Stać nas na gesty. Rozmowa z Robertem Rientem
Robert Rient – dziennikarz, pisarz, autor powieści „Chodziło o miłość” i biograficznej książki „Świadek” – we wrześniu wraz z grupą wolontariuszy przebywał na granicy serbsko-chorwackiej.
W skali świata żyjemy w luksusie. I nasza niechęć przyjęcia uchodźców, marsze przeciwko Arabom, których nie ma, dopominanie się o publiczną debatę w sprawie pomocy kilku tysiącom emigrantów w wielomilionowym kraju, zakrawa o absurd.
Robert Rient: Pojawiają się takie momenty, w których można się przejrzeć jak w lustrze. A potem podjąć decyzję, która nas określi, będzie punktem zwrotnym historii. To mogą być intymne sprawy, jak zakochanie, śmierć, albo społeczne, jak właśnie trwająca wojna i ludzie, którzy przed nią uciekają. Myślę o wewnętrznej decyzji zabraniającej odwrócenia wzroku od cierpienia innych, nie tylko dlatego, że byliśmy na miejscu tych, którzy uciekali z powodu biedy, głodu czy wojny. Reakcja na uchodźców to jeden z takich momentów w historii Europy, w historii każdego z nas.
A my wybieramy najprostsze rozwiązania.
Hymn Polski to pieśń migrujących „z ziemi włoskiej do Polski”. Od połowy XIX wieku do wybuchu I wojny światowej z ziem polskich emigrowało około 3,5 miliona ludzi. W Stanach mieszka 10 milionów osób z polskimi korzeniami. W ostatnich latach do Anglii i Europy zachodniej wyruszyły z naszego kraju kolejne miliony.
To w czym problem?
Hanna Arendt powiedziała, że zło urąga myśli. Argumenty ksenofobów są nudne i bardzo płaskie. Zło, banalne zło, o którym mówiła Arendt, nie wnika w zrozumienie sytuacji gospodarczej, kryzysu, historii, nie wnika w człowieka. To zło jest oparte na wierzeniach, lubi pamiętać o pochodzeniu, rasie. Ale Arendt powiedziała coś ważniejszego: że tylko dobro jest radykalne. Pojechać do uchodźców, rozdać śpiwory, wodę, czy ciepłą zupę to małe gesty i mały wysiłek. Pewnej nocy, gdy uchodźcy szli z granicy serbsko-chorwackiej w miejscowości Bapska do obozu w Opatovac, ustawiliśmy się w połowie tej prawie 20-kilometrowej trasy. Mieliśmy wodę, banany, batoniki energetyczne. Tłum płynął, rodziny z dziećmi na rękach, młodzi mężczyźni, w tym jeden bez nogi, starsze kobiety, zmęczone twarze. To, co mieliśmy, skończyło się w kilka minut. A później podszedł do mnie mężczyzna z prośbą o buty, skóra schodziła mu z nóg. Nie mieliśmy już butów. Poczucie bezradności, niemoc, ta myśl, że wszystkim, a nawet większości nie pomogliśmy, wpędza w rozpacz. Nie wiem, na ile podanie komuś butelki z wodą ma sens, ale może właśnie chodzi o tę krótką chwilę, w której jestem spragniony, a ktoś podaje mi butelkę z wodą. Może chodzi o gesty.
Wyjazd do Chorwacji to nie taki mały gest.
Najpierw prześladowały mnie zdjęcia utopionych dzieci i dorosłych, uchodźców z Afryki. Za oknem padał deszcz, a ja zasypiałem w ciepłym łóżku. Myślałem, że właśnie teraz do nas płyną, idą. Z jednym plecakiem, w którym musi się zmieścić całe życie. Zastanawiałem się, jak wielki musi być lęk i nadzieja, tych którzy uciekają. Zostawić wszystko, ryzykować życie swoje i bliskich. Byłem również zmęczony wirtualną walką z ksenofobami, usuwaniem znajomych z Facebooka. Wtedy trafiłem na warszawską inicjatywę „Chlebem i Solą”. W dwie doby zebrali setki śpiworów, karimat, koców, do tego namioty, ciuchy, buty. Napisałem, że nie mam darów, ale mogę przelać trochę pieniędzy, zapytałem, czego potrzebują. Michał Borkiewicz odpisał, że rąk do pracy. Ktoś pożyczył nam busa z zatankowaną benzyną, bo zebrane dary nie zmieściły się do jednego. Gdy znajomi dowiedzieli się, że jadę, przekazali sporo pieniędzy na jedzenie dla uchodźców. Na miejscu poznaliśmy grupy wolontariuszy z Czech, Austrii, Niemiec, Węgier i innych krajów.
A Chorwaci?
Przy trasie, którą szli uchodźcy, sporo okien było zamkniętych, zasłoniętych roletami, okiennicami. Z jednego domu wyszedł pan, zgodził się podwieźć zmęczonych. Inna pani wyszła z garem parującej herbaty, to była noc, padał deszcz. Gdy zapodziałem się na granicy, podwiozła mnie jakaś para, siedziałem na tylnym siedzeniu obok kartonu z batonikami i wodą. Innym razem grupa młodzieży, około dziesięciu osób, rozłożyła się na trawie, wyjęli z busa worki z ciuchami i rozdawali je idącym.
Innym razem w Opatovac padał silny deszcz, pewna dziennikarka mokła. Podszedł do niej młody chłopak, uchodźca, dał jej swój parasol. A ona go przyjęła. Policjanci wozili kobiety i dzieci swoimi samochodami. A jak kupiliśmy w supermarkecie 192 kilogramy bananów, kilkaset ciastek i słoiczków z jedzeniem dla niemowląt, to sprzedawczyni powiedziała, że wie, po co te wszystkie zakupy. I postawi nam kawę na koszt sklepu. Większość Chorwatów, których spotkałem, pomagała. Mówili, że pamiętają, czym jest wojna. Poza tym wiedzieli, tak jak i my w Polsce wiemy, że nie do naszych krajów wędrują migranci.
Czego chcą uchodźcy?
Żyć. Kilku zapytałem o marzenia, potem przestałem, bo to głupie pytanie, gdy załatwiasz swoje potrzeby w polu, obok którego śpisz, i nie wiesz, jakie będzie twoje jutro. Większość z nich chce żyć, nie bać się wojny, nie bać się o przyszłość dzieci, bliskich, swoją. Nie opowiadali historii, w których pną się po drabinach kariery. Mówimy o ludziach, którzy porzucili swoje życie, część zrobiła to z powodu zagrożenia życia, część – uciekając od biedy. Około 30% to kobiety i dzieci, przy czym dzieci jest więcej od kobiet. Najliczniejszą grupę stanowią mężczyźni, to zrozumiałe i naturalne. W trakcie podróży potrzebują wody, jedzenia, ciepłej odzieży. Gdy obóz jest przepełniony, nocują pod gołym niebem, na ziemi; potrzebne są więc koce i śpiwory. Namiot jest luksusem, tak, jak mokre chusteczki higieniczne – substytut łazienki. Na miejscu działa Czerwony Krzyż, UNHCR, Lekarze bez Granic i sporo wolontariuszy w odblaskowych kamizelkach. Pewnej nocy Słowaczka, która zna arabski, zatrzymała się przy dziewczynie z gorączką, tłumaczyła, prosiła, bym zabrał ją z granicy do lekarza, a to prawie 20 kilometrów. Ale ja nic nie mogłem, za to chorwaccy policjanci już tak. Poszedłem porozmawiać, zabrali dziewczynę, która w gorączce drżała przy każdym kroku. Do tego również potrzebni są wolontariusze, wielu chorych zatrzymywało mnie, prosiło o pomoc.
Czasami pełniliśmy też rolę świadków. Policjant podniósł pałkę na rodzinę, która nie chciała usiąść na ziemi. Może gdyby nie nasza obecność, opuściłby pałkę na ich głowy?
Rozmawiali z tobą o tym, jak widzą swoją przyszłość w Europie?
Czas intensywnej, wyniszczającej drogi to nie jest najlepszy moment na takie rozważania. Z rozmów, które udało mi się przeprowadzić, wynika, że większość ma świadomość, że zaczną życie w Europie od najniższego szczebla. Z przeniesieniem kwalifikacji bywa różnie, czasami syryjscy lekarze sprzątają. Część, która nie zasłużyła na status uchodźcy, zostanie odesłana. Boją się tego. Zgromadzą się pewnie w enklawy, by móc się porozumieć, poczuć bezpiecznie. Zastanawiają się, czy ich dzieci odnajdą się na innym kontynencie i kiedy to nastąpi.
Pytałeś ich, czy nie zechcieliby przyjechać do Polski?
Tak. Nie chcieli.
Dlaczego?
Oglądają wiadomości, przeglądają internet, dostają informacje od znajomych, którzy dotarli do Europy. Wiedzą, kim jest Orban, pewnie usłyszeli słowa pana Kaczyńskiego i pana Dudy, którzy sugerowali, że wraz z uchodźcami zbliżają się do nas choroby. Przerażająca narracja, dobrze znana z historii.
Czyli nie jest to kwestia finansowa? Mnie się wydaje, że wolą jechać na Zachód, gdzie jest lepszy standard życia, lepszy socjal.
Ależ tak. Gdybyś uciekał na inny kontynent, z pewnością wybrałbyś najlepszy kraj, bogaty, przyjazny. Ale my nie żyjemy w nędzy, wśród krajów Europy jesteśmy w czołówce tych, które wyrzucają najwięcej żywności. W latach 1990-2000 żadne państwo na świecie nie otrzymało większej pomocy niż Polska – w przeliczeniu na jednego mieszkańca. Za to w 2014 roku na pomoc najbiedniejszym krajom świata wydaliśmy zaledwie 0,08 proc. PKB. Nie żyjemy w biedzie, ale wielu z nas żyje w iluzji. Myślimy o sobie jak o udręczonych, walecznych, dobrych, odpierających ataki wroga. Wielu z nas wypiera z kart historii te, w których odwracaliśmy się plecami do potrzebujących, kolonizowaliśmy, mordowaliśmy sąsiadów. Mamy o sobie dobre zdanie, nawet jeśli to podszyte jest rasizmem i brakiem tolerancji.
Skoro wiemy, że nie będą chcieli u nas zostać, to jak im pomóc?
Nie szkodzić, przede wszystkim. Można zdobyć wiedzę o Syrii, Erytrei, wojnach na Wschodzie, przeczytać kilka dobrych książek, by nie głosić tych nienawistnych, irytująco głupich komentarzy. Przed snem można zrobić sobie ćwiczenia z wyobraźni: spróbować poczuć, jak to jest stracić bliskich, wsiąść na łódkę, bać się o życie, wędrować w deszczu, spać pod gołym niebem na obcej ziemi, do tego słuchać nienawistnych słów na swój temat. Do Europy, nie wspominając o Polsce, zmierza bardzo mała grupa uchodźców. W samej Syrii ponad 7 milionów ludzi migruje wewnątrz kraju, stracili nie tylko spokój i poczucie bezpieczeństwa, ale też domy, ukochaną drogę do sklepu, szkoły. Kolejne 4 miliony z Syrii uszło do Turcji, Libanu, Jordanii, Iraku i Egiptu. Można w końcu poświęcić dwa dni ze swojego życia, albo tydzień, i pojechać tam, gdzie są uchodźcy, stanąć na ich szlaku z kanapką, bananami, wodą. Albo stanąć tam tylko po to, by spojrzeć im w twarz, by zobaczyć, kim są.
A co, jak już ich nakarmimy?
Tym niech się zajmą rządzący i organizacje pozarządowe. Absurdalne byłoby powstrzymywanie się przed dobrem z obawy przed jego efektami. Dziś potrzebują jedzenia, a jeżeli jutro będą potrzebowali przyuczenia do zawodów, to myślę, że będziemy w stanie im to zorganizować. Nie chcę teoretyzować i zastanawiać się nad potencjalnymi skutkami przyjęcia uchodźców. Pewna kobieta ostatnio opowiadała, że zamieszkali obok niej imigranci. Upiekła ciasto i poszła ich poznać. Stać nas na takie gesty.
Historia pokazuje, że z innym sobie nie radzimy. Może lepiej nie narażać ich na przyjęcie tej – z punktu widzenia naszej historii – fatalnej roli?
Kobieta, Rom, Żyd, Arab, homoseksualista, transseksualistka. Islamscy uchodźcy zagrażają chrześcijańskiej Europie. Homoseksualiści zagrażają rodzinie nuklearnej. Syryjczycy odbiorą nam prace, domy i jeszcze przyniosą choroby. Nie przyjmując innego tylko wzmacniamy ksenofobiczne nastroje, iluzję wspólnoty. Oni już tu są, inni kupują właśnie kamizelki ratunkowe i lada moment wypłyną. Obecnie ważne jest podjęcie działań, które umożliwią im podróż w bezpiecznych warunkach. Inność jest dla mnie atrakcyjna, pociągająca, ma w sobie świeżość wymiatania nawyków, złogów w myśleniu. A lęk najczęściej tylko zasłania miłość.