Czarny rynek izraelskich adopcji

Od uzyskania niepodległości w 1948 roku Izrael musiał poradzić sobie z napływającymi ze wzmożoną siłą falami emigrantów. Nowo powstałe państwo nie było na to dostatecznie przygotowane, nic więc dziwnego, że emigranci nie wzbudzali entuzjazmu wśród starych, przedwojennych obywateli. Była jednak grupa, której obawiano się najbardziej – Żydzi mizrachijscy.

Jak w swojej książce „1949: Pierwsi Izraelczycy” przytacza historyk Tom Segev, izraelskie MSZ prosiło swoich urzędników za granicą o pomoc w zwiększeniu napływu Żydów europejskich, obawiając się, że wzrost populacji Żydów z biednych krajów Lewantu spowoduje spadek „poziomu kulturalnego kraju”. Icchak Rafael, pracownik Agencji Żydowskiej notował z kolei, że „materiał ludzki” w obozach dla osób przemieszczonych w Niemczech nie satysfakcjonuje go ze względu na typową w diasporze mentalność, ale i tak jest o wiele lepszy od tego z Północnej Afryki. Przyjęcie postrzeganych jako prymitywnych i zacofanych Żydów z krajów takich jak Jemen, Irak, Libia, Tunezja, czy Maroko było jednak koniecznością. W takich właśnie okolicznościach i przy takich nastrojach społecznych narodził się proceder, będący jednym z największych i do tej pory niewyjaśnionych skandali w Izraelu. Od 1948 roku do mniej więcej połowy lat 50. tysiące dzieci nowych emigrantów zaginęło w tajemniczych okolicznościach, w większości przypadków tuż po urodzeniu. O tym, jak doszło do tego procederu i jaką rolę odegrały władze Izraela w tuszowaniu afery, opowiada Shlomi Hatuka, działacz organizacji Amram, zajmującej się m.in. zbieraniem i dokumentacją historii rodziców i dzieci wtedy rozdzielonych.

 

Shlomi Hatuka – pochodzi z żydowskiej rodziny z Jemenu. Poeta, jeden z założycieli organizacji Amram oraz wydawnictwa Tangier

 

Katarzyna Andersz: Przełom lat 40. i 50. w Izraelu. Kobieta przychodzi do szpitala, rodzi dziecko.

Shlomi Hatuka: I wszystko wydaje się być w porządku, nie ma żadnych komplikacji, dziecko jest zdrowe. Następnego dnia, kiedy chce je zobaczyć, słyszy, że zmarło. Oczywiście nie pokazuje się jej ciała, nie wystawia aktu zgonu. Część z takich przypadków ma miejsce w obozach przejściowych. Kobiety oddają noworodki do domu dla dzieci i codziennie przychodzą je karmić. Bywa, że rano jeszcze zajmują się dzieckiem, a wieczorem dostają informację o jego śmierci. Mówi się im, że zachorowało. Jak to zachorowało –  dziwią się – przecież kilka godzin temu było zupełnie zdrowe?

 

Gdzie dochodzi do takich sytuacji?

W całym kraju.

 

Liczby?

Szacujemy, że sprawa dotyczy około pięciu tysięcy rodzin. Oficjalnie około 1200 rodziców wystąpiło przed komisjami śledczymi, ale wiemy, że wiele z nich w ogóle się na to nie odważyło. Być może nawet liczba pięciu tysięcy jest znacznie zaniżona.

 

Mówimy głównie o dzieciach Żydówek jemeńskich.

Większość kobiet pochodziła z Jemenu, ale wiele było też z Iraku, Maroka. Generalnie prawie wszystkie były Żydówkami mizrachijskimi, czyli pochodziły z krajów Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki, w większości zamieszkanych przez muzułmanów.

 

Prawie wszystkie? To znaczy, że dzieci odbierano także Żydówkom aszkenazyjskim?

Było kilka takich przypadków wśród kobiet przybyłych z Rumunii, z Polski. Te wszystkie historie łączy jednak to, że dotyczyły nowych imigrantów, którzy ledwo co osiedlili się w Izraelu.

 

Co wiedzieli rodzice adopcyjni? Mieli świadomość tego procederu, czy myśleli, że wszystko odbywa się legalnie?

Większość z nich musiała się czegoś domyślać, przede wszystkim dlatego, że na dokumentach adopcyjnych nie było podpisów biologicznych rodziców. Wiedzieli, że to podejrzana sprawa. Czy nie jest podejrzane, jeśli ktoś zaprasza do instytucji, gdzie umieszczone są same małe dzieci i pozwala ci wybrać którekolwiek chcesz? Byli na pewno tacy, którzy mieli świadomość tego, że biorą udział w handlu dziećmi.

 

Czy zdarzały się przypadki, gdy rodzicom udało się odzyskać dziecko? Nie wszyscy chyba wierzyli w te nieprawdopodobne historie o śmierci.

Bywało, że szybka interwencja przynosiła skutek. Dlatego pozostali rodzice często żyli w poczuciu winy. Wyrzucali sobie, że byli zbyt słabi, że nie zrobili wszystkiego, żeby odnaleźć dziecko, dociec prawdy. Byli też tacy, kórzy nigdy nie przestali szukać i udało im się odzyskać dzieci.

 

Aż trudno uwierzyć, że można dać sobie wmówić, że przyszła powódź i dziecko utonęło. A taka jest jedna z historii, którymi się dzielisz. Brzmi niedorzecznie.

Tak, jest to zupełnie niedorzeczne, ale pamiętaj, że w latach 50. Żydzi mizrachijscy byli – i w pewnym stopniu dalej są – bardzo słabą grupą społeczną. Mieli status podobny do uchodźców. Pielęgniarki, lekarze – wszyscy byli Aszkenazyjczykami. Ludzie władzy byli Aszkenazyjczykami. A rodziców, którzy domagali się, żeby pokazano im zwłoki ich dzieci, często aresztowano, bo zakłócali porządek i byli głośni.

 

A może dzieci odbierano prostym, niewykształconym parom, bo wydawały się bardziej naiwne?

Mit, że Żydzi aszkenazyjscy byli lepiej wykształceni od Żydów mizrachijskich pokutuje w Izraelu od wielu lat. Na początku istnienia państwa nie było znacznych różnic w poziomie edukacji. Statystyki z lat 50. pokazują, że największy odsetek wykształconych nowych emigrantów pochodził z Iraku. Niestety, dziesięć lat później zaczęło się to różnicować i wykształconych Mizrachijczyków było już znacznie mniej. Kultura mizrachijska, wartość jej przedstawicieli, była deprecjonowana.

 

Nastawienie Aszkenazyjczyków sprawiło, że proceder na tak szeroką skalę był w ogóle możliwy? Przecież to nie była zmowa kilku lekarzy i pielęgniarek w jednym mieście.

Przypomnijmy sobie, o jakich czasach mówimy. Państwo Izrael powstało dzięki organizacjom założonych w latach 20. i 30. przez Żydów aszkenazyjskich. Po wojnie zaczęli napływać ocalali z Zagłady. Okaleczeni fizycznie i psychicznie, często nie mogli mieć własnych dzieci, zapotrzebowanie na adopcje było więc olbrzymie. Zorientowano się więc, że skoro popyt jest tak wielki, pojawia się świetna okazja na zarobek. W tym samym czasie do Izraela zaczęli napływać Żydzi afrykańscy, którzy z reguły mieli wiele dzieci, a poza tym byli traktowani w sposób bardzo pogardliwy. Ludzie mówili: „tyle dzieci, pewnie nawet nie mają ich z czego wykarmić”. Takie było usprawiedliwienie. W ten proceder było zaangażowanych wiele organizacji.

Mali opowiada historię swojej matki, która w 1949 r., w Pardesiji urodziła córkę Zionę. Zapamiętała jej piękne zielone oczy. Po trzech dniach zupełnie zdrowa Ziona zachorowała i zmarła. „Bóg daje, Bóg zabiera” - powiedziała zapłakana matka. Przed śmiercią poleciła pozostałym swoim dzieciom, żeby nigdy nie przestały szukać siostry. Wszystkie urodziły się już w domu, bo matka bała się ponownie iść do szpitala. /fot. edut-amram.org

Mali opowiada historię swojej matki, która w 1949 r., w Pardesiji urodziła córkę Zionę. Zapamiętała jej piękne zielone oczy. Po trzech dniach zupełnie zdrowa Ziona zachorowała i zmarła. „Bóg daje, Bóg zabiera” – powiedziała zapłakana matka. Przed śmiercią poleciła pozostałym swoim dzieciom, żeby nigdy nie przestały szukać siostry. Wszystkie urodziły się już w domu, bo matka bała się ponownie iść do szpitala. /fot. edut-amram.org

Czyli był to dobrze prosperujący biznes, polegający na handlu ludźmi.

Większość adopcji była kosztowna, choć zdarzały się i dość tanie, zwłaszcza, jeśli dzieci były sprzedawane do Izraela. Jeśli miały trafić za granicę, ceny sięgały pięciu tysięcy dolarów, a wtedy było to mnóstwo pieniędzy.

 

Jaką rolę odegrał w tym wszystkim rząd?

To bardzo skomplikowana kwestia. Izrael powstał w 1948 roku, między innymi dzięki zaangażowaniu tych bardzo wpływowych organizacji. To one stanowiły władzę, albo były blisko władzy, kontrolowały przeróżne ministerstwa. Myślę, że w latach 50. tak naprawdę nie było podziału na to, co jest państwowe, a na to, co kontrolują organizacje takie jak WIZO, czy Hadassah.

 

Jak proceder zakrojony na tak szeroką skalę można w ogóle zatuszować?

Oczywiście nie było to łatwe. Wyobraź sobie jednak, że istnieje w Izraelu prawo, które mówi, że nie wolno upubliczniać informacji o tym, że ktoś został adoptowany.

 

Nie rozumiem.

Jeśli ktoś był adoptowany, musi mieć pozwolenie na to, żeby to zadeklarować.  

 

Ale w jakim przypadku? Kiedy pełni jakąś funkcję publiczną?

Nie, część z tych adoptowanych dzieci i ich rodzin chciała o tym po prostu powiedzieć, ale zabrania im tego prawo.  

 

Kiedy zostało wprowadzone?

W latach 50. Dziwny zbieg okoliczności, prawda?  

 

Kiedy więc zaczęto o tym wszystkim mówić?

Pierwszy raz w 1967 roku. Wtedy biologiczni rodzice zaczęli dostawać wezwania do wojska dla dzieci, które rzekomo zmarły 18 lat wcześniej. Niektórych zaczęła ścigać policja, bo podejrzewano, że ukrywają swoje dzieci, nie chcąc, aby odbyły służbę wojskową. To oczywiście spowodowało, że utwierdzili się w swoich podejrzeniach i zrozumieli, że mieli rację. Mówili: „oddajcie mi mojego syna, to wyślę go do wojska!”. Powołano pierwszą komisję. Wtedy też zaczęły pisać o tym gazety.  

 

Ludzie przestali się bać, że mówią o rzeczach, w które nikt nie chciał uwierzyć?

Wtedy byliśmy już na tyle silni, że chcieliśmy i mogliśmy zabrać głos. Potem dyskusja na ten temat powróciła jeszcze w 1988 i w 1994 roku. Rabin Uzi Meshulam i jego uczniowie zaczęli protest, domagając się oficjalnego śledztwa. Meshulam został aresztowany, wojsko wkroczyło do jego domu, bo stwierdziło, że się barykaduje i ma zapasy broni. To było bardzo ważne wydarzenie dla historii Izraela.  

 

Przełom lat 80. i 90. to przecież 40 lat od kiedy miało miejsce większość porwań.

Wszystko dzieje się tak wolno dlatego, że byliśmy słabi. Żydzi z Iraku i Maroka nie rozumieli, że to także ich historia. Kiedy trwała sprawa Uziego Meshulama, media były przeciwko niemu, ale sprawa była tak głośna, że nie sposób było ją zignorować. Meshulam był prześladowany, ale w końcu rozpoczęto trzecie postępowanie w sprawie. Prace zakończyły się tym, że akta sprawy zamknięto na 70 lat. Są utajnione – w zależności od konkretnego śledztwa – do 2066 albo 2071 roku.  

 

Czy któryś z izraelskich przywódców kiedykolwiek przeprosił za to, co się stało?

To jeden z celów naszej organizacji. Chcemy, żeby przyznano, że taka sprawa w ogóle miała miejsce. Potem można zająć się naprawianiem krzywdy, która została wyrządzona. Dotychczasowe wypowiedzi były bardzo ostrożne, a mówimy przecież o sprawie, która według definicji ONZ mogłaby być uznana za ludobójstwo [„przymusowe przekazywanie dzieci członków jednej grupy do innej grupy” – red.]. Wyobraź sobie, że rząd przyznałby się do tego, że jedna grupa – Żydzi aszkenazyjscy – była odpowiedzialna za próbę zniszczenia drugiej – Żydów mizrachijskich. Rząd boi się tego. Dlatego osoby, które domagały się poznania prawdy, były prześladowane. Rabin Meshulam spędził w więzieniu sześć lat.

 

Kiedy ty zająłeś się tym tematem?

Nasza organizacja ma trzy lata, ale ja jestem w sprawę zaangażowany już od dwudziestu. Moja babcia pochodziła z Jemenu. W 1954 roku urodziła bliźniaki. Po porodzie pielęgniarka zapytała, czy nie chce oddać jednego dziecka do adopcji, bo w domu ma już czwórkę. Powiedziała, że nie. Kilka dni później poinformowano ją, że jedno z bliźniaków zmarło.  

 

Uwierzyła?

Poszła do domu i wróciła do szpitala z moim dziadkiem. Chcieli zobaczyć ciało. Powiedziano im, że ciała już nie ma, że musieli dziecko szybko pochować.  

 

I do tej pory nie wiadomo, co stało się z tym dzieckiem?

Nie, nie udało nam się nic dowiedzieć. Ale organizację założyliśmy między innymi po to, żeby ułatwić rodzinom odnalezienie zaginionych dzieci, a dzieciom biologicznych rodziców.  

 

Kto z reguły zaczyna szukać? Dzieci czy rodzice?

Rodzice. Dzieci, wychowane bardzo często przez kochających rodziców adopcyjnych, mają poczucie, że zaczynając takie poszukiwania, w jakiś sposób by ich zdradzały. Wiele czekało na to, aż umrą i dopiero zaczynało dociekać prawdy.  

 

W tej chwili w Izraelu porwania z lat 40. i 50. są już szeroko znanym tematem?

Tak, ale wciąż zdarzają się ludzie, którzy starają się zaprzeczyć temu, że cała sprawa miała miejsce.

 

Nie tak dawno, bo w 2013 roku, dziennikarz Yaron London napisał dla magazynu „Haaretz” artykuł o wymownym tytule „Może dzieci nie zniknęły?”.

„Haaretz” lubi przytaczać różne opinie, problem w tym, że odgrzewa te same nazwiska. Na przykład daje głos lekarzowi Dov’owi Levitanowi, który twierdzi, że nie da się udokumentować nawet jednego przypadku nielegalnej adopcji czy porwania. A znamy przecież przypadki – rzadkie, ale zdarzały się – kiedy dzieci, już dość duże, były porywane na ulicy i same dobrze to pamiętają.  

 

Walczycie z takimi opiniami?

Mamy w Izraelu prawo, które zabrania zaprzeczania Zagłady. Jest potrzebne, bo w dalszym ciągu są ludzie, którzy twierdzą, że jej nie było. Chcielibyśmy, żeby kwestionowanie porwań i handlu dziećmi w latach 40. i 50. również było karalne. Żeby biały establishment nie nadużywał swojej władzy do zaprzeczania tej próbie unicestwienia kultury Żydów mizrachijskich. To cel, którego nie uda nam się zrealizować od razu, ale być może za kilka lat. Póki co historie opisane na naszej stronie mówią same za siebie. Żadna matka, która widzi swoje śmiejące się dziecko, nie uwierzy w to, że dwie godziny później ono nie żyje.

 

Ilość materiałów na waszej stronie robi wrażenie.

Zbieramy świadectwa rodzin, które zostały dotknięte tym procederem. Mamy ich około 600, na stronie na razie tylko 250, bo ich spisanie trwa. Ludzie sami się do nas zgłaszają.

 

Otrzymujecie wynagrodzenie za swoją pracę?

Nie, wszyscy jesteśmy wolontariuszami. Mieliśmy dwóch sponsorów na samym początku, którzy dali nam pięć tysięcy dolarów, to bardzo niewiele. Teraz pracujemy nad tym, żeby niektóre z historii przetłumaczyć na angielski.

 

Jesteś zaangażowany także w inne sprawy dotyczące funkcjonowania Żydów mizrachijskich w społeczeństwie izraelskim.

W Izraelu Żydzi mizrachijscy wciąż mają niższy status. Na wielu płaszczyznach. Zajmuję się na przykład kwestią równej reprezentacji w mediach. Jeśli włączysz izraelską telewizję, większość osób występujących w reklamach to biali Aszkenazyjczycy. Wychodzimy z założenia, że jeśli nie ma cię w mediach, to tak jakbyś w ogóle się nie liczył, nie istniał. Jeśli natomiast twoja twarz – mówię tu o Żydach aszkenazyjskich – jest cały czas obecna, czujesz, że jesteś uprzywilejowany, wierzysz w siebie. Poza tym w izraelskich serialach lekarze są zawsze biali, a przestępcy to Mizrachijczycy. To przecież rasizm w czystej postaci. Prowadziliśmy w tej sprawie kampanię na Facebooku, która była sporym sukcesem.

 

Co udało się wam wywalczyć?

Dwa miesiące temu rząd zadecydował założyć coś w rodzaju bazy zdjęć, w której reprezentowani byliby wszyscy obywatele Izraela. Jej zasoby mają być wykorzystywane w mediach, żeby uniknąć faworyzowania jednej grupy społecznej. Poza tym pojawiło się na ten temat kilkadziesiąt artykułów w prasie, mamy więc nadzieję, że świadomość problemu wzrośnie.

 

Kilka dni temu ponownie rozmawiałam ze Shlomim, bo tuż przed końcem 2016 roku izraelski rząd udostępnił do publicznej informacji bazę danych, zawierającą część dokumentów ze śledztwa trzeciej, wspomnianej w wywiadzie, komisji badającej sprawę. Z dokumentów wynika obraz, który nie obarcza ówczesnych władz Izraela winą. Według Shlomiego to jednak złudne wrażenie. Materiały tak naprawdę pokazują, jak wiele spraw nie zostało przez komisję w ogóle poruszonych. „Komisja w obawie przed tym, co może znaleźć, nie chciała badać tych spraw” – mówi. Za wszelką cenę starano się więc zatuszować przestępstwa, których dowody popełnienia znajdziemy gdzie indziej niż w archiwach państwowych. „Komisją nie była komisją śledczą, ale tuszująca przestępstwa” – ocenia Shlomi, podkreślając jednak, że odtajnienie dokumentów, to krok w dobrym kierunku. Jego organizacja w dalszym ciągu nie poddaje się i chce doprowadzić do pełnego wyjaśnienia sprawy porwań. „Przyznanie się do winy, oddanie sprawiedliwości i proces zaleczenia” to etapy rozliczenia się z przeszłością, przez które, jego zdaniem, izraelski rząd i poszkodowani muszą jeszcze przejść.