Baczyński i Różewicz. Poeci pod presją
Krzysztof Kamil Baczyński tworzył wiersze o powstaniu warszawskim juŻ na dwa lata przed jego wybuchem. Tadeusz Różewicz napisał Ocalonego, ale nie z Zagłady. Obaj poeci ukrywali swoje żydowskie piętno, żeby przeżyć wojnę, ale też po to, by ich twórczość mogła w polskiej kulturze zająć poczesne miejsce.
Dr hab. Tomasz Żukowski, historyk literatury, profesor w Instytucie Badań Literackich PAN, zajmuje się problemami polskiej pamięci, szczególnie pamięci Zagłady. Autor książek Wielki retusz. Jak zapomnieliśmy, że Polacy zabijali Żydów (2018) i Pod presją. Co mówią o Zagładzie ci, którym odbieramy głos (2021).
Tomasz Żukowski: Jak wspomina pan czytanie Baczyńskiego w szkole?
Michał Bojanowski: Dwadzieścia lat temu we Wrocławiu uczono, że jego wiersze opowiadają o powstaniu warszawskim czy szerzej – o walce z okupantem podczas drugiej wojny światowej.
W Warszawie było tak samo. Chodziłem do podstawówki na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych i pamiętam z różnych akademii, że Baczyński był po prostu poetą powstania. Wiersze, które recytowaliśmy, powstały w 1942 i 1943 roku, czyli dwa lata wcześniej, a Baczyński zginął w pierwszych dniach walk.
Do dziś to nikomu nie przeszkadza.
Kiedy zacząłem zajmować się Baczyńskim, tak około 2004 roku, miałem koleżankę, która bardzo się tym zainteresowała. W czasach szkolnych była harcerką, inteligentna, otwarta dziewczyna. Drażniło ją jednak to, co napisałem: „Zabierasz nam legendę! Nie mogę tego czytać!”. Jej reakcja uświadomiła mi, jak trudno połączyć w biografii i twórczości Baczyńskiego historię żołnierza polskiego podziemia i historię polskiego Żyda. To połączenie było z jakiegoś powodu nie do zaakceptowania.
Dlaczego?
Nasuwa mi się dość prosta odpowiedź. Jeśli chcemy połączyć te dwie historie, musimy powiedzieć o wykluczeniu i polskiej przemocy wobec Żydów. A to nie pasuje do naszego wyidealizowanego wojennego autoportretu. Trzeba by mówić nie tylko o walce o niepodległość, ale i o Zagładzie. To jest podstawowa stawka, o którą toczy się gra, kiedy zajmujemy się Baczyńskim albo Różewiczem. Gdyby wyszedł na wierzch antysemityzm i wykluczenie, musielibyśmy skorygować autowizerunek niewinnych ofiar i heroicznych bojowników.
Na to wciąż jeszcze za wcześnie.
W bestsellerowej powieści Kolumbowie. Rocznik 20 z 1957 roku Roman Bratny snuje opowieść pod wieloma względami podobną do historii Baczyńskiego. Główny bohater, Kolumb, to postać wzorowana na Stanisławie Likierniku, żołnierzu Kedywu ze zasymilowanej żydowskiej rodziny. Tyle że u Bratnego znika problem żydowskiego piętna. Właściwie to i jest, i go nie ma. Siostra Kolumba ginie z rąk powstańców. Zabija ją dawny szmalcownik i granatowy policjant, a teraz żołnierz powstańczej żandarmerii. Zdawałoby się – gruba sprawa. Kiedy Michał Cichy opisał podobną historię w „Gazecie Wyborczej” w 1994 roku, wybuchła straszna awantura i nie zostawiono na nim suchej nitki, a tu proszę – powieść wszystkim się spodobała. Zagadkowe, prawda?
To na czym polega różnica?
Bratny oddzielał antysemityzm od legendy powstania, a Cichy pytał o związki. Pierwsze przyjmujemy z aprobatą i zadowoleniem, drugie – nie bardzo.
Jak Bratny tego dokonał?
Ze szmalcownikiem spotykamy się w Kolumbach dwa razy. W pierwszej odsłonie – jeszcze przed powstaniem – Sysek próbuje szantażować Alinę, ale wkraczają chłopcy z Kedywu. Grożą mu wyrokiem podziemia i choć to blef, wierzymy, że szmalcownicy bali się Państwa Podziemnego, które chroniło polskich Żydów, i czujemy się z tym dobrze. Żeby nie było wątpliwości: w rzeczywistości Polskie Państwo Podziemne nie chroniło polskich Żydów, szmalcownicy się go nie bali i działali bez skrępowania. Polecam książkę Jana Grabowskiego „Ja tego Żyda znam!”. Szantażowanie Żydów w Warszawie, 1939–1943 i studium Dariusza Libionki ZWZ-AK i Delegatura Rządu RP wobec eksterminacji Żydów polskich w tomie Polacy i Żydzi pod okupacją niemiecką 1939–1945.
W drugiej odsłonie Sysek – już jako powstaniec – oskarża siostrę Kolumba o szpiegostwo, a tak naprawdę chce się zemścić i usunąć niewygodnego świadka. Z okna willi błyska światło, bo Alina podgrzewa mleko dla dziecka, ale Sysek informuje dowództwo o sygnałach dla hitlerowskiej artylerii.
I tu następuje ciekawa scena. Bratny sportretował w Kolumbach środowisko „Sztuki i Narodu”, a więc poetów związanych z Konfederacją Narodu oraz przedwojennym, antysemickim, faszyzującym ONR-em. Dla „Sztuki i Narodu” Baczyński był „nietutejszym woźnicą”. Żeby zrozumieć, co to sformułowanie znaczyło, warto przywołać artykuł Andrzeja Trzebińskiego z października 1943 roku – a więc świeżo po masakrze getta – w którym można przeczytać: „Trzeba postawić wreszcie jasno i powiedzieć to bardzo wyraźnie [że] poezja dwudziestolecia była w 3/4 twórczością psychicznie obcą tej ziemi i duszy człowieka z tej ziemi”. Chodziło o Tuwima, Słonimskiego i Leśmiana.
Dowódcą odcinka, na którym działał Sysek, jest właśnie poeta z tego kręgu i na niego trafia Alina. Znali się, bo Jerzy, jej mąż – choć miał diametralnie inne poglądy – przyjaźnił się ze środowiskiem „Sztuki i Narodu”. Alina zostaje uwolniona, ale nie chce poskarżyć się na szmalcownika i powiedzieć, dlaczego ją aresztował: „Wahała się (…), czy ma prawo absorbować tych zajętych wielkimi sprawami ludzi historią ciemnej przeszłości sierżanta, który kazał ją tu doprowadzić w niewyjaśnionym celu. Jakiś wstyd więził jej głos”. Alina odchodzi i wtedy w kwaterę dowództwa trafia niemiecki pocisk. Wszyscy giną, a na placu zostaje Sysek i ostatecznie morduje kobietę, ale już bez związku z poetami „Sztuki i Narodu”, którzy w międzyczasie zginęli za ojczyznę. Pozostają czyści i możemy o nich myśleć wyłącznie jako o towarzyszach broni Kolumba z krwawych walk na Starówce. Problem przemocy wobec Żydów znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Za śmierć Żydówki odpowiedzialny jest ktoś z marginesu, a Państwo Podziemne – nawet spod znaku ONR-u – pozostaje czyste. Marek Edelman, który walczył w powstaniu właśnie na Starym Mieście, opowiadał Ance Grupińskiej w książce Ciągle po kole: „Byłem w AL-u dlatego, że AK chciało mnie zastrzelić, bo powiedzieli, że mam fałszywą kenkartę i jestem Żydem – szpiegiem. Zamknęli mnie w pierdlu i miał być sąd, czy jak to się tam nazywa. (…) A potem mnie jeszcze parę razy AK stawiało pod murem, bo Żydzi to jest błąd, a żandarmeria na Starym Mieście to był ONR, czysta Falanga”.
W serialowej adaptacji Kolumbów z początku lat siedemdziesiątych oglądamy przyjęcie sylwestrowe, gdzie poeci „Sztuki i Narodu” witają rok 1944 z bohaterami powieści – żołnierzami Kedywu. Śpiewają piosenkę Moja mała Tadeusza Gajcego i Wymarsz uderzenia Andrzeja Trzebińskiego, a więc teksty-wizytówki. Polski faszyzm zostaje odkupiony, a Alina i jej śmierć znikają z fabuły.
Kolumb zdaje sobie sprawę, że w konspiracji nie powinien mówić o swoim żydostwie, a zginąć może co najwyżej jako polski bojownik.
Kto jest autorem takiej opowieści o Baczyńskim?
My wszyscy… A zaczęło się od Kazimierza Wyki. Po wojnie Wyka dużo pisał i mówił o Baczyńskim. Chyba zdawał sobie sprawę, że polska publiczność przyjmie tę poezję tylko pod warunkiem, że wyczyści się ją z żydowskiego kontekstu. Podobnie myślała matka poety, Polka żydowskiego pochodzenia, która ukrywała się w czasie okupacji. Nie chodziło tylko o biografię, ale o wiersze z lat 1942–1943. Publiczność nie była w stanie przyjąć, że mogły nie mówić o powstaniu warszawskim, które miało rozpocząć się dużo później, ale o wydarzeniach, które rozgrywały się tuż obok, czyli o Wielkiej Akcji Likwidacyjnej i powstaniu w getcie warszawskim.
Wyka zrobił to celowo?
To nie ma znaczenia. Matka Baczyńskiego nie chciała przyjąć pomocy z Jointu, ponieważ bała się zaszkodzić legendzie syna. Tak wyglądała polska kultura. Nerwowa reakcja mojej koleżanki harcerki pół wieku później – to już wtedy było w powietrzu.
Zatem to Wyka wykreował wizerunek Baczyńskiego.
W dużej mierze. Widział w nim dziedzica romantyzmu i poetę polskiego zrywu niepodległościowego. A żydowską historię dyskretnie przemilczał. Baczyński, tak samo jak Kolumb, może zajmować w polskiej tradycji poczesne miejsce, może być nawet symbolem pokolenia, ale pod warunkiem, że nie puści pary z ust ani na temat żydowskiego piętna, ani na temat wykluczenia.
Wróćmy jeszcze do pytania, czy Wyka zrobił to celowo. Można zdawać sobie w jakiś sposób sprawę z wykluczenia i jednocześnie nic o tym nie wiedzieć. Wygląda to na sprzeczność, ale z ludźmi – z nami – tak jest. Popatrzmy na Jana Błońskiego. Wspominał on, że jako chłopak, gdzieś w 1942 albo 1943 roku, spotkał w Warszawie żydowskie dziecko, uciekiniera z getta. Nie mógł się do niego uśmiechnąć, bo to byłoby potraktowane jako wyraz satysfakcji i zapowiedź donosu. Błoński, który wykonał ogromną intelektualną i emocjonalną pracę, nie był w stanie połączyć tego wspomnienia z koncepcją Polaków jako „obojętnych świadków” Zagłady. A przecież ta sytuacja mówi o powszechnej wrogości – tak powszechnej, że dla Żyda wręcz oczywistej. Mam wrażenie, że gdyby mu o tym powiedzieć, szczerze by się zdziwił.
Irzykowski w Pałubie – ciekawe, czy ktoś jeszcze czyta tę powieść – napisał, że myśli przelatują przez ludzkie głowy jakby przez rurki i nie łączą się ze sobą. Pewne rzeczy trzeba wielokrotnie powtórzyć, musi powstać coś w rodzaju masy krytycznej, żeby idee przeniknęły do społecznej świadomości. To ogromna praca, którą – mam nadzieję – teraz wykonujemy. Dlatego tak ważne jest kulturowe otoczenie, w którym przyszło istnieć i znaczyć twórczości Baczyńskiego. Myślę, że w jego poezji znajdziemy ślady presji wywieranej przez polską kulturę.
Zanim to zrobimy, mam jeszcze jedno pytanie. Błoński twierdził, że Stefania Baczyńska stała się gorliwą katoliczką pod wpływem nieszczęść i osobistych cierpień, których los jej nie szczędził. Wiemy, o co chodziło?
Niespecjalnie wierzę w takie interpretacje. Katolik znaczy w Polsce nie-Żyd i wiele osób zdołało przeżyć dzięki metryce chrztu. Jeszcze raz powtórzę: najważniejszy jest kontekst kultury, która otacza wykluczonych, w tym wypadku polskich Żydów. Stefania Baczyńska żyła w kraju, w którym Żydzi byli wykluczonymi. Atmosferę przedwojennej Warszawy dobrze opisuje Brandys w Samsonie. To powieść, która przedstawia ciągłość szczucia – przed wojną i w trakcie okupacji. Żydzi spotykali się z szeregiem przemocowych praktyk, a jednocześnie z kulturą, która narzucała im podporządkowanie i milczenie. To bardzo trudna sytuacja. Budowali więc – a może do dziś budują – różne strategie, żeby chronić się przed przemocą. Należą do nich asymilacja i chrzest. Zamiast pytać o motywacje Baczyńskiej, wolałbym skupiać się na większości, która wyklucza i naznacza piętnem.
Spójrzmy na opowiadanie Wiza z Medalionów Nałkowskiej. Była więźniarka obozu koncentracyjnego opowiada o myszach. Mówi, że jest Polką i dzięki temu przeżyła, ale chrzest przyjęła dopiero wtedy, kiedy zaczęła się okupacja.
To ta, która mówi, że „nie ma niechęci do Żydów”? Nałkowska świetnie to komentuje: „Tak więc naprawdę nie ma niechęci do Żydów, mimo że sama jest chrześcijanką”. Może zacytujmy ten fragment o myszach: „Bo raz z jedną mariawitką obierałyśmy w kuchni kartofle. I w tych kartoflach znalazłyśmy gniazdko myszy. Gniazdko było w ziemniaku. Cały środek był wyjedzony, a one siedziały w łupce. To były trzy myszki młode, zupełnie jakby gołe. Takie brudnoróżowe. Ta mariawitka chciała je dać kotowi. Ale ja nie pozwoliłam…”.
Dla mnie to wstrząsający tekst o ukrywaniu własnej tożsamości. Bohaterka jest jak te myszy – w ochronnym, maskującym kokonie. Litera „P” na pasiaku, chrzest, deklaracje, że jest katoliczką, i przemilczana żydowska historia w tle. Potworny strach, którego możemy się tylko domyślać, i patrzenie na śmierć ludzi, którym nie udało się ukryć, jak greckim Żydówkom na obozowym placu – widocznym i bezbronnym. Śpiewają przed śmiercią religijną pieśń, mówią, kim są, ale jaka jest cena za coś takiego…
Dlatego bohaterka chroni te myszy. Mówi: „Może matka je znajdzie i jakoś się uratują”.
Ja bym powiedział, że to dlatego mówi o myszach, a nie o sobie. Ona w istocie mówi o własnym dramacie, ale nie ma na to w kulturze miejsca. Ukrywa się cały czas, nawet przed Nałkowską. To powszechna praktyka: ukrywanie się, mylenie śladów, zapewnianie polskich rozmówców, że wszystko jest w porządku, że nie ma przecież w Polsce wykluczania Żydów, a jeśli jest, to odpowiedzialny jest ktoś inny, nie ci, z którymi rozmawiamy. W książce Między Panem a Plebanem Adam Michnik mówi Żakowskiemu i Tischnerowi, że nigdy nie spotkał się w Polsce z antysemityzmem. Dalej czytamy jednak, że dobrze czuł się w harcerstwie Kuronia, bo to było jedyne miejsce, w którym nie bał się, że ktoś nazwie go Żydem, a on będzie musiał się bronić. Z jednej strony polski Żyd rozgrzesza Polaków, ale z drugiej, kiedy traci czujność, mówi coś zupełnie odwrotnego. Michnik nie kłamie – to reakcja człowieka, który żyje pod presją. Kiedy analizujemy takie zachowania, powinniśmy skupiać się na większości, na tych, którzy generują presję, a nie na wykluczonych.
Przeczytałem wczoraj raz jeszcze wiersze Baczyńskiego. Miałem wrażenie, że wraz z rozpoczęciem Wielkiej Akcji Likwidacyjnej, a potem w 1943 roku, gdy ostatni Żydzi giną w getcie warszawskim, Baczyński koncentruje się w swoich lirykach coraz bardziej na walce i śmierci.
On jest poetą, który gra symbolami, jest niesłychanie wieloznaczny. Nie możemy z pewnością powiedzieć, czego dotyczą jego wiersze. Nie ma dowodów na to, że ten jest o getcie, a tamten o polskich siłach zbrojnych. Możemy się jednak nad nimi zastanawiać, spoglądać na daty, realia, rozmyślać nad własnymi interpretacjami i kulturą, która je wytwarza. W moich pracach próbuję pokazać, że wiersze Baczyńskiego mają potencjał interpretacyjny, który nie został wykorzystany, i że dotychczasowe interpretacje są zadziwiająco jednostronne.
Wielu badaczy tak w przypadku Baczyńskiego, jak i Różewicza, do dziś uważa, że to nie jest o Żydach, a jeśli już, to tak jak o wszystkich innych ludziach.
Nie wydaje mi się, żeby to była prawda. Wystarczy uświadomić sobie, jakie są uwarunkowania biograficzne Baczyńskiego, co mógł wiedzieć, co czuł, jak przeżywał to, co się wokół niego działo. Otwiera się wówczas inna perspektywa patrzenia na jego wiersze.
Taka, że jednak pisał o Zagładzie? W książce Pod presją twierdzi pan, że Baczyński już w międzywojniu zdecydowanie reagował na antysemityzm.
Na pewno dochodziły do niego echa ataków na ojca, nazywanego na prawicy „żydokomuną” tylko dlatego, że miał lewicowe przekonania. Później, w gimnazjum im. Batorego, doszło do słynnej bójki: klasa, w której uczył się Baczyński, zaczęła skandować „Zyyt” w czasie odpowiedzi Ryszarda Bychowskiego. Opisał to Konstanty Jeleński: „Rzuciłem się wówczas na najbliżej mnie siedzącego kolegę i zaczęła się dosłownie krwawa bójka, w której na trzydziestu kilku tylko pięciu kolegów biło się po naszej stronie”. Wśród tej piątki był Baczyński. Później, już w czasie okupacji, „Sztuka i Naród” nazywała go „nietutejszym woźnicą”, co musiało być dla niego jednoznaczne i potencjalnie śmiercionośne – jak donos. W jego mieszkaniu znalazła schronienie uciekinierka z getta.
A jednak wielu twierdzi, że Baczyński milczy o Zagładzie, w której powinien był przecież zginąć i on, i cała jego rodzina, że ten temat w ogóle go nie interesuje.
Może dlatego, że posługuje się romantycznym, tyrtejskim, mesjanistycznym językiem.
O mocno chrześcijańskim zabarwieniu.
Jego obrazy w połączeniu z datami, które pod nimi widnieją, prowokują pytanie o pojemność języka, którym się posługuje. Nie bardzo mieści się w nim doświadczenie bycia Polakiem i Żydem, ciężko opowiedzieć o tym, co dzieje się za oknem. Baczyński mówi o żydowskim losie, zakładając mu maski, prowadzi w stronę getta i Zagłady, używając jednak polskiej romantycznej tradycji. Najciekawsze są dla mnie wiersze, w których dostrzegam próbę łączenia jego polskich i żydowskich doświadczeń. W poemacie Wybór Jan, poeta-bojownik, staje się chorążym ludzi, którzy walczą osaczeni w mieście. To zastanawiający obraz – nie jest to miejska partyzantka, czyli akcja polskiego podziemia, po której żołnierze znikają w zaułkach. Pasuje to bardziej do powstania w getcie, które właśnie się skończyło.
Wydaje mi się, że daty, które Baczyński tak skrupulatnie odnotowuje pod każdym wierszem, są integralną częścią jego liryków. Trochę domknięciem tytułu, a może tematem. Akurat Wybór ma ciekawą adnotację: „Ukończone 14 września 1943 roku, / pisane w miesiącach: maj, lipiec, sierpień, wrzesień 1943 r.”.
Z Wyboru pochodzi obraz, który szczególnie do mnie przemawia – odbijanie więźniów z pociągów śmierci. Baczyński pisze moim zdaniem o transportach do Treblinki. Mowa o mężczyznach, kobietach i dzieciach w wagonach. Polskie podziemie nie zorganizowało takiej akcji, ale w marzeniu o nim widzę pragnienie otwarcia polskiej tradycji romantycznej na polskich Żydów. W tyrtejskiej dykcji opowiada się o walce, która jest jednocześnie gestem otwarcia na Innego-Żyda, przekracza granicę, która w kulturze oddzielała od eksterminowanych.
Dodajmy, że pociągi ze skazanymi były widoczne w Warszawie. Stanisław Likiernik, pierwowzór bohatera Kolumbów, mówił w rozmowie z Michałem Wójcikiem i Emilem Maratem: „W 1942 roku stałem na wiadukcie łączącym Śródmieście z Żoliborzem, nad Dworcem Gdańskim. Pode mną stał długi pociąg pełen stłoczonych w nim ludzi. Wycia, jakie dochodziło ze środka, nie zapomnę nigdy. Długie, przeciągłe, żałosne, słychać je było chyba na całym bliskim Żoliborzu. […] Nie wiem, jak długo stał ten pociąg: dzień, dwa, może dłużej”.
I do tego głos Baczyńskiego z wiersza Deszcze („ukończ. 21 II 43 r.”):
Dalekie pociągi jeszcze jadą dalej
bez ciebie. Cóż? Bez ciebie. Cóż?
w ogrody wód, w jeziora żalu,
w liście, w aleje szklanych róż.
Czy w swoich wierszach Baczyński jakoś szczególnie rozpamiętywał na przykład Wrzesień, wspomnieniem którego żyła przecież Warszawa w 1940 roku?
Kiedy wybuchła wojna, nie miał jeszcze dwudziestu lat. Dopiero stawał się poetą, kształtował się i dorastał. Wrzesień musiał być szokiem, ale zaraz potem lawinowo spadały na niego kolejne tragiczne doświadczenia. Mija zaledwie pięć lat i w sierpniu 1944 roku Baczyński ginie w pierwszych dniach powstania warszawskiego. Ten proces jest gwałtowny i krótki. Wydarzenie goni wydarzenie – matka, która musi się ukrywać, śmierć wuja Adama Zieleńczyka, Wielka Akcja Likwidacyjna, w końcu powstanie w 1943 roku.
Pamiętajmy, że getto zajmowało ogromną część Warszawy. Los Żydów było widać w przestrzeni miejskiej. Spacerując po Warszawie, napotykamy upamiętnienia muru getta – przy Pałacu Kultury, na placu Bankowym, przy Starówce, nie mówiąc o Muranowie. To jest samo centrum. W 1943 roku z Parku Krasińskich widać było płomienie dosłownie na wyciągnięcie ręki, dym snuł się po całym mieście, a krzyki ofiar słychać było na przykład na Bielanach. Pisze o tym Andrzejewski. To biło w oczy.
Niespecjalnie chyba mocno, skoro Artur Sandauer powiedział później, że Czesław Miłosz uratował honor polskiej literatury. Może akurat nie biło w oczy artystów?
Wojtek Wilczyk szukał zapisów fotograficznych Wielkiej Akcji i powstania w getcie. Odcięta ogromna połać miasta, mur w centrum – to powinno budzić zainteresowanie. Okazuje się, że nie ma wielu kadrów. Wilczyk pisze o tym w tekście Dokumenty i fikcje z tomu Opowieść o niewinności. Kiedy wybuchło powstanie warszawskie, dokumentowano je z zapałem, wcześniej podziemie wykonało ryzykowną dokumentację stanowisk niemieckich.
Może akurat getto Polaków nie interesowało.
Ale Baczyńskiego musiało, bo zdawał sobie sprawę, że jego los jest niepewny, że łatka „nietutejszego woźnicy” może oznaczać dla niego śmierć. Przyjaźnił się z poetą Jerzym Kamilem Weintraubem, ukrywającym się po „aryjskiej stronie”, który musiał wielokrotnie zmieniać adresy, uciekając przed denuncjacją. To Weintraub był pomysłodawcą konspiracyjnej serii poetyckiej „Biblioteka sublokatorów przyszłości”, w której publikował Baczyński. Łączy się to w czasie z jego dojrzewaniem jako poety, tworzącego coraz doskonalsze i bardziej przejmujące teksty.
I może bardziej wyrafinowane, a przy tym „bezpieczne” metafory. Obchodzimy teraz rok Baczyńskiego. Czy dostatecznie dużo mówi się na temat żydowskości tego poety?
Na pewno w historii literatury jest to temat rozpoznany. Toczy się dyskusja, w której jedni mówią, że poezja Baczyńskiego jest przede wszystkim uniwersalistyczna, zatem mówi tak samo o doświadczeniu polskim, jak i żydowskim, i nie można szukać w niej zapisu wykluczenia czy poczucia presji. Drudzy z kolei wskazują na daty powstawania utworów i argumentują, że należy je łączyć z doświadczeniem polskich Żydów, jak na przykład wiersz Z głową na karabinie: „Nocą słyszę, jak coraz bliżej drżąc i grając krąg się zaciska”. Próbują się nad tym zastanowić, krytycznie traktując też polską kulturę, która jest kontekstem i materiałem tej poezji.
W tym samym wierszu czytamy: „ja – syn dziki mego narodu”. Zestawmy to ze słowami Czesława Miłosza z Abecadła: „Krzysztof był więc po matce Żydem, a podobno, choć tutaj brak mi szczegółów, również nazwisko jego ojca było przybrane. Tak czy owak musiał być doskonale świadomy, że miejsce jego w getcie, co narzucało niemożliwy do rozwiązania problem solidarności. Musiał być też świadomy, że poza braterstwem broni z jego równolatkami w AK kryje się ta sama proporcja, co w bójce szkolnej: pięciu na trzydziestu kilku, a i wśród tych pięciu tylko paru nie-Żydów. Spadkobierca polskiej poezji romantycznej, przede wszystkim Słowackiego, z pełną świadomością składał z siebie ofiarę ojczyźnie, wiedząc zarazem, że ta ojczyzna go nie chce. Co więcej, czuł, że jego lud, z którym łączy go nie tylko krew, ale historia kilku millenniów, to żydowski lud w getcie”.
Głosy, jak ten Miłosza, w dyskusji o Baczyńskim istnieją i jednocześnie nie istnieją. Niby wszyscy je znamy, a jednocześnie nie chcemy wyciągać z nich wniosków. Powinniśmy opowiedzieć historię Baczyńskiego na nowo. Może w ogóle historię pokolenia Kolumbów?
To nowe odczytywanie Baczyńskiego, właśnie jako twórcy żywo reagującego na Zagładę, może wbrew pozorom przywrócić tę poezję szerszemu gronu czytelników, którzy nie przyjmują bogoojczyźnianej martyrologii. Tymczasem prof. Jerzy Święch, kiedy w 2007 roku poprawiał swój Wybór poezji (wydany pierwotnie w 1989 roku przez Ossolineum we wzorcowej serii „Biblioteka Narodowa”), dopisał takie oto zdanie: „Posmak pewnej sensacji towarzyszył natomiast próbom interpretacji wierszy Baczyńskiego pod kątem jego przypuszczalnych reakcji na holocaust, co rzekomo miało związek z żydowskim pochodzeniem matki”. Niestety to wciąż prof. Święch wyznacza kanoniczną lekturę Baczyńskiego, ponieważ to po jego Wybór poezji sięgają naukowcy i studenci przed egzaminami.
W monografii z 2011 roku Agnieszka Zgrzywa tak postrzega żydowskie tematy w poezji Baczyńskiego: „Jeżeli Baczyński, szyfrując swoje teksty, pisał o Żydach, to tylko w tym sensie, w jakim Żydem dla Baczyńskiego był, podobnie jak dla Marka Edelmana, każdy prześladowany człowiek”. Autorka ma rację, ale tylko częściowo: dla Baczyńskiego pewnie był, ale dla jego polskiego otoczenia już nie. A to ważny szczegół. Zachowanie ludzi wokół warunkuje nas, i to bardzo głęboko. Jeśli nie ma zewnętrznej presji, to po co szyfrować? Żeby uzyskać poetycki efekt? Nie bardzo w to wierzę. Gdyby było tak, jak chce Agnieszka Zgrzywa, nie byłoby niechęci wobec odczytywania żydowskich warstw tej poezji ani poczucia dysonansu czy aury sensacji, kiedy się o nich mówi. Nie byłoby strachu o legendę pokolenia.
Konflikt między „polskimi” i „żydowskimi” odczytaniami wynika właśnie z faktu, że w świecie otaczającym Baczyńskiego, ale także w świecie jego poezji Żyd nie był człowiekiem jak każdy inny. Pozostawał wykluczonym, a więc kimś, o kim nie sposób wspominać wprost, bo solidarność z nim nie jest społecznie akceptowana i pociąga za sobą sankcje. Podobnie odsłonięcie przemocy związanej z wykluczeniem okazywało się niewygodne dla uszu większości.
W przypadku Różewicza natomiast sytuacja wydać się może o tyle prostsza, że – choćby w opowiadaniu Drewniany Karabin – jasno wskazuje on na swoje żydowskie pochodzenie.
Zależy mi tu na pewnym rozróżnieniu: w przypadku Baczyńskiego i Różewicza wolę mówić nie o pochodzeniu, ale o żydowskim piętnie. Może to jest subtelna różnica, ale dla mnie istotna. Wydaje mi się, że obaj poeci wybrali polską kulturę i na dobrą sprawę niewiele mieli wspólnego z żydowską tradycją. Poza tym, że dla sąsiadów byli Żydami, wykluczonymi, tymi, dla których wśród „nas” nie ma miejsca. I w czasie wojny mogli z tego powodu zginąć.
Tyle że Zagłada jest przecież kluczowym tematem w twórczości Różewicza. Czego chcieć więcej od „ateisty”?
Może jestem za bardzo purystą, ale nie chcę narzucać mu tożsamości, o której sam jednoznacznie nie mówi. Interesuje mnie za to, jak prezentuje kulturę, w której żyje. Czytałem Różewicza jeszcze w szkole, był dla mnie poetą, dzięki któremu mogłem poczuć się w Polsce u siebie. Stwarzał przestrzeń, w której było miejsce dla wszystkich „tutejszych”.
Myślałem, że Różewicz mówi z punktu widzenia przedstawiciela większości. Buduje wizję otwartego społeczeństwa: można opłakiwać partyzanta, który padł w lesie, i Chaskiela ze sztetla. To było dla mnie jak powietrze. Dopiero później dowiedziałem się, że sam doświadczył piętna, że Zagłada mogła pochłonąć także jego. Jednocześnie zrozumiałem, jak trudno jest mówić z tej pozycji.
To, co dla mnie w poezji Różewicza chyba najważniejsze, wyraził kiedyś Adam Pomorski: „Różewicz to przede wszystkim człowiek, który jako jeden z nielicznych sprostał wyzwaniu, które sam zresztą przed poezją postawił: jak pisać wiersze po Oświęcimiu”. Miałem zawsze wrażenie, że cała reszta poetów szybko zapomniała o sprawie.
Czytałem w szkole wiersz Ocalony i wyobrażałem sobie, że cały naród polski był podczas wojny prowadzony na jakąś tam rzeź i Różewicz – jako jeden z nielicznych – ocalał. To były sprawy na tyle niezrozumiałe dla wyobraźni dziecka, że nie zgłaszałem sprzeciwu. Dopiero po latach dojrzałem do stwierdzenia, że to chyba najpiękniejszy wiersz, jaki powstał na temat życia i tworzenia po Zagładzie.
Różewicz pisał tak, żeby trudno to było jednoznacznie rozstrzygnąć. Należy pamiętać, że konspiracja w polskiej kulturze widziana jest także jako doświadczenie graniczne. Proszę poczytać Jana Strzeleckiego. Wtajemniczenie w śmierć, walka i jej cena – wewnętrzne okaleczenie. W wielu europejskich narracjach to się powtarza i po pierwszej, i po drugiej wojnie światowej. We Władcy pierścieni Frodo odpływa z elfami, bo powrót do życia nie jest możliwy po tym, co przeżył. Czytelnicy doskonale zdawali sobie sprawę, że Tolkien pisał o wojnie.
Baczyński był też ilustratorem i na rysunku Pokolenie, który reprodukuje wspomniane wydanie „Biblioteki Narodowej”, trzech chłopców w hełmach na głowach patrzy w lustro i widzi swoje odbicie – trupie czaszki. To także opowieść o walce zbrojnej i konspiracji. Zaczęło się zresztą od Konrada Wallenroda. Mickiewicz opowiada przecież o wyniszczającym, granicznym doświadczeniu, jakim była walka o niepodległość. Dlatego takie wrażenie robiła Ewa Demarczyk, kiedy śpiewała: „Jeno wyjmij mi z tych oczu / szkło bolesne obraz dni, / które czaszki białe toczy / przez płonące łąki krwi”. To jest egzystencjalny obraz.
Problem tylko w tym, że niepodległościowe mity uzurpują sobie prawo do wyłączności. Nie ma miejsca na nic innego.
Przecież nie jest tak, że jak zobaczymy w wierszu jedno, to musimy zaraz odrzucać drugie.
Nie jest?
No dobrze, jest… Ale nie musi tak być.
We wstępie do wydania Poezji Różewicza, wydanego w 2016 roku we wspomnianej już serii „Biblioteka Narodowa”, czytamy słowa Andrzeja Skrendo: „(…) nawet w Drewnianym karabinie, który stanowi najbardziej śmiałą próbę zmierzenia się Różewicza z własną żydowskością, narrator występuje z pozycji świadka Zagłady, a nie kogoś z niej ocalonego”.
Nie zgadzam się. Według ustaw norymberskich Różewicz był Żydem. Przeżył Zagładę w Polsce, gdzie posyłano do gazu między innymi takich jak on. Nazistom nie udało się go zabić, więc jest jednym z ocalałych, nie tylko świadkiem. Pomijam, że Drewniany karabin to tekst o ucieczce, okupanci już wiedzą, że bohater jest Żydem, i Tadejus musi się ratować. Opinii Skrendo nie da się obronić, mając przed oczyma tekst.
Najbardziej zastanawia mnie to „nawet”. Wielu Polaków kojarzy przecież Ocalonego, może to wręcz jedyny wiersz Różewicza, jaki znają. I ktoś w „narodowym” wydaniu jego poezji pisze, że Różewicz nigdy nie występuje z pozycji ocalonego z Zagłady. To z jakiej pozycji występuje w Ocalonym? Czy może Ossolineum to prawicowe wydawnictwo, które za cenę zgodności z dogmatem rozjeżdża walcem polską literaturę? Przypomnijmy fragment wiersza:
Mam dwadzieścia cztery lata
ocalałem
prowadzony na rzeź.
(…)
Człowieka tak się zabija jak zwierzę
widziałem:
furgony porąbanych ludzi
którzy nie zostaną zbawieni.
Wygląda na to, że polski mainstream w 2016 roku nie był przygotowany na przyjęcie żydowskiej strony doświadczenia Różewicza. To zadanie dla nas – musimy zbudować mosty.
Mówi się, że „tylko” w Drewnianym karabinie Różewicz otwarcie coś tam mówi-nie mówi o bezpośrednim zagrożeniu z powodu żydowskiego pochodzenia czy też żydowskiego piętna. Tylko czy aż? To przecież tekst na wskroś autobiograficzny. Czy nie powinniśmy właśnie przez Drewniany karabin czytać całego Różewicza?
Kiedy zacząłem się nim zajmować, próbowałem pokazać, że zasadniczym problemem jest dla Różewicza przemoc obecna w polskiej kulturze. Analizowałem Gałąź, opowiadanie o żydowskim chłopcu, który ukrywa się w szafie i czeka na matkę. W pewnym momencie podchodzi do okna, ponieważ wydaje mu się, że ona zaraz przyjdzie. Wtedy dostrzegają go dzieci z podwórka i krzyczą: „Żyd!”. To jedyne słowo, które pada z zewnątrz, bo opowiadanie napisane jest konsekwentnie z perspektywy żydowskiego bohatera. Ktoś krzyczy: „Żyd!”, w okno trafia kamień. Nazwanie „Żyd!” i wykluczenie to jedno. Żyd przez samo nazwanie zostaje wyrzucony ze wspólnej przestrzeni. To jest w języku, w polszczyźnie. W czasie Zagłady takie „Żyd!” oznaczało śmierć.
Wydawało mi się, że Różewicz jest taki dyskretny, kiedy pisze o Zagładzie, bo chce stworzyć neutralną strefę, gdzie nie ma wykluczającego „Żyd!”. Nie nazywa niczego bezpośrednio, żeby w tym milczeniu wykluczeni mogli się bezpiecznie ukryć, nie bać się napiętnowania. Dlatego tak ważny był dla mnie Warkoczyk:
Kiedy już wszystkie kobiety
z transportu ogolono
czterech robotników miotłami
zrobionymi z lipy zamiatało
i gromadziło włosy
Jesteśmy jeszcze przed egzekucją. Potem historia się urywa, mamy światło między strofami. I kiedy wracamy do przerwanej opowieści, kobiet już nie ma:
W wielkich skrzyniach
kłębią się suche włosy
uduszonych
i szary warkoczyk
mysi ogonek ze wstążeczką
za który pociągają w szkole
niegrzeczni chłopcy
To milczenie w wierszu Różewicza było dla mnie najważniejsze i najstraszniejsze. Jak otwarta rana. Miałem wrażenie, że włosy uduszonych są jak ślady, które wskazują na pomordowanych. Odsyłają do nich, każą przeżyć stratę i pustkę. Że razem z poetą wychylamy się w stronę tych kobiet, zbliżamy się do nich ze współczuciem, choć tam już nikogo nie ma. A to wszystko ze świadomością mechanizmów kultury opisanych w Gałęzi. Tak jakby Różewicz próbował w polskiej mowie wypracować miejsce, które będzie dla Żydów bezpieczne i przyjazne.
Bożena Keff w Strażnikach fatum pisze, że jest wprost przeciwnie.
Keff analizuje Warkoczyk i stwierdza, że Różewicz nie nazywa, bo ucieka, i że w ten sposób sam również wyklucza. Jej interpretacja jest bardzo przekonująca. Według Keff Różewicz nie powinien uciekać, ale zwyczajnie powiedzieć: jestem Żydem. Jej zdaniem ta ucieczka nie jest w porządku. Pamiętajmy, że Bożena Keff jest autorką Utworu o Matce i Ojczyźnie, gdzie nie ma owijania w bawełnę. To tekst ostry i bezlitosny, a przy tym niezwykle przenikliwy.
Jeśli spojrzeć na twórczość Różewicza z perspektywy Drewnianego karabinu – jak pan proponował – wygląda to jeszcze inaczej. Drewniany karabin jest tekstem, który pokazuje proceder ukrywania się i szyfrowania opowieści o Zagładzie. Z pozoru to historia chłopca z konspiracji, ale pod spodem aż się kłębi. Na początku dowiadujemy się, że rzecz dzieje się w 1941 roku, ale potem pada zdanie: „Pewnego dnia, było to zimą, chyba w czasie bitwy stalingradzkiej albo już po kapitulacji Paulusa…”. I zaczyna się opowieść o donosie na Tadejusa. Paulus skapitulował w styczniu 1943 roku, a wtedy w Radomsku działy się straszne rzeczy. Naziści zlikwidowali getto w październiku 1942 roku, na ulicach zginęło trzysta dwadzieścia osób. Trasa przemarszu na stację przebiegała przez centrum miasta, trzysta metrów od ratusza, gdzie pracował Tadejus. W Księdze Pamięci żydowskiego Radomska czytamy, że „polska ludność tłumnie wyległa na ulice i nie sposób opisać słowami jej uszczęśliwienia z faktu, że Niemcy oczyszczają miasto z Żydów”. Różewicz o tym nie pisze, ale naprowadza nas na ślad, ostentacyjnie myli daty, żebyśmy się nimi zainteresowali. I równie ostentacyjnie pisze rzeczy, których lubimy słuchać, na przykład, że za przemoc wobec Żydów odpowiedzialna jest skrajna prawica, Narodowe Siły Zbrojne, ale nie „prawdziwi AK-owcy”. Moim zdaniem to zachęta do zadania pytania o to, jakie są warunki mówienia o żydowskim doświadczeniu w Polsce i ile można o nim powiedzieć. Różewicz zdaje się sugerować, że granicą jest respektowanie czystego, a więc wolnego od antysemityzmu centrum polskiej kultury. W Drewnianym karabinie to „pierwszomajowy socjalizm Żeromskiego”. Ale tak się składa, że Żeromskiego wzięła na warsztat Bożena Keff i okazało się, że wcale nie było różowo…
Łukaszczyk mówi do Tadejusa w Drewnianym karabinie: „Jakieś tyż rzeczy ta rudo dziwa opowiada co przy radiostacji albo telefonicznej centralce pracuje, że jej brat to cie zno ze szkół i że z tobą nie całkiem w porzundku, albo z Twoją babcią, albo matkom… jo ci się nie wtrące… ale coś na tym musi być… ja tam nie wim, ale mi ktoś mówił, że matka to prawdziwa dobra katoliczka… to wychodzi na babcie”.
Odpowiedź Tadejusa jest bardzo poruszająca: „Serce przestało mi bić, a potem podeszło aż do gardła i tam utkwiło… strach o Mamę, o Braci, o Ojca… o cały nasz dom strach walnął mnie w głowę i nie wiedziałem, co się ze mną dzieje… a nie byłem już dzieckiem”.
I mówi dalej, co warto zestawić z Ocalonym: „Miałem skończone 21 lat, przeszedłem wybuch wojny, bombardowanie miasta, naszej ulicy, dwa lata okupacji (…), pół roku siedziałem na melinie i uczyłem dzieci gdzieś w lasach między Wartą a Pilicą, byłem «fałszywym» zbieraczem ziół leczniczych i runa leśnego w spółdzielni zielarskiej itd., itd… a wystraszyłem się jak dziecko”.
Dlatego trzeba spojrzeć na centrum polskiej kultury i zapytać o obecną w nim przemoc. To jest klucz.