Wymyślone demony. W co wierzą i jak żyją ultraortodoksyjni Żydzi
Katarzyna andersz: Jak to właściwie jest z podziałem wewnątrz ortodoksyjnego odłamu judaizmu? Anka Grupińska w książce o chasydzkich kobietach w Izraelu wspomina o leksykonie Alana Untermana z początku lat 90. Nie występuje tam pojęcie „ultraortodoksja”, jest ortodoksja tradycyjna i neoortodoksja.
Samuel Heilman: To jest wyłącznie kwestia nazewnictwa. Zasadniczo rozróżniamy dwa typy ortodoksji. Przedstawiciele pierwszego nurtu przyjmują to, co do zaoferowania ma współczesny świat i kultura, a reprezentanci drugiego to odrzucają, uważając, że muszą się od świata odgrodzić i pozostać w izolacji. To, co określiłaś terminem ultraortodoksji, jest w zasadzie opisem drugiej grupy. Oczywiście te kategorie mają swoje podkategorie, taki jest jednak podstawowy podział. Neoortodoks to w rozumieniu Untermana ktoś taki, jak ja – jestem ortodoksyjny, ale jedną nogą przebywam też we współczesnym świecie. A tak zwani ultraortodoksi uważają, że nawet jeden krok naprzód, w kierunku nowoczesności, to stąpanie po bardzo niepewnym gruncie. Finalnie kroki te prowadzą do piekła.
I żyją obok reszty społeczeństwa.
Rozwinęli wiele sposobów, które pomagają im kontrolować i limitować dostęp do tego złego świata. Na przykład koszerny telefon. To jest telefon niekoszerny [prof. Heilman z teczki wyciąga iPhona], bo dzięki niemu mogę zdobyć wiedzę o współczesnym świecie. Ten natomiast [profesor sięga po starą Nokię], którego używam w Polsce, jest koszerny, bo nie można się z niego podłączyć do internetu czy oglądać filmów. Ultraortodoksi nie przyjmują żadnych elementów naszego świata, chyba że mogą to zrobić na własnych warunkach. W wielu miejscach napotykają na problemy. Weźmy za przykład szpitale, z których przecież muszą korzystać, stykając się ze światem nieortodoksyjnym.
Jak w takim razie ultraortodoksyjnym Żydom udaje się podtrzymać status quo i uniknąć masowej ucieczki od tego rodzaju życia?
Istnieją co najmniej dwa sposoby. Po pierwsze, nie posługują się narzędziami, które pomogłyby im wkroczyć w ten zewnętrzny świat. W Ameryce ultraortodoksyjni Żydzi mówią w jidysz, wielu z nich zna angielski tylko w stopniu podstawowym, więc nie dadzą sobie rady poza własną społecznością. Po drugie, świat zewnętrzny jest demonizowany. Wmawia się im, że ludzie naokoło są niemoralni, że styczność z nimi to jak kontakt z trucizną. Wszystkie zachowania interpretowane są w przeinaczony sposób. Jest taki film: „A life apart: Hassidism in America”. Wypowiada się w nim ortodoksyjna kobieta, przekonując, że jej świat jest o wiele lepszy niż ten znany nam. Opowiada o tym, jak była w szpitalu, rodziła dziecko – co w przypadku ortodoksyjnych kobiet zdarza się przecież bardzo często – i spotkała tam inną kobietę, także po porodzie. Narratorka jest przerażona, wspomina, że tamta kobieta cały czas myślała tylko o seksie. „Ci źli ludzie z zewnątrz mają w głowie tylko seks i seks” – słyszymy. „Dopiero co urodziła, a mąż już prawie wskakuje jej do łóżka, całuje ją, obejmuje – czy możecie sobie to wyobrazić?”. Nie rozumiała, że była świadkiem sytuacji, która w naszym świecie jest normalna, że nie ma w niej nic przesadnie seksualnego. Była przesiąknięta tamtym sposobem myślenia o świecie i ideologią, która głosi, że wszystko na zewnątrz jest demoniczne. Nie umiała spojrzeć na pewne sprawy i zachowania w inny sposób. To odnosi się do większości ultraortodoksów.
Ale przecież kiedyś muszą zorientować się, że te demony nie istnieją.
Niektórzy z nich to odkryją. Ale co potem? Trzeba jeszcze wziąć pod uwagę, że nawet, jeśli chcieliby swoją społeczność opuścić, to nie wiedzą, jak mieliby się w nowej rzeczywistości zachować. Nie mają wsparcia ani narzędzi, żeby odnaleźć się w świecie. Ujmijmy to jeszcze inaczej. Jeśli całe życie wmawiane ci jest, że świat zewnętrzny to tylko sex, drugs & rock’n’roll, jak będziesz się zachowywać, jeśli już tam się znajdziesz? Zaczynasz żyć według zasady: sex, drugs & rock’n’roll oczywiście. To jest jak samoistnie spełniająca się przepowiednia. Wielu młodych mężczyzn – mniej kobiet – opuszcza swoją hermetyczną społeczność i doświadcza nagle nieskrępowanej wolności. A to, co się z nimi dzieje, dla ich bliskich staje się potwierdzeniem tezy, że jeśli ktoś chce żyć we współczesnym świecie, będzie to najniższy z możliwych poziomów egzystencji.
Ale są pewnie i tacy, którzy na zewnątrz widzą po prostu normalnych, szczęśliwych ludzi.
Znam taki przykład. Dwie dziewczyny z chasydzkiej sekty Satmar wpadły na pomysł zwiedzenia Stanów Zjednoczonych autostopem. Dostały się na Manhattan, pojechały do Arizony, ale nikt o tym oczywiście nie wiedział, więc organizowano za nie modlitwy, ludzie spodziewali się, że odnajdą się albo martwe, albo okaże się, że ktoś je zgwałcił i wykorzystał. W tym czasie dziewczyny dobrze bawiły się w świecie, o którym opowiadano im same najgorsze rzeczy. I wcale nie było tam niebezpiecznie. W końcu odnaleziono je w Arizonie i okazało się, że ani nikt ich nie zastrzelił, ani nie zgwałcił. Wróciły do swoich domów, a wszyscy byli przekonani, że odnalazły się tylko dzięki ich modlitwom. Dziewczyny z kolei zrozumiały, że to, co im mówiono, nie znalazło pokrycia w rzeczywistości. Świat zewnętrzny nie okazał się groźny, więc pewnie wszystko, przed czym je ostrzegano, nie jest prawdą. I one opuściły swoją sektę, bez prawa powrotu. Każda strona – i te dziewczyny, i reszta społeczności – utwierdziła się natomiast w słuszności swoich przekonań. One zobaczyły, że były karmione kłamstwami, a oni, strasząc pozostałych, mówili: „Widzicie, jak to jest? Raz skosztujesz trucizny i już nie uda się ciebie uratować”.
Mówimy o przypadkach ludzi, którzy urodzili się już w ultraortodoksyjnych rodzinach i nie znają innego życia. Co natomiast z chozrim be-tszuwa, osobami świeckimi, które stają się bardzo religijne?
Chozrim be-tszuwa to z reguły ludzie, którzy dają się przekonać bardzo podstawowym argumentom, używanym przez fundamentalistyczne odłamy każdej religii. Jednym z nich jest wiara w to, że współczesny świat nie przyniósł nic dobrego. Miało żyć się lepiej, ale tak nie jest. Ludzie nie są szczęśliwi, nie są wolni, a oprócz tego nie kierują się żadnymi wartościami. To nie jest oczywiście jedyny powód, dla którego ktoś staje się ortodoksyjny. W wielu przypadkach to pewnie wynik tego, że ktoś zakocha się w bardzo religijnej osobie i chce z nią być. Ale, jeżeli dobrze się temu przyjrzeć, okazuje się, że chozrim be-tszuwa z reguły poślubiają osoby, które również niedawno stały się ortodoksyjne. Ci „prawdziwi” ortodoksi nie poślubiliby kogoś, kto wychował się poza ich światem, bo nie wiadomo, kim są rodzice takiej osoby, czy przestrzegali zasad taharat ha-miszpacha, czyli czystości życia rodzinnego.
Konwertyci – nie z chrześcijaństwa oczywiście, ale z czegoś, co nazywam „gojiszkajt” – przestrzegają wszelkich praw religijnych nawet bardziej niż inni, bo oni mają coś do udowodnienia. Zrywają kompletnie kontakt z rodziną, ze wszystkim, co łączy ich z przeszłością. Ciekawie wygląda sytuacja ich dzieci: rodzą się w społeczności ortodoksyjnej i nie mają pojęcia o przeszłości swoich rodziców. To trochę tak, jak w przypadku rodzin emigrantów, w których to dziecko zawsze wie wszystko lepiej od rodzica. Chozrim be-tszuwa to tacy emigranci do świata ultraortodoksji. Ich dzieci są bardzo religijne, ale zdarza się, że kiedy odkrywają, że ich rodzice prowadzili kiedyś inne życie, może obudzić się w nich pragnienie poznania tamtych realiów. Dlatego rodzice często będą przed swoimi dziećmi bardzo skrzętnie wszystko ukrywać. Myślę, że kiedy spojrzy się na chozrim be-tszuwa, to oni znacznie różnią się od reszty ultraortodoksyjnego społeczeństwa, a nawet od swoich dzieci – w dużej mierze dlatego, że religijną edukację swoich dzieci powierzają innym.
Oni weszli do tego świata, bo wierzą, że jest lepszy, że będą żyć zgodnie z tradycją, że nie zaznają tam różnego rodzaju niegodziwości. Uwierzyli w utopijną ideę powrotu do tradycji?
Może, ale czasami to jest po prostu rezultat długich poszukiwań. Próbowali już różnych rzeczy: byli buddystami czy hipisami. Dołączenie do społeczności ultraortodoksyjnej nie jest naturalnym, powolnym procesem – to z reguły drastyczne zerwanie z przeszłością. Dlatego dzieci chozrim be-tszuwa często nie znają swoich dziadków. Często są to rodziny bardzo biedne: mają wiele dzieci, a ponieważ nie utrzymują kontaktów ze swoimi rodzicami, od nikogo nie otrzymują pomocy.
Zerwanie więzi następuje w sensie kulturowym, ekonomicznym, geograficznym i socjologicznym. To nietypowe dla świata ultraortodoksji, bo tam wielką wagę przywiązuje się do wartości rodzinnych i kontakty te są bardzo intensywne. Chozrim be-tszuwa są jak sieroty z domu dziecka. Na ich potomstwo patrzy się podejrzliwie: kiedy będą swatani – bo tak aranżuje się małżeństwa w tradycyjnych społecznościach – poślubią kogoś o najniższym statusie społecznym. Nikt nie chce przecież, by w jego rodzinie był ktoś, czyi krewni nie są religijni. Społeczności ultraortodoksyjne są silnie zhierarchizowane i konserwatywne.
To bardzo ciekawe, bo z zewnątrz ortodoksyjne grupy wydają się bardzo równościowe. Wszyscy są tak samo ubrani, tak samo wyglądają, dzieci nie przechwalają się nowymi zabawkami.
Zdecydowanie nie, hierarchia jest tam bardzo wyraźna. Małżeństwa są aranżowane, więc wybiera się osoby najbogatsze, z najlepszych rodzin. Ludzie mogą wydawać się tacy sami, ale tak nie jest. Zanim odbędą się zaręczyny, należy dowiedzieć się, kim dana osoba jest, czy pochodzi z rodziny aszkenazyjskiej, a jeśli tak, to z jakiego kraju, czy naprawdę jest religijna. To społeczeństwo różnicuje ludzi według ich statusu, nieustannie ocenia. Jest tam, tak naprawdę, wiele odcieni czerni.
Żeby te hermetyczne środowiska opisać, pan, jako badacz, musiał do nich jakoś przeniknąć. A czasami także skrytykować, bo przecież to nie są miejsca wolne od różnego rodzaju nadużyć. Jaka była reakcja opisywanych ludzi?
Po pierwsze, większość z nich nie może przeczytać moich książek, bo są po angielsku. Zdarzyło mi się mieć spięcie z Chabadem, ale jako że czytanie mojej publikacji było zabronione, większość i tak jej nie poznała. To chyba pewnego rodzaju zaleta: mogę napisać to, co chcę, a oni i tak po te książki nie sięgną. Jeśli ktoś je przeczyta, to może mu nie spodobać się to, co piszę, ale moim głównym zobowiązaniem, jako antropologa i socjologa, jest wykonanie swojej pracy dobrze i rzetelnie, nie – atakowanie kogoś. I może rzeczywiście jestem w tym, czym się zajmuję, dobry, bo spotyka mnie krytyka z dwóch stron. Są ludzie, którzy twierdzą, że mam dla ultraortodoksów zbyt dużo sympatii, a są tacy, którzy powiedzą, że opisuję ich w sposób antypatyczny. Może więc zbliżam się do odkrycia jakiejś prawdy, skoro obie strony żywią wobec mnie tak skrajne uczucia. Prawdy w moim rozumieniu oczywiście, nie – prawdy absolutnej.
Ma pan na myśli najnowszą swoją książkę „The Rebbe: The Life and Afterlife of Menachem Mendel Schneerson” napisaną wspólnie z Menachemem Friedmanem. Wywołała ona dużo kontrowersji.
Tak. Często mówię, że wziąłem na tapetę mężczyznę, który był uważany za fałszywego mesjasza, i zrobiłem z niego prawdziwego, normalnego człowieka. I jako taki jest bardzo interesującą postacią, zrobił dużo dobrych rzeczy, ale nie ma dowodu na to, żeby Menachem Mendel Schneerson był mesjaszem – chociaż wielu Lubawiczów nadal w to wierzy. Myślę, że każdy, kto sięgnie po moją książkę, nie mając żadnej wiedzy o rebe ani o całym ruchu, będzie w jakiś sposób zafascynowany postacią, ale na pewno nie wyciągnie wniosku, że Schneerson był mesjaszem.
Z całą pewnością był to człowiek, który cieszył się wielkim autorytetem, nie tylko pośród Lubawiczów. W sieci można znaleźć filmy, w których Ariel Szaron czy Icchak Rabin w superlatywach wypowiadają się o nim i przyznają, że korzystają z jego wskazówek.
Politycy wiedzą, jak mają się wypowiadać, żeby zdobyć poparcie, a Chabad jest dużą grupą, z której opinią się liczą. Ważne jest tu natomiast coś innego. Rebe miał charyzmę i potrafił dotrzeć do różnych grup ludzi. Budował też wokół siebie specyficzną aurę: spotykał się z gośćmi późno w nocy, trzeba było czekać długo pod jego gabinetem na spotkania. Wyobraź sobie, że jesteś ważną, znaną osobą i każą ci czekać przez godzinę na to, żeby o drugiej w nocy się z kimś zobaczyć. Wyjedziesz stamtąd i powiesz, że to była strata czasu? Czy może powiesz, że to było ważne spotkanie i jesteś pod jego wrażeniem? I cała ta otoczka: ciemna noc, ktoś szepcze ci, jak wspaniały jest ten człowiek – to prawie jak czekanie na audiencję w „Czarnoksiężniku z Krainy Oz”, działa na wyobraźnię. Tacy właśnie są charyzmatyczni rabini – mistyczni, otoczeni niemal aurą świętości. Dopóki nie zbliżysz się do nich na zbyt krótki dystans i nie zaczniesz dostrzegać, że są tacy, jak ty.
Ale sam Schneerson, mimo że inni wierzyli, że jest mesjaszem, chyba zdawał sobie sprawę, że jest zwykłym śmiertelnikiem?
To, o czym powiedziałem, nie pozostaje bez wpływu na samą osobę zainteresowaną. Każdy twój krok śledzą setki albo tysiące osób, które wszystkiemu, co robisz, przypisują głębsze znaczenie i powtarzają ci, że jesteś mesjaszem. Zadajesz sobie pytania: „Dlaczego tu jestem?”, „Czy to jest plan, jaki mam do wykonania?”, a oni utwierdzają cię w tym, że jesteś wyjątkowy. I jeszcze jedna ważna kwestia – Schneerson nie miał dzieci. Jeśli je masz, one od razu sprowadzają cię na ziemię, bo uczysz się od nich, jak mało wiesz. Schneerson był otoczony tylko swoimi wiernymi wyznawcami, potem zmarła jego żona…
No dobrze, ale czy to z niego zrobiono kogoś wyjątkowego, czy on sam potrafił manipulować ludźmi, żeby zbudować sobie w ich oczach wizerunek mesjasza?
Od chwili, kiedy Schneerson został siódmym rebe, mówił o mesjanizmie. Było tak dlatego, że jego poprzednik, Josef Icchak, uważany był za mesjasza, ale niestety zmarł. Schneerson nie walczył z takim poglądem. Potwierdził, że tamten był mesjaszem, a wie to, bo wciąż z nim rozmawia. Josef Icchak żyje, jest tylko po drugiej stronie. Zaczął wierzyć i głośno o tym opowiadać, że tak naprawdę są jedną osobą, ale o dwóch ciałach. Z kolei kiedy Menachem Mendel Schneerson zmarł, jego wyznawcy zaczęli tak samo mówić o nim. Wierzą, że on nie umarł; że dopóki wypełniają jego misję, wciąż żyje i powróci.
Przed śmiercią nie wskazał swojego następcy?
Nie, na tym polega jego geniusz. Każdy chasyd ma wypełniać jego misję.
Podobno Scheerson w młodości planował zostać inżynierem. Jego najgorliwsi zwolennicy mają spory problem z zaakceptowaniem tego faktu.
Menachem Mendel Schneerson nigdy nie uczęszczał do jesziwy. Pasjonował się matematyką i astronomią, w swoim pokoju miał mapę nieba, chciał studiować nauki ścisłe. Ale żeby dostać się na studia, musiałby skończyć liceum, a do liceum nie chodził. Pojechał do Sankt Petersburga, gdzie spotkał się ze swoim kuzynem i przyszłym teściem, tam poznał przyszłą żonę. Próbował dostać się na tamtejszy uniwersytet, ale bez matury mógł być tylko wolnym słuchaczem. Wyjechał do Berlina – przyznasz, że zdecydowanie nie było to miasto, w którym tętniło życie chasydzkie! – i zapisał się na dzisiejszy Uniwersytet Humboldtów, gdzie znowu mógł być tylko wolnym słuchaczem. Ożenił się mniej więcej wtedy, kiedy naziści doszli do władzy, więc musiał wraz z żoną wyjechać do Paryża, który także nie był miastem szczególnie chasydzkim. Jeden z jego kuzynów załatwił mu możliwość dostania się na uczelnię techniczną, którą kończyło się z tytułem inżyniera – przez dwa lata również był tam tylko wolnym słuchaczem, aż zdał jakieś testy i mógł oficjalnie zostać studentem. W końcu zdobył dyplom inżyniera, ale wybuchła wojna. Nie mógł znaleźć pracy, żalił się w listach, że jego marzenie się nie spełni. Teraz przedstawiciele Chabad Lubawicz próbują interpretować te słowa inaczej – mówią, że chodzi o inne marzenie. Ale prawda jest taka, że Schneerson figurował w książce telefonicznej jako inżynier. Mógł zostać rabinem, ale wzbraniał się przed tym.
I jego wyznawcy zdają sobie z tego sprawę?
Nie, oni powtarzają, że uczył się na Sorbonie. Podoba im się wersja, że poszedł na Sorbonę, ale potem odrzucił świat nauki i został rabinem. Dla chasydów istnieje jedna wersja życia rebego, ta, w której przeznaczeniem Schneersona od samego początku było zostać rebe. Wszystko miało do tego prowadzić. Oczywiście Schneerson nie studiował na Sorbonie, bo nie było tam wydziału inżynierii.
Wymyślili to sobie?
Nie, w tym akurat jest ziarno prawdy. Kiedy dostał już dyplom ukończenia uczelni technicznej – o której, tak przy okazji, nie wspominano, zanim nie napisaliśmy o tym w książce – i nie mógł znaleźć pracy, znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Nie był obywatelem Francji, chciał nim oczywiście zostać, ale i on, i jego żona zostali odrzuceni, kiedy się o obywatelstwo ubiegali. Groziło im, że zostaną wyrzuceni z kraju. Jego kuzyn i szwagier, którzy nie mieli wykształcenia, musieli wyjechać, wrócili do Warszawy i tam później zginęli. Schneerson tuż przed wybuchem wojny podjął więc decyzję, że zapisze się jako student na Sorbonę, myśląc, że to go uchroni. Nie uczęszczał jednak na żadne zajęcia. Uniwersytety długo przechowują dane swoich studentów i zapis dotyczący Schneersona też się zachował – był rzeczywiście na liście studentów, ale nie figurują przy jego nazwisku żadne kursy. Co na to Lubawicze? Mówią, że reszta dokumentów została zniszczona podczas zamieszek w 1968 r.
A co działo się z nim dalej, podczas wojny?
Wraz z żoną uciekł na południe Francji, w końcu do Ameryki.
W Nowym Jorku zamieszkał wśród Lubawiczów. Kiedy Scheerson przyjechał do Stanów, miał prawie 40 lat, nie mówił po angielsku, nosił brodę. I znów – Lubawicze twierdzą, że pracował dla amerykańskiej marynarki wojennej, a on po prostu naprawiał lodówki. Bardzo ciężko było mu utrzymać się. Pojawiła się frustracja i może zadawał sobie pytanie: „Dlaczego tu jestem?”. Może myślał, że Bóg ma dla niego inny plan. Zwrócił się w stronę religii. Stąd też bierze się jego nauczanie, że każdy może do religii powrócić – wiedział to z własnego przykładu. Został siódmym rebe w momencie, w którym Lubawicze potrzebowali charyzmatycznego przywództwa, w którym nie bardzo wiedzieli, co dalej, bo obietnica przyjścia Mesjasza złożona przez poprzedniego rebego nie spełniła się. I to właśnie początek nowego rozdziału w życiu Schneersona.
Jedynego akceptowanego przez Lubawiczów.
Oni przyjmują perspektywę, według której przeznaczeniem Schneersona od samego początku było zostanie siódmym rebe, a jego teść zawsze widział go w roli swojego następcy. To mija się z prawdą. Szósty rebe – Josef Icchak – miał trzy córki. Najmłodsza z nich zginęła podczas wojny w Polsce. Druga poślubiła mężczyznę o nazwisku Gurary. Mieszkali w domu Josefa Icchaka, jej mąż siadywał po jego prawej stronie, a oprócz tego mieli coś, czego nie miała żadna z sióstr, czyli męskiego potomka. Ale ich syn, Barry, wcale nie chciał zostać następcą dziadka. Okazuje się, że, zafascynowany swoim wujkiem Menachemem Mendelem, tak jak on chciał zostać inżynierem. Z wielu źródeł i dokumentów bardzo wyraźnie wynika, że to właśnie wnuk, Barry, miał przejąć pozycję rebe ruchu Chabad-Lubawicz.
Skoro dokumenty, o których mowa, podważają oficjalną wersję Lubawiczów, jak to się stało, że miał pan do nich dostęp?
Lubawicze publikują wszystko, co ma związek z rebe. Jest tam między innymi korespondencja Menachema Mendela Schneersona z teściem. Oni po prostu inaczej je interpretują. Już po tym, jak ukazała się moja książka, opublikowany został kolejny tom listów poprzedniego rebego. Jest tam między innymi list, wysyłany przez teścia do zięcia do Paryża, z informacją, że teść ma dla niego świetną posadę rabina w tym mieście. To jasno mówi nam, że Josef Icchak chciał, by jego zięć zostawił inżynierię i został rabinem. On się przed tym wzbraniał. Mamy dokumenty z Departamentu Stanu, które pokazują, że Schneerson został wpuszczony do Stanów jako inżynier, nie jako rabin, mimo że taki status ułatwiłby mu emigrację do USA.
Tam w końcu dostrzegł pozytywy rozwiązania proponowanego przez teścia.
Wiele osób, które przyjechały w tym okresie do Ameryki, wymyślało siebie na nowo. Schneerson też chciał nowego początku.
Samuel Heilman jest profesorem socjologii na City University of New York i autorem wielu nagradzanych publikacji o życiu ortodoksyjnych Żydów.