jej potomków… Dostaję więc niewielką kartkę papieru z odręcznie zapisanymi nazwiskami i datami. 

Czy można im się dziwić, że chcą mieć jakikolwiek punkt zaczepienia? 

[milczenie]

W Śródborowie jest pan z poważnymi odmrożeniami, ponieważ długo szedł pieszo. Niedawno była przecież jeszcze zima. Jest ktoś z bardzo rzadką chorobą genetyczną, na którą dostawał lek raz w miesiącu, ale nie zabrał ze sobą dokumentacji medycznej. Opieramy się na tym, co mówi. Nawet przy najlepszej możliwej współpracy ze strony NFZ-u żaden lekarz nie wypisze tego leku bez odpowiedniej dokumentacji. Żeby to wszystko załatwić, musimy się nieźle nachodzić. A co zrobić z cukrzykami? Skąd brać dla nich insulinę? I do tego te emocje, których nie sposób nie mieć, gdy ktoś opowiada ci o tym, jak uszedł z życiem, a teraz boi się, że nie dostanie lekarstwa. 

Ile godzin dziennie pracujesz?

Na początku właściwie w ogóle nie przestawałam pracować. W pewnym momencie miałam wrażenie, że wszyscy ludzie mają nasze numery telefonu. Pomogłeś jednej osobie, ona przekazywała twój numer kilku kolejnym. Miałam około dwustu rozmów telefonicznych dziennie. W zasadzie nie odrywałam się od telefonu, a przecież to tylko jeden z elementów mojej pracy. Ludzie dzwonili w środku nocy, prosili o pomoc, informowali, w którym miejscu próbują przekroczyć granicę. To skutecznie uniemożliwiało spanie. Zresztą i tak miałam poczucie winy, gdy robiłam cokolwiek innego niż praca. Teraz jest już spokojniej. Jakiś czas temu zaczęliśmy sypiać. Choć i to może na wyrost – mam pięćdziesiąt lat i nigdy nie potrzebowałam tabletek nasennych. Do teraz. 

Kilka dni temu przeprowadzaliście transporty medyczne osób, które przeżyły Zagładę.

Większość z nich to były osoby niechodzące, często leżące. Nasi chłopacy koordynują to na granicy. Przyjeżdżają ambulanse z Niemiec i zabierają ich do swoich szpitali i domów opieki. Mamy jeszcze przynajmniej tysiąc osób do przewiezienia. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie wsparcie Claims Conference. 

Pracownicy organizacji żydowskich na granicy

Pracownicy organizacji żydowskich na granicy / Fot. Piotr Kulisiewicz, JDC Polska

Teraz, gdy do Polski nie trafia już aż tylu uchodźców, co staje się dla was największym priorytetem? 

Zadzwoniła do nas wczoraj kobieta, która z mamą, córką i wnuczką jest gdzieś we wsi pod Łodzią. Na marginesie dodam, że czteropokoleniowość jest bardzo powszechna wśród rodzin uchodźczych z Ukrainy. Córka tej pani jest farmaceutką, poszła już nawet do pracy, ale rodzina chce zamieszkać w Warszawie. Nie planują wyjazdu z Polski. Teraz jest ten etap, na którym zbieramy informacje o mieszkaniach, bo chcemy je dofinansowywać. Nie wiemy jeszcze, jak to będzie wyglądało. Nie ma przecież takiej możliwości, aby cztery panie żyły z pensji jednej farmaceutki. W tych rodzinach zazwyczaj nie ma mężczyzn, bo przecież oni walczą. Okazuje się, że pracować może średnio jedna osoba, a to za mało.

Pod warunkiem, że ma z kim zostawić dziecko albo uda jej się załatwić szkołę. 

Prawda jest taka, że żaden kraj nie udźwignąłby tak wielkiej liczby uchodźców w tak krótkim czasie. Szczególnie że to często starsze kobiety i zupełnie małe dzieci. W Śródborowie jest też inna czteropokoleniowa rodzina. Jedna z pań wykładała na uniwersytecie, wieczorem była na bankiecie z okazji zakończenia semestru. Potem wracała siedem godzin do domu, a po drodze Rosja zaatakowała Ukrainę. Kobieta zabrała 85-letnią mamę do samochodu i zaczęły uciekać do Polski. Były bardzo zdeterminowane. Po kilku dniach w końcu przekroczyły granicę. Osiągnęły cel – uciekły. Zatrzymały samochód na poboczu i wtedy dotarło do nich, że nie mają dokąd jechać. Starsza pani była na szczęście podopieczną Chesedu w Mariupolu. Zadzwoniły tam i podano im numer naszej infolinii. Zakwaterowaliśmy je w Śródborowie. Gdy już były w Warszawie, w jakimś namiocie w centrum recepcyjnym odnalazły córkę i wnuczkę. Są teraz u nas we czwórkę. Wiele mamy takich rodzin. Ciężko mi się postawić w ich sytuacji. Tracisz wszystko, rakiety latają ci nad głową, a ty musisz decydować. Uciekasz i dopiero później do ciebie dociera, że właściwie nie wiesz, dokąd. Jesteśmy na takim etapie wojny, że uchodźcy, którzy do nas trafiają, nigdzie dalej nie chcą wyjeżdżać – nie mają innego celu niż ten, by wrócić do swojego domu. A my nie wiemy, czy to w ogóle nastąpi.

[Do rozmowy włącza się Lesław, który akurat przyszedł na moment do biura Jointu.]

Lesław Piszewski: Myślę, że sporo osób zostanie w Polsce. Już mamy pierwsze deklaracje członkowskie do naszej gminy. Nie wszyscy chcą jechać do Izraela albo na Zachód. Wiele osób ma problemy z dokumentami, Agencja Żydowska ich odrzuca, zresztą polityka Izraela w ogóle pozostawia wiele do życzenia. Wielokrotnie mówiłem o tym przedstawicielom Knesetu: Izrael nie odpowiedział na kryzys migracyjny tak, jak byśmy tego oczekiwali. Agencji Żydowskiej zajęło dwa tygodnie, zanim przeorganizowała swoją pracę w Warszawie – w pewnym sensie przejęliśmy jej obowiązki na jakiś czas, choć wysyłanie ludzi do Izraela nie jest naszym zadaniem. My działamy głównie dla tych, którzy żyją w Polsce.

Czy to prawda, że w najtrudniejszym momencie wszyscy na Twardej złapali covida?

Karina: Akurat gdy było najwięcej pracy. Ponieważ lekko przechodziłam chorobę, zamknięta w sypialni wisiałam całe dnie na telefonie, a w międzyczasie pisałam maile. Ciało, niezależnie od covida, co chwilę mówi mi, że długo tak nie pociągnę. Ciężko mi sobie jednak wyobrazić, że nagle znowu wstaję rano i zastanawiam się, czy iść z psem, czy pracować zdalnie, a może ugotować w końcu jakiś obiad? To jest absurd, nie można tak żyć, jak my żyjemy. Mąż się ze mną rozwiedzie. W pewnym sensie przegapiłam maturę mojej córki – któregoś dnia dostałam od niej wiadomość, że świetnie zdała ustny egzamin z angielskiego. Nie pamiętałam, że go w ogóle miała, choć na pewno mi mówiła. 

[milczenie]

W tym całym złu, jakie się dzieje, jest też coś pozytywnego. Dawno już nie miałam tak silnego poczucia wspierającej się wspólnoty. Mam łzy w oczach, jak o tym myślę. Niesamowite, jak wiele osób się zaangażowało, jak bardzo są oddani! Przyszło do nas mnóstwo wolontariuszy, część zresztą później zatrudniliśmy. Gmina oddelegowała swoich pracowników do pomocy, ale weź pod uwagę, że oni przez pierwsze tygodnie nie pracowali po osiem godzin dziennie, tak jak dotychczas, tylko po kilkanaście, jeśli nie dwadzieścia godzin na dobę. Non stop na telefonie. A w międzyczasie, którego naprawdę nie ma, próbują nadganiać gminne obowiązki. Chłopcy, których wysłaliśmy na granicę, śpią w kamperach, które wynajęliśmy, żeby byli zawsze jak najbliżej ludzi. 

 

III

Niedawno do Warszawy dotarła trzypokoleniowa rodzina. Myśleli, że to będzie dla nich jedynie przystanek na kilka dni, bo mają już bilety do Izraela. Ale babcia złapała covida i trafiła do szpitala. Musieli poczekać, aż wyzdrowieje. Gdy usłyszeli, ile kosztuje wynajęcie mieszkania, załamali się. Nie wiedzieli, co zrobić. Trafili na Twardą. Dostali dwa pokoje w hotelu i zapewnienie, że mogą tam zostać tak długo, jak tylko będą potrzebować. Nie dowierzali, że to się dzieje naprawdę. Wrócili później z czekoladkami.  

 

Margot Jin jest pracowniczką socjalną Fundacji Puszke, która opiekuje się potrzebującymi wśród społeczności żydowskiej w Polsce. Po wybuchu wojny zorganizowała na parterze Białego Budynku magazyn, z którego uchodźcy mogą zabrać to, czego tylko potrzebują – od butów, przez zabawki dla dzieci, po leki i jedzenie. Korzystają z niego też ci, którzy mieszkają w prowadzonych przez Joint i gminę ośrodkach i hotelach. Zaczęło się od Lublina i Śródborowa, teraz większość uchodźców jest w Warszawie w kilku dużych hotelach. Część darów wysyłana jest do innych organizacji pomocowych w Polsce oraz bezpośrednio do Ukrainy. 

– Niemal od początku rosyjskiej agresji jestem tu od rana do wieczora – opowiada Margot. – Na życie nie mam czasu, szczęśliwie moje dziecko jest już nastolatkiem. Kwestie „puszkowe” załatwiam wieczorami i w weekendy, ale moi podopieczni rozumieją, że trwa wojna. Zazwyczaj około północy już nie daję rady i idę spać. Rano, przed przyjściem na Twardą, załatwiam zakupy, bo ciągle kupujemy to, czego akurat potrzeba uchodźcom. Na chwilę muszę cię przeprosić, bo właśnie przyjechała dostawa. Organizujemy rzeczy dla tych, którzy zdecydowali, że zostają w Polsce, i próbują się tutaj jakoś urządzić. Nikogo, kto tu trafia, nie pytamy o pochodzenie.  

Za działanie magazynu odpowiada wraz z Margot Ala Rotfeld, graficzka komputerowa. Po 24 lutego przyszła do gminy jako wolontariuszka, ale Joint szybko zatrudnił ją na stałe. – Udało nam się ostatnio przechwycić pewną panią, która przyszła po coś do jedzenia, ale w rozmowie wyszło, że jest lekarką – relacjonuje. – Od dwóch dni segreguje leki, które w ogromnych, niebieskich torbach docierają do nas ze Stanów. Między kartonami odbywają się konsultacje medyczne. Ktoś przyszedł tu przed chwilą z dzieckiem, mówiąc, że mały ma awitaminozę. Okazało się, że to jednak alergia. 

Magazyn nie mógłby istnieć bez wolontariuszy. Po miesiącu wojny pracują tu właściwie sami uchodźcy. Przechodzimy do sali wypełnionej odzieżą. – Tu są nasze fantastyczne dziewczyny z Charkowa – opowiada Margot. – Jak przyszły po pomoc, tak zostały i codziennie z nami pracują. 

Kobiety wyłapują słowo „fantastyczne”, orientują się, że o nie chodzi, i zawstydzone nie mogą przestać dziękować za miłe słowa. 

Rozładunek darów na Twardej w Warszawie

Rozładunek darów na Twardej w Warszawie / Fot. Piotr Kulisiewicz, JDC Polska

Społeczność żydowska z całego świata wysyła na Twardą dary. Rejsowymi samolotami, prywatnymi odrzutowcami, tirami. Są takie dni, że przyjeżdża kilka transportów, które trzeba szybko rozładować, posortować i przekazać do dalszej dystrybucji. W torbach jest wszystko: od skarpetek po maski tlenowe. – Masek tlenowych akurat w Warszawie nie potrzeba. Jeśli uzbiera nam się karton tego typu rzeczy – wyjaśnia Ala – wysyłamy go do Ukrainy. 

Na Twardą zajeżdża autokar, z którego wysiadają żydowscy studenci z Nowego Jorku. Są bardzo pracowici, przenoszą walizki między pomieszczeniami magazynu. Segregują dary, które przyleciały dzień wcześniej. – Myślałam, że będziemy robić to przez tydzień, a im to zajęło kilka godzin – cieszy się Margot. 

– Wynajęliśmy również spory magazyn pod Warszawą i drugi w Lublinie, ponieważ na Twardej nie sposób było się pomieścić – opowiada Lesław. – W tych miejscach odbywa się dystrybucja największych transportów. Założenie jest takie, żeby magazyny były cały czas puste i mogły przyjmować kolejne dary. W tej kwestii nieoceniona jest nasza współpraca z księdzem Wadimem z Chełmna, który doskonale wie, gdzie i czego potrzeba. Do dużych miast w Ukrainie dary płyną szeroko, a do miasteczek i wsi już niekoniecznie. Często brakuje tam żywności, leków, środków opatrunkowych, nie ma wody i prądu. Dlatego zdecydowaliśmy, że nasza pomoc skupi się na dotarciu do tych, o których często się zapomina. 

Z magazynów odjeżdżają też transporty przeznaczone dla armii. – Wspieramy Ukraińców w walce o niepodległość – dodaje. – Rosja bez wypowiedzenia wojny zaatakowała Ukrainę i naszym moralnym obowiązkiem jest pomóc słabszemu. To zwykły, ludzki odruch, nie polityka.

***

Ktoś położył na stole swój plecak i kurtkę, a ktoś inny pomyślał, że to dary. I wysłał je do Charkowa. Chwila konsternacji i na szczęście szybka reakcja – transport jeszcze nie opuścił Polski i rzeczy udaje się zwrócić właścicielce. 

Pewna kobieta pakuje sobie torbę z rzeczami do zabrania i odkłada ją na bok. Obok przechodzi wolontariuszka i długo się nie zastanawiając, starannie wszystko rozpakowuje. Ale to tylko zabawne wyjątki. Częściej ktoś przychodzi po zabawkę dla dziecka, mówiąc, że uciekał z płonącego mieszkania i niczego ze sobą nie zabrał. – Gdy nasze wolontariuszki przyszły tutaj po raz pierwszy, miały w oczach ogromną pustkę – opowiada Margot. – Jedna z nich nie potrafiła nawet powiedzieć, czy chce jeść, pić, czy spać. Była zupełnie roztrzęsiona. Po kilku dniach zaczęła rozkwitać. Teraz pracuje na naszej infolinii, pomaga w magazynie, jest świetną pracowniczką. 

Między darami pojawiają się rysunki od dzieci, wiele żółto-niebieskich, malowanych serc. – Nasze wolontariuszki piszą też listy do żołnierzy, kiedy szykujemy transporty na front – dodaje Ala. 

Ala i Margot, zresztą tak jak wszyscy, z którymi rozmawiam, nie chcą opowiadać o swoich zasługach. Chwalą innych i podkreślają, że są trybikami w ogromnej maszynie, która działa, bo kolejne setki, jeśli nie tysiące osób przekazują swoje pieniądze na pomoc. 

– Na Twardą trafił starszy pan, który powiedział, że od kilku dni śpi na dworcu – opowiada Ala. – Nie pamiętam, skąd pochodził. Nie jestem w stanie wyrazić tego, jak bardzo się cieszyłam, gdy mogłam mu powiedzieć, że mamy dla niego wolny pokój w hotelu, że w kilka minut jego problem się rozwiąże. Jestem ogromnie wdzięczna organizacjom żydowskim za to, że mogę uczestniczyć w tej pomocy.

Nie bądź obojętny/a/e – dołącz do naszych osób patronujących! Wesprzyj naszą pasję w tworzeniu kultury żydowskiej

 

IV

On jest psychiatrą z izraelskim paszportem, ona Ukrainką bez żadnych dokumentów. Uciekli z małym dzieckiem z Charkowa. Zmęczeni i brudni, po blisko tygodniu dotarli na Centralny. Ktoś pokierował ich na Twardą. Trafili na Lesława, który zaoferował im pokój w Śródborowie.

– Panie Leszek – jęknął psychiatra po polsku, wsiadając do samochodu – przepraszam, ale mam brudne ręce, od tygodnia nie miałem, jak się umyć. 

On chciał zostać w Polsce i tutaj pomagać, ale ona upierała się, żeby wyjechać. Obiecali synkowi morze. Nie mogli się dogadać, szli na noże. Poprosili w końcu o oddzielne pokoje. Zrobiło się nieciekawie. Sztab kryzysowy znalazł psychologa, który pomógł zjednoczyć rodzinę. Są już w Izraelu.

 

Rabin Michael Schudrich: W drugim dniu wojny polskie organizacje żydowskie wspólnie stworzyły Żydowski Sztab Zarządzania Kryzysowego. Przez setki lat to my, polscy Żydzi, byliśmy w „kryzysie”, a teraz jesteśmy sztabem kryzysowym.

 

Był rabin na granicy?

Gdy pojechałem pierwszy raz, wziąłem ze sobą torbę cukierków. Pomyślałem, że każde napotkane dziecko przywitam słodkościami. Za każdym razem, gdy dawałem słodycze, opiekunki – matki, ciotki, babcie – pilnowały, żebym usłyszał z ust maluchów „dziękuję, spasiba, thank you”. Bardzo mnie wzruszało, że kobiety, które często pokonały tak morderczą drogę, znajdowały jeszcze siłę, by zadbać o podziękowanie za kawałek czekolady. 

Naczelny rabin Polski Michael Schudrich na granicy

Naczelny rabin Polski Michael Schudrich na granicy / Fot. Piotr Kulisiewicz, JDC Polska

Ujęło mnie, że na Twardej pomoc dostanie każdy, kto się zgłosi. Niezależnie od narodowości czy religii. 

Dzwoni do mnie pewna kobieta – to był chyba trzeci dzień wojny – i opowiada, że jej córka i synowa wraz z dziećmi nie mogą wsiąść do samolotu do Izraela, ponieważ nie mają aktualnych testów covidowych. Tyle że samolot odlatuje… za dziesięć minut. Mówię do niej, że w takim razie musimy szybko coś zadziałać. Na co ona do mnie, że ani ona, ani jej córka i synowa nie są Żydówkami. „Mój mąż jest Izraelczykiem, a dzieci są z pierwszego małżeństwa” – mówi. To było bardzo urocze – widocznie uznała, że jak rozmawia z rabinem, to musi takie sprawy od razu wyjaśniać. Powiedziałem jej, że w tej chwili to nie ma znaczenia. Zarezerwowałem im pokój w hotelu na Okęciu. Tu nawet nie chodziło o to, że one potrzebowały pieniędzy. Sytuacja je przerosła – uciekały z Ukrainy, dotarły na lotnisko, a gdy koszmar już miał się skończyć, okazało się, że nigdzie nie polecą. To taki moment, kiedy siadasz na walizce, masz łzy w oczach i nie jesteś w stanie się ruszyć. W takiej sytuacji trzeba poprowadzić kogoś za rękę: „Wstań, wyjdź głównym wyjściem z lotniska, naprzeciwko jest hotel, wejdź do środka i podaj swoje nazwisko”. Wszystko się udało, już dawno są w Izraelu.

Na granicy jest naprawdę sporo izraelskich organizacji. 

Byłem zafascynowany, gdy zobaczyłem izraelski szpital polowy na dwieście łóżek. Jeden z lekarzy zadzwonił do mnie i powiedział, że szukają pomocy dla starszego małżeństwa – dziewięćdziesiąt dwa i dziewięćdziesiąt trzy lata – które przeżyło Zagładę. Udało się sprowadzić ich do Przemyśla, z Izraela przyleciał po nich prywatnym samolotem jeden ze sponsorów. Problem w tym, że ich paszporty były nieważne, a zorganizowanie nowych łączyłoby się z długim pobytem w Warszawie. Izrael był gotowy ich przyjąć, ale słusznie obawiano się, że nie będą mogli wylecieć z Polski. Udało mi się porozmawiać z ministerstwem. Jednego dnia uciekali z płonącego domu, drugiego siedzieli w luksusowym, prywatnym samolocie. I tak też się zdarza. 

 

V

W nocy ktoś zadzwonił, że matka z czwórką dzieci nagle została bez dachu nad głową, bo właścicielowi mieszkania „zmieniły się plany”. Kobieta nie wiedziała, co się dzieje. Gdy Lesław ją odnalazł, stała na chodniku. Dzieci trzymały się jej kurczowo, nawet nie pisnęły słowem. Zupełnie nieobecne, patrzyły w dal pięknymi, niebieskimi oczami, jakby za wszelką cenę nie chciały zdradzać swojej obecności. Wyglądały jak lalki wrzucone do samochodu. Lesław zawiózł ich do pensjonatu, który warszawska gmina żydowska kupiła niedawno w Kazimierzu. Powiedział, że mogą tam zostać tak długo, jak tylko potrzebują. Półprzytomny wrócił nad ranem do Warszawy. Kobieta poprosiła później o kontakt do najbliższej cerkwi, ponieważ nie była Żydówką i chciała znaleźć się wśród swoich. – Każda taka sytuacja, gdy komuś uda się pomóc, to dla nas ogromny sukces – podkreśla Lesław.  

 

– W całej tej ucieczce z Ukrainy bohaterkami są kobiety – opowiada Igor Susid, jeden z założycieli Fundacji Puszke. – Nierzadko zabierają przecież i swoje, i nieswoje dzieci. Do granicy dojeżdżają wykończone. Po kilku dniach morderczej podróży są brudne, głodne i przemęczone, nie mają nawet pieluch dla dzieci na zmianę. Często zdarza się, że zanim wyślemy je do Warszawy, zostają na dobę w Przemyślu. W wynajętym mieszkaniu mogą się przespać, umyć, coś zjeść. To taka doba na odrobinę człowieczeństwa. Później pytamy je, czy chcą zostać u nas, czy jechać gdzieś dalej. Ale co one mają nam odpowiedzieć? Chcą poczekać i zobaczyć, co się stanie. W Ukrainie zostali ich mężowie, synowie, rodzice. Są tu same. Jaka to perspektywa na planowanie nowego życia?

Gdy wchodzę do jego biura, akurat Igor rozmawia z kimś ze sztabu kryzysowego o kobiecie z Izraela, która poprosiła, aby eskortować jej rodziców od granicy do samolotu na Okęciu. – Musimy być bardziej asertywni – przekonuje Igor. – Jeśli jest to obywatelka Izraela, która normalnie pracuje, musi wsiąść w samolot i sama zająć się rodzicami. Aż tylu wolontariuszy nie mamy – zwraca się do mnie. – A ludzie bywają bardzo roszczeniowi. My natomiast każdego kolejnego dnia jesteśmy coraz bardziej zmęczeni.   

Opowiada, że sztab kryzysowy na Twardej tworzy grupa dwudziestu menedżerów i około pięćdziesięciu wolontariuszy. Przed 24 lutego w gminie były umowy na dwadzieścia dwa numery telefonów, teraz jest sześćdziesiąt. 

Żydowski Sztab Zarządzania Kryzysowego podczas pracy

Żydowski Sztab Zarządzania Kryzysowego podczas pracy / Fot. Piotr Kulisiewicz, JDC Polska

Jak wspominasz pierwsze dni waszej pomocy? 

Igor Susid: Na początku trochę błądziliśmy we mgle. Wiedzieliśmy, że tysiące ludzi przekraczają granicę, a wśród nich także wielu Żydów. I o ile nie są to osoby religijne, to nie ma to aż takiego znaczenia. Jeśli zaś przez dwie doby w kolejce stoją chasydzi, a po polskiej stronie dostają kanapkę z szynką, to robi się problem. Świetnie, że jest ta kanapka z szynką, ale przecież oni tego nie zjedzą. 

Wśród wielu nieoczywistych sytuacji pojawił się też problem, co zrobić z ukraińskimi Żydami, którzy dawno temu pojechali na chwilę do Izraela, zdobyli obywatelstwo i na nieważnych od lat paszportach przekroczyli granicę. Mieliśmy około pięćdziesięciu takich facetów, którzy wyrzucili ukraińskie dokumenty i przekroczyli granicę jako Izraelczycy. Nie wzięli pod uwagę, że w Polsce stawali się zwykłymi turystami – bez żadnych praw, które przysługiwały uchodźcom, począwszy choćby od darmowego transportu. A przy okazji hrywny okazały się bezwartościowe. Nie oceniamy tego, że nie poszli walczyć. Podobnie zresztą jak setki tysięcy Ukraińców w całej Europie, którzy nie wrócili do kraju. To ich decyzje. Zależy nam jedynie, żeby jak najwięcej osób urządziło się w Polsce albo jechało dalej i robiło miejsce dla kolejnych potrzebujących. 

Jak dziś wygląda sytuacja? 

Na granicy mamy wszystko dobrze ogarnięte – są tam nasi ludzie z samochodami, kartami kredytowymi, gotówką. Wypożyczyliśmy kampery i busa, podpisaliśmy umowy z firmami transportowymi. Jeśli trzeba kogoś przywieźć, to wystarczy jeden telefon i wszystko idzie bardzo sprawnie. Podobnie jest z zakwaterowaniem – nasi pracownicy zawsze znajdą łóżko, a jak nie znajdą, to wynajmą coś nowego. Niedawno zabieraliśmy z granicy dwudziestoosobową grupę Żydów. Podstawiliśmy autokar, ale blisko połowa miejsc pozostała pusta. Zaoferowaliśmy je każdemu, kto akurat przechodził i chciał jechać do Warszawy. Nie kręciliśmy nosem, gdy ktoś do autobusu wprowadzał zwierzęta. Nie pytaliśmy, czy mają pieniądze. Oczywiście nie zostawiliśmy nikogo na bruku. Dla wszystkich znaleźliśmy miejsca do spania, jedzenie, ubrania, leki. 

Jednym z największych wyzwań są teraz problemy zdrowotne, z którymi przyjeżdżają uchodźcy. Dostaną PESEL… 

…ale jak dostać się do lekarza? 

No właśnie. Jest sporo kobiet w ciąży, ktoś ma gangrenę na nodze, inny cukrzycę i trzeba mu natychmiast podać dawkę insuliny. Jeden pan w Śródborowie ma nadciśnienie, nie może spać, wzywanie karetki nic nie pomoże, bo to jest człowiek przewlekle chory. Okazuje się, że musimy zatrudniać pracowników socjalnych, którzy będą pracować w dwuosobowych grupach – aby mówić jednocześnie po ukraińsku, rosyjsku i po polsku. 

Często jest tak, że chcesz pomóc komuś w jakiejś jednej małej rzeczy, a to otwiera cały wachlarz kolejnych problemów. Już nam się wydawało, że wszystko działa jak w zegarku. Podpisaliśmy umowy z firmami taksówkarskimi w Warszawie, które o każdej porze wożą na terenie miasta uchodźców. To ogromny krok, bo w pierwszych tygodniach robiliśmy to sami. I nagle wczoraj w nocy dostajemy telefon, że ktoś w złym miejscu wysadził pewną ciężarną kobietę i już kilku taksówkarzy nie może jej znaleźć. Na domiar złego ta pani zemdlała i nie ma z nią kontaktu. Leży najpewniej gdzieś na ulicy. Udało nam się ją namierzyć, zawieźliśmy ją do hotelu, ale trzeba było też szybko znaleźć dla niej lekarza. I tak naprawdę czterech pracowników zajmowało się nią od dziesiątej wieczorem do trzeciej nad ranem. I po kilku godzinach snu wrócili na Twardą. 

Ile pracujesz?

Podobnie jak my wszyscy, całe dnie spędzam w sztabie. Przychodzi niedziela i wtedy siadam do pisania maili. Puszke to mała fundacja, ale w porównaniu z takimi gigantami jak Joint, który ma na wszystko odpowiednie procedury, możemy szybko reagować i od razu załatwiać wiele drobnych spraw.

Jak oceniasz działania pomocowe Izraela? 

Musisz wiedzieć, że Izraelczycy byli pierwsi na granicy. Od razu wysłali lekarzy i pielęgniarki. W drugiej dobie wojny Izrael zaproponował, że we wskazanych miejscach postawi dwa w pełni wyposażone szpitale polowe, które będą mogły przeprowadzać skomplikowane operacje. Mają niesłychaną technologię. Pielęgniarka bada pacjentkę ultrasonografem wielkości telefonu komórkowego, a w Izraelu na bieżąco konsultuje to lekarz, odczytując obraz na monitorze. 

Gdy trzeba było z kolei ewakuować szpitale, to setki niemieckich karetek woziły pacjentów za naszą zachodnią granicę. Oczywiście do rządów można mieć pretensje – tak do niemieckiego, jak i izraelskiego (dlaczego Ukraińcy mają płacić za te tymczasowe paszporty?!) czy polskiego – ale organizacje pozarządowe działają naprawdę świetnie. 

Joint nie wysłał do nas swojego przedstawiciela z Nowego Jorku i nie powiedział, że da nam dziesięć tysięcy dolarów, jeśli zrobimy ładną tabelkę i ewaluację projektu ze zdjęciem. Nie. Oni zjawili się tu od razu z całą mocą, oferując ogromne wsparcie. Gdy potrzebowaliśmy informatyków, następnego dnia przyleciało piętnastu facetów z Izraela – jeden siedział na naszej gorącej linii, bo mówił po rosyjsku, drugi ustawiał telefony, kolejni usprawniali system. Jak skończyli, to kilku z nich pracowało w magazynie, a reszta pomagała na dworcach. Pamiętam, że dostaliśmy wtedy informację, że potrzebne są środki higieniczne dla kobiet we Lwowie. Ktoś z Jointu wyciągnął kartę kredytową i wykupił wszystkie podpaski i pampersy, jakie znalazł w hurtowni. 

Żydowski Sztab Zarządzania Kryzysowego podczas pracy

Uchodźcy na granicy / Fot. Piotr Kulisiewicz, JDC Polska

VI

Pewną kobietę udało się odebrać z granicy. Dostała pokój w hotelu w centrum Warszawy. Nie miała kompletnie niczego. Okazało się za to, że ma za sobą na tyle solidną przeszłość kryminalną, że nie zostanie wpuszczona do Izraela. Pewnego dnia zaczęła wykrzykiwać, jaki to Putin jest wspaniały. Przyszła na Twardą i dalej się awanturowała. Po polskich pracownikach to spłynęło, ale ukraińskie wolontariuszki, które jej pomagały, straciły sporo nerwów i łez. 

 

Gdy przychodzę na Chmielną, akurat kończą się zajęcia w świetlicy dla uchodźców. Spotykam Martę Saracyn, która na co dzień zajmuje się programami i komunikacją oraz zasiada w zarządzie Fundacji JCC Warszawa. 

 

Kto korzysta z waszej pomocy?

Marta Saracyn: Nasza społeczność jest bardzo mała, więc teoretycznie powinniśmy zajmować się pomocą tylko dla Żydów. Podjęliśmy jednak decyzję, że każdy, kto ma taką potrzebę, może do nas przyjść. Niezależnie od tego, czy jest osobą uchodźczą z Ukrainy, czy cudem prześlizgnął się przez granicę polsko-białoruską. I „dobry”, i „zły” uchodźca może wpaść do nas na kawę. Dotyczy to także naszych niedzielnych śniadań Boker Tow i właściwie wszystkich programów. 

Ostatnio piekliście chałki dla rodzin uchodźczych. 

Na początku miały trafić do Śródborowa, bo tam jest sporo żydowskich rodzin, ale okazało się, że zaopiekowali się już nimi członkowie Ec Chaim, postępowej części warszawskiej gminy. Nasze chałki trafiły więc do jednego z hoteli, gdzie zorganizowaliśmy szabat. I choć osoby uchodźcze wciąż jeszcze potrzebują zaspokojenia podstawowych potrzeb, moment miłej, świątecznej kolacji, gdy przez chwilę można nie myśleć o wojnie, wszystkim dobrze zrobił. 

Najważniejszym elementem waszej pomocy dla uchodźców jest świetlica. 

Podjęłyśmy z Agatą Rakowiecką, szefową JCC, decyzję, że otwieramy świetlicę. Świetnie, dzieci przyszły, spędziły miło czas. Dopiero po kilku dniach zorientowałyśmy się, że przecież nawet nie wiemy, jak one się nazywają. Teraz już codziennie opiekunowie wypełniają odpowiednie zgłoszenia – imię, nazwisko, numer paszportu. 

To chyba normalne. Wszyscy w praktyce uczyli się pomagać.

Teraz na szczęście jest już spokojniej. Idea naszej świetlicy jest prosta: każda osoba uchodźcza, która ma pod opieką dziecko, może zostawić je u nas między jedenastą a dziewiętnastą. Niezależnie od tego, czy chce wypić w JCC kawę, iść na zakupy, do urzędu, czy na spacer. Dziećmi opiekują się wychowawczynie, które także są uchodźczyniami. Chodziło o to, żeby mówiły w tym samym języku, co podopieczni, i żeby mogły w ten sposób zarobić. Po trzech tygodniach działania świetlicy mamy około dwudziestoosobową grupę dzieci. Jeśli przyjdzie więcej, odsyłamy je do Hillela, gdzie działa podobna świetlica. Maluchy czują się u nas jak w domu, przychodzą na górę do biura bawić się z moim psem. W ciągu dnia otrzymują dwa posiłki z naszej koszernej kuchni. Jest ich wszędzie pełno. Biegają, krzyczą, śmieją się, skaczą po poduszkach. Myślę, że to oznacza dobre życie dziecięce. Codziennie oferujemy nowy program i nowy nabór, ponieważ nie jesteśmy placówką zgłoszoną do kuratorium. Mimo że rząd odwołał pandemię, to jednak każdemu dziecku przed wejściem robimy test na covid. 

Czy do świetlicy przychodzą tylko żydowskie dzieci?

Głównie nieżydowskie. Powoli docieramy z naszą ofertą do osób w „żydowskich” hotelach i ośrodkach. To, co nas cieszy, to fakt, że ci, którzy już urządzili się w Warszawie, przyprowadzają do JCC dzieci na nasze regularne programy, np. do klubu Moadon, bo coś podobnego robili przed ucieczką w Kijowie. Doszło nawet do tego, że dwójka znajomych z Ukrainy odnalazła się u nas na zajęciach. To było tragiczne i urocze jednocześnie. 

Pewnego dnia przyszła do nas dziewczyna i zapytała, czy może skorzystać z komputera. Nie szło jej, więc usiadłam obok. Pomagałam jej wypełnić aplikację o wizę. Ona mówiła do mnie po rosyjsku, ja odpowiadałam po polsku. Walczyłyśmy razem, było naprawdę ciężko. Strona odsyła na infolinię, infolinia na stronę. Można jeszcze napisać maila, ale to nic nie zmienia. W końcu udało się. Potrafię już teraz załatwiać wizy do Kanady. 

Jakie JCC ma plany na przyszłość?

Jeśli zapotrzebowanie się utrzyma, otworzymy drugą salę i zatrudnimy kolejne wychowawczynie. Póki co w przyszłym tygodniu organizujemy wyjazd weekendowy, na który jadą z nami żydowskie i nieżydowskie rodziny uchodźcze. Zarezerwowałyśmy też miejsca dla dzieci na naszych letnich koloniach. W dalszej przyszłości planujemy spotkania z psychologiem i kursy językowe. Na razie ci, którzy tu trafiają, muszą zaspokoić swoje najbardziej podstawowe potrzeby – zjeść, ubrać się, przespać. Inna sprawa, że niedługo może się okazać, że taka edukacja, jaką tutaj prowadzimy, będzie jedyną możliwością dla dzieci uchodźczych, bo polski system zwyczajnie nie podoła. A jeśli kryzys migracyjny się pogłębi, w JCC zamieszkają potrzebujący.

 

VII

Pewna kobieta uciekła samochodem z dwiema córkami, kotem i papugą bez klatki. Przed wyjazdem wyciągnęły z banku wszystkie oszczędności. Kwota była niewielka, ale miała wystarczyć na dotarcie do Niemiec. Dostały zakwaterowanie w Kazimierzu. Poprosiły o pomoc w wymianie gotówki. W polskim kantorze z 14 tys. hrywien zrobiło się niespełna 140 zł. Nie miały nawet na benzynę, żeby dalej jechać.

 

W pamiętny tłusty czwartek Jakub Łysiak, menedżer generalny programu turystycznego Fundacji Centrum Taubego w Warszawie, idzie na modlitwę ekumeniczną pod ambasadę Ukrainy, a później na pokojową demonstrację pod ambasadę Rosji. Czuje, że to jednak za mało. 

 

Pojechałeś do Przemyśla sam?

Jakub Łysiak: Tak. Miałem czas i auto. Nie wiedziałem, co zrobić. Policja odesłała mnie na parking pod Tesco, gdzie służby zwoziły uchodźców z granicy. Poprosiłem pierwszą osobę, która mówiła po ukraińsku, o napisanie mi na kartce, że mogę zabrać cztery osoby za darmo do Warszawy. Podjechał kolejny autobus z granicy. Stanąłem z kartką i od razu zgłosiły się dwie panie z nastoletnim chłopcem. Jechały do rodziny we Włoszech. Po powrocie przespałem się kilka godzin i w niedzielę rano wyruszyłem do Korczowej. Wolontariusze znaleźli trzy osoby, które chciały jechać do rodziny do Warszawy.

Chyba jakoś wtedy zobaczyłem twój wpis na Facebooku.

Nie chciałem się niczym chwalić, to nie leży w mojej naturze, ale znajomy przekonał mnie, że jeśli zacznę o tym pisać, przekonam do działania inne osoby.

I tak też się stało. 

Odezwał się Jeff Kosovitz, jeden z naszych byłych klientów i przyjaciel fundacji. Zapytał, czy nie potrzebuję pieniędzy na paliwo. W porozumieniu z Helise Lieberman, dyrektorką Centrum Taubego w Warszawie, udostępniliśmy dla naszych amerykańskich klientów link do zbiórki pieniędzy. I tak zaczęły napływać dotacje od osób, które dawniej były z nami na wycieczkach w Polsce. Mój znajomy udostępnił swojego busa, żebym nie musiał jeździć samochodem osobowym, jednak środki, które zaczęły spływać, szybko pozwoliły nam na wynajmowanie autokarów. W momencie, kiedy najwięcej osób przekraczało polską granicę, spędziłem czterdzieści osiem godzin non stop w Korczowej. Udało mi się wtedy odprawić pięćset osób. To, co się tam działo, wyglądało jak początek kryzysu humanitarnego, więc staraliśmy się zabrać stamtąd jak najwięcej osób w jak najkrótszym czasie. 

Ściągałem wtedy autobusy od znajomych z krakowskich i warszawskich firm. Wydawałem z godziny na godzinę znacznie więcej, niż udało nam się zebrać. Stwierdziłem, że albo to uzbieramy później, albo w ostateczności zapłacę ze swoich pieniędzy. Na szczęście nasza zbiórka poszła świetnie. Wtedy też zacząłem jeszcze aktywniej publikować informacje na Facebooku, żeby ludzie mogli zobaczyć, w czym uczestniczą. Tak przeżyłem dwa tygodnie, po czym padłem. Przeleżałem cztery dni w łóżku, właściwie się nie ruszałem. Fizycznie i emocjonalnie to było bardzo obciążające. 

Ile osób przewieźliście?

Ponad dziewięćset. 

Co się z nimi dalej działo?

Ci, których wiozłem, mieli zazwyczaj gdzieś w Polsce rodzinę, natomiast nie wiem, co się działo z ludźmi z autokarów. Liczę, że ktoś się nimi zajął. Na tamtą chwilę priorytetem było zabranie uchodźców z granicy. Nie było tak, że te miejsca pękały w szwach – one dawno pękły i nie dało się nad tym zapanować. 

Rozmawiałeś z ludźmi, których woziłeś? 

Zatrzymywałem się z nimi na ciepły posiłek. I zawsze wiązało się to z negocjacjami. Twierdzili, że nie są głodni. Nie mówię po ukraińsku ani po rosyjsku, więc za każdym razem dzwoniłem do znajomych, żeby z nimi pogadali. I zawsze okazywało się, że są bardzo głodni i że to ich pierwszy ciepły posiłek od wielu dni.

Wielokrotnie miałem w aucie większą niż przepisowa liczbę osób.

Nie bałeś się policji?

Sami o to prosili. Z dwóch powodów. Oprócz tego oczywistego, żeby jak najszybciej pomóc uchodźcom, chodziło też o to, żeby ich nie rozdzielać. W jaki sposób miałaby się potem odnaleźć matka z córką czy jacyś wspólnie uciekający znajomi? Jedna osoba w Krakowie, a druga w Warszawie. To by narobiło jeszcze większego chaosu. Kobiety brały dzieci na kolana i jechaliśmy w czternaście, a nie osiem osób. Wracając natomiast do twojego pytania o rozmawianie z uchodźcami… W samochodzie następowała dekompresja, ludzie się rozklejali. Wiedzieli już, że są bezpieczni, że jadą gdzieś w ciepłym aucie, więc puszczały im nerwy. Po jakimś czasie zazwyczaj wszyscy zasypiali. Nie chciałem w żaden sposób im się narzucać, ale czasami rozmawialiśmy za pośrednictwem moich znajomych. Zresztą na początku drogi zawsze do kogoś dzwoniłem, żeby uspokoił osoby w busie. Pamiętaj, że to głównie kobiety i dzieci. To, że mogły z kimś o mnie porozmawiać, bardzo pomagało. Widziałem, jak z ich twarzy schodziło napięcie, gdy usłyszały, że jestem OK. 

Za każdym razem w pewnym momencie kończyły się wolne miejsca. 

Był taki moment, że zatrzymałem się na jednej ze stacji benzynowych i przeszedłem załamanie nerwowe. Wiedziałem, że za parę chwil będę musiał znowu powiedzieć komuś, że przepraszam, ale nie ma dla niego miejsca. Tu nie chodzi o kurtuazję. Wyobraź sobie, że podchodzi do ciebie kobieta z kilkumiesięcznym dzieckiem. Nie jadła od dwóch dni, więc jeszcze zanim odjedziemy, musimy załatwić jej lekarza. Wolontariuszki karmiły ją jedzeniem dla dzieci, bo z nerwów nie była w stanie nic przełknąć. Wyobraź sobie, że musisz jej odmówić. 

Jak układała się współpraca ze służbami? 

Dziwne to było. Masz świadomość, że kilkadziesiąt kilometrów na północ te same służby zachowują się wobec innych uchodźców tak zupełnie inaczej. Pamiętam, jak jeden mundurowy tłumaczył Ukraińcom, że nie zmieszczą się do autobusu. Mówił, że są przecież bezpieczni, że nie spadają im na głowy bomby, że mają ciepło i jest tu pełno jedzenia. Że muszą chwilę poczekać i znajdzie się dla nich transport. A kawałek dalej na północ…

taube-center-poland-centrum-taubego-warszawa-chidusz-pomoc-uchodzcom

Pracownicy Centrum Taubego w magazynie z darami / Fot. Centrum Taubego

***

Później, gdy liczba uchodźców docierających do granicy znacznie się zmniejszyła, Centrum Taubego skupiło się na innych formach pomocy. We wszystkim, co robi, nie patrzy na pochodzenie osób, którym pomaga. Wraz z Hillelem i Żydowskim Instytutem Historycznym otworzyło świetlicę dla uchodźców w Błękitnym Wieżowcu. Łódzkiemu domowi dziecka, do którego trafiło osiemdziesiąt ukraińskich sierot, fundacja przekazała karty prepaidowe, żeby dzieci mogły samodzielnie robić drobne zakupy. Centrum wsparło też budowę hostelu dla uchodźców oraz rozdawało walizki, ponieważ uciekający często nie zdążyli zabrać ze sobą nawet plecaka. – Co jakiś czas robimy również duże zakupy środków higienicznych i jedzenia, głównie do ośrodka dla uchodźców w Nadarzynie. Wysyłaliśmy także transporty leków oraz jedzenia na granicę – wyjaśnia Aleksandra Makuch, zastępczyni dyrektorki Centrum Taubego. – Tylko do 7 kwietnia dzięki naszym darczyńcom zebraliśmy na pomoc uchodźcom 65 tys. dolarów. 

 

VIII

On, niesłyszący Żyd z izraelskim paszportem. Ona, Ukrainka, w ciąży, z trudnościami w mówieniu. Przyjechali do Warszawy z piątką dzieci, ale jego było tylko to szóste, w brzuchu. Facet dowiedział się, że ma możliwość wyjazdu do Izraela. Obiecał, że na pewno po nich wróci. Nie wrócił. Udało się jedynie wymusić na nim oświadczenie, że dziecko w brzuchu tej kobiety jest jego. Została sama, bez niczego. Żeby się z nią dogadać, nie wystarczyło mówić po rosyjsku – trzeba było rozmawiać przez córeczkę, bo tylko ona ją rozumiała. Kilka dni temu udało się zaangażować jedną ze szwedzkich gmin żydowskich, która postanowiła zaopiekować się tą rodziną. A jednak na Twardej nie wszyscy się cieszą. Rodzina dostanie dach nad głową i być może lepszą przyszłość, ale na pewno zostanie rozdzielona. 

 

W Błękitnym Wieżowcu, w świetlicy prowadzonej przez Hillela, Centrum Taubego i ŻIH, pracuje Vitalina Paskarenko, związana od dawna z warszawskim Hillelem. W Polsce jest od ośmiu lat. Najpierw studiowała w Katowicach, a od 2017 roku mieszka w Warszawie. – Pochodzę z Borodzianki – zaczyna – tej słynnej Borodzianki spod Kijowa, której teraz już właściwie nie ma. 

Uchodźcy świętują prawosławną Wielkanoc w świetlicy Hillela i Centrum Taubego

Uchodźcy świętują prawosławną Wielkanoc w świetlicy Hillela i Centrum Taubego / Fot. Fundacja Hillel Polska

Pracujesz tu, w świetlicy dla dzieci?

Vitalina Paskarenko: Właściwie to jest świetlica dla ich mam. Miejsce, w którym mogą odpocząć, porozmawiać ze sobą, przekonać się, że nie zdradziły Ukrainy. One mają często ogromne poczucie winy. Pomyślały o swoich dzieciach i uciekły z nimi, a teraz zjadają je wyrzuty sumienia. Wiele z nich wraca do Ukrainy. Wbrew pozorom nawet z praktycznego punktu widzenia nie można im się dziwić: w Polsce nie mają nikogo, większość z nich nigdy nie była za granicą. I nagle trafiają do ogromnego miasta. Naprawdę nie wiedzą, jak się tu odnaleźć. Nie mają żadnego wsparcia, są zdezorientowane, a jeszcze muszą zająć się dziećmi. W Ukrainie była mama, teściowa, mąż, koleżanki. Dzieci miały przedszkola, przyjaciół, zwierzątka, zabawki. Teraz nie ma niczego. Dlatego tutaj przychodzą. 

Ile jest kobiet, które korzystają ze świetlicy?

Czasami jest pełna sala, czasami trochę mniej. 

Czy to Żydówki?

Nie. Z naszej świetlicy może korzystać każdy, niezależnie od pochodzenia czy wyznawanej religii. 

Miałem wpaść wcześniej, ale Magda Dorosz mówiła, że odbywało się tutaj spotkanie z psycholożką. 

Mamy świetną panią, która prowadzi tu sesje grupowe. Kobiety mogą się wyrazić, zdjąć kamień z serca. Przekonać się, że jednak nie zdradziły ojczyzny. 

Wyrzuty sumienia są aż tak silne?

Wyobraź sobie, że przyjechały do nas w piątek dziewczyny z odeskiego Hillela. Wszystko im zorganizowałyśmy: mieszkanie, jedzenie, ubrania. One jednak nie mogły spać, nie mogły jeść. Czuły, że zdradziły swoją Odessę. I wróciły. Mówiły, że skoro ich babcie przeżyły tam Zagładę, to one przeżyją wojnę z Rosją. 

Świetlica dla uchodźców w Hillelu/Centrum Taubego 

Świetlica dla uchodźców w Hillelu / Centrum Taubego / Fot. Fundacja Hillel Polska

A twoja rodzina? 

Błagałam, żeby przyjechali do Polski. Moja mama zdecydowała, że najpierw zawiezie rodzinę z Borodzianki do Lwowa, a potem wróci jeszcze po rzeczy. Kierowała małym samochodem, w którym była moja siostra z mężem, dwójka ich dzieci i mama mojego szwagra. Nie wiem, jak się zmieścili. Podczas drogi mijały ich czołgi, mama opowiadała, że nawet nie wiedziała, czy to nasze czołgi, czy nie nasze. „Zamknęłam oczy, zacisnęłam wargi i jechałam do przodu”, mówiła. „Mam rodzinę, dzieci, wnuków, muszę ich dowieźć do Lwowa”. We Lwowie został szwagier, a mama już nie mogła wrócić do Borodzianki po rzeczy. Już było za późno. 

Są w Warszawie?

Udało się. Wynajęliśmy mały, stary domek, dla nas luksus. Jest miejsce do spania i jest bezpiecznie. Nic więcej teraz się nie liczy. 

***

– Poza świetlicą Hillel pomaga na stałe ponad sześćdziesięciu osobom – opowiada Magda Dorosz, dyrektorka Hillel Polska. – Załatwiamy im lekarzy, dokumenty, szkoły i przedszkola, wspieramy ich finansowo bonami na żywność. Uczymy ich polskiego, organizujemy transport, kupujemy leki i ubrania. Pomagamy też tym, którzy nie trafiają do Warszawy, ale przejeżdżają przez Polskę i mówią nam, że czegoś potrzebują. Wsparliśmy też finansowo jedną z noclegowni w Warszawie. 

 

IX

Po jedenaste, nie bądź obojętny.

Koncert na granicy

Koncert na granicy / Fot. Piotr Kulisiewicz, JDC Polska

– Jestem potomkiem ocalałych z Zagłady – opowiada Lesław. – I choć urodziłem się kilkanaście lat po wojnie, pamiętam, że w dzieciństwie w moim domu wojna była stale obecna. Żyliśmy bez środowiska żydowskiego, zupełnie zasymilowani, ale lęk przed wojną, straszenie dzieci, że muszą wszystko zjadać, że chleb musi być zawsze w domu, to była nasza codzienność. Tym bardziej jestem dumny z Polaków – bo nie z polskiego rządu – że otworzyli swoje serca i domy na pomoc siostrom i braciom z Ukrainy. Jestem szczerze zbudowany postawą tych, którzy włączyli się w pomoc w naszym sztabie. Chciałbym każdemu podziękować za nawet najdrobniejszą rzecz, którą robi. Te drobne rzeczy mają przecież często największe znaczenie. 

– Odrabiamy lekcję, jaką dali nam Sprawiedliwi – podkreśla rabin Michael Schudrich. – Kiedy podczas Zagłady naród żydowski potrzebował ratunku, nie-Żydzi wyciągnęli do nas pomocną dłoń. Teraz my ratujemy uchodźców, niezależnie od ich pochodzenia czy wyznawanej religii. To zobowiązanie, które wynika z naszej bolesnej historii.

 


W artykule opisano jedynie część działań niektórych organizacji żydowskich. Na osobny artykuł zasługuje chociażby JCC Kraków. Należy wspomnieć, że Gmina Wyznaniowa Żydowska w Łodzi udostępniła swój hotel dla uciekających z Ukrainy. Pomoc uchodźcom zaoferowały także gminy żydowskie oraz inne organizacje w wielu miastach Polski. Wszystkie rozmowy zostały przeprowadzone w pierwszej połowie kwietnia.

Nie bądź obojętny/a/e – dołącz do naszych osób patronujących! Wesprzyj naszą pasję w tworzeniu kultury żydowskiej


Reportaż ukazał się w „Chiduszu” 4/2022. Kliknij tutaj, aby przejść do angielskiej wersji tekstu.