Nie uchodzi nie pomóc. Monachium przyjmuje uchodźców
Na pierwszy rzut oka Monachium jest
dostatnie, co uzmysławiają nienachalnie rzucające się w oczy metki ubrań przechodniów albo wypełnione w sobotnie i niedzielne poranki lokale, gdzie czeka się pół godziny na miejsce, żeby zjeść śniadanie za 15 euro;
bezpieczne, bo skoro ani rowerów, ani kawiarnianych stolików nie przypina się na noc, to chyba nawet drobni złodzieje tam nie szaleją;
czyste, co widać, zwłaszcza w porównaniu z ulicami Berlina.
W porównaniu z Berlinem widać też, że mimo statystyk mówiących o niemal jednej czwartej mieszkańców, którzy nie są Niemcami, w centrum rzadko spotyka się Hindusa, Nigeryjczyka, Turka czy Wietnamczyka.
Ulica jest biała – to pierwsze spostrzeżenie. Zaskakujące, bo mniej więcej od początku września media pokazują tłumy uchodźców na monachijskim dworcu i przyległych mu ulicach, przypisując tym obrazkom opisy: „Oblężenie z powodu uchodźców” (naTemat), „Monachium nie daje rady” (Wprost), „Oktoberfest w cieniu uchodźcy” (Radio Zet). Mowa o kilkuset do nawet kilku tysięcy osób przyjeżdżających tu każdego dnia. Z braku miejsca w ośrodkach uchodźcy czekają na ulicach.
CZYTAJ wywiad z Kurdem, który pomaga uchodźcom
W połowie listopada, w sobotę rano, ludzie bez pośpiechu kupują bilety na dworcu i wsiadają do regionalnych pociągów. Godzinę jazdy od Monachium można znaleźć się w Voralpen i zdobywać górskie szczyty, albo spacerować wokół urokliwych jezior. Tego ranka na Hauptbahnhof uchodźców w ogóle nie widać.
Wieczorem znów nie zauważam ani jednej osoby, którą można byłoby wziąć za uchodźcę. Przez przypadek trafiam za to do bocznej hali dworca.
Z daleka, przez szybę oblepioną plakatami „Herzlich Willkomen”, widzę jedną rodzinę, wokół nich kilka toreb z bagażem, małe dziecko biegające za piłką. Generalnie – miejsce świeci pustkami.
Kiedyś były tam kasy biletowe, z początkiem września hala na prędce została zaaranżowana na centrum przyjęcia uchodźców. To tu otrzymują pierwszą pomoc – jedzenie, picie, artykuły higieniczne, ubrania, jeśli ich potrzebują. Oficjalna rejestracja odbywa się już gdzie indziej. W hali Dworca Głównego nie zadaje się im się żadnych pytań.
Colin Turner, który jest rzecznikiem spontanicznie uformowanej grupy wolontariuszy z dworca (nie mają oficjalnej nazwy, na kamizelkach odblaskowych, które noszą, jest napis: Refugee Aid Munich), szacuje, że w najtrudniejszym miesiącu, we wrześniu, przez tę samą, teraz opustoszałą halę, przewinęło się 135 tysięcy uchodźców. W najtrudniejszy dzień – aż 14 tysięcy. Tyle że rozdzielali ich na 6 centrów pomocy, teraz zostało już tylko jedno.
Na wieczornej zmianie jest sześciu wolontariuszy. Sylvia z Niemiec jest kimś w rodzaju koordynatorki (inny kolor kamizelki). Caroline i jej koleżanka przyjechały z Kalifornii. Są w kilkumiesięcznej podróży po Europie, w Monachium zamierzają spędzić w sumie 3 dni. Jeden z nich zdecydowały się poświęcić na pracę z uchodźcami. Kolejny wolontariusz, Niemiec, właśnie przeniósł się do Monachium i za tydzień zaczyna pracę jako inżynier – do tego czasu będzie przychodził na dworzec. Colin jest tu prawie codziennie od końca sierpnia. Swój wrześniowy urlop też postanowił w całości przeznaczyć na pracę na Hauptbahnhof. Większość wolontariuszy ma normalną pracę, ale zdarzają się też emeryci i bezrobotni, którzy stwierdzili, że swój wolny czas spożytkują właśnie w ten sposób.
Zastanawiam się, jak wyglądałby ten newralgiczny wrzesień, gdyby nie wolontariusze. „Lokalne władze powtarzały to już nie raz. Dzięki nam udało się uniknąć kryzysu humanitarnego” – przynaje Colin. „Bywały takie dni, kiedy do pomocy zgłaszało się nawet 1000 osób, a do tej pory 17 tysięcy ludzi przyniosło jakieś dary”.
Na pytanie „Dlaczego?” Colin podaje kilka odpowiedzi. Może dlatego, że do czasu dublińskiego rozporządzenia problem wydawał się abstrakcyjny, a teraz każdy kraj musi się z nim zmierzyć, wielu chce się jakoś zaangażować. Może dlatego, że ludzie, widząć w gazetach zdjęcie syryjskiego chłopca wyrzuconego na brzeg morza, poczuli się w obowiązku pomagać. Może dlatego, że w Niemczech nasiliły się demonstracje stowarzyszenia PEGIDA (Patriotyczni Europejczycy przeciw Islamizacji Zachodu) i jest to sposób na pokazanie innej postawy.
Podczas mojej rozmowy z Colinem do centrum przychodzą ledwie dwie nieliczne grupy uchodźców. Jedna trzyosobowa, druga – może dziesięcio, sądząc po kolorze skóry, nie z Syrii, a z Erytrei. Jak napisałyby prawicowe gazety, sami młodzi i silni (choć wydają się raczej zmęczeni i wychudzeni) mężczyźni. Colin tłumaczy: „Często rodziny wysyłają w drogę tylko najstarszego syna, bo podróż jest niebezpieczna i kosztowna”. Potem dodaje: „Ucieczka z właśnego kraju to zawsze ostateczność. Oni nie przyjeżdżają tu na wakacje. Musimy pamiętać, że jako Europejczycy jesteśmy uprzywilejowani, nie zaznaliśmy żadnej wojny od 70 lat”.
Przyjezdnym, którzy nie znają niemieckiego, a często też – ani słowa po angielsku, dogadać się pomaga Moody. Też wolontariusz, choć na początku obstawiam, że jest ekscentrycznym podopiecznym – ubrany w zawadiacki beret, czerwoną bluzę, naszyjnik z kolorowym kamieniem. Urodził się w Akko i swoją barwną młodość spędził ponoć obwożąc kibucowych wolontariuszy po terenach zamieszkałych przez izraelskich Arabów. Potem Izraelczycy wkurzyli go, nie dając pieniędzy na remont domu w historycznym centrum Akko, więc wyjechał do Kanady. Zna arabski, angielski, niemiecki (i hebrajski), więc tłumaczy uchodźcom, jakie jeszcze procedury ich czekają. Kończąc swoją zmianę, podchodzi do mnie i mówi: „Dlaczego polski rząd traktuje uchodźców, jakby jedli ludzi? Napisz to w swojej gazecie, do tego waszego, jak mu tam, tego, co ma metr pięćdziesiąt wzrostu. Dziękuję!”. Zgodnie z obietnicą, piszę.
To, że nie jedzą ludzi, wydaje się jasne. Mniej jasna jest jednak przyszłość uchodźców, kiedy wyjdą już ze swoich tymczasowych obozów. Jak odnajdą się w niemieckim społeczeństwie, czy jest tam dla nich w ogóle miejsce? Colin twierdzi, że 800 tysięcy czy nawet milion imigrantów do samych Niemiec to wciąż nie problem. „Jeśli weźmiemy pod uwagę liczbę wszystkich mieszkańców Niemiec, nie jest to wcale zatrważająca liczba. Oczywiście politycy muszą zastanowić się nad systemem relokacji uchodźców, ale jesteśmy tak bogatym społeczeństwem, że naprawdę możemy sobie pozwolić na przyjęcie nawet większej liczby imigrantów”.
Niemcy bardzo szybko zorientowali się, że uchodźcom potrzebne jest nie tylko zadbanie o ich podstawowe potrzeby, ale też pomoc w rozwoju zawodowym i, przede wszystkim, w nauce języka. W Berlinie powstała szkoła, Refugees on Rails, która uczy nowo przybyłych kodowania. W Monachium działa – skrzyknięta równie spontanicznie, co grupa wolontariuszy z dworca – ogranizacja Laptops4Refugges.
Ludzie odpowiedzialni za to przedsięwzięcie to głównie młodzi profesjonaliści, tak jak Carola Vogel, która pełni funkcję project managera. Ma 32 lata, skończyła nauki polityczne (zaczęty doktorat o polityce UE względem imigrantów) i pracuje w branży IT. Szacuje, że rozwojowi Laptops4Refugees poświęca od 4 do 10 godzin w tygodniu. W sumie angażuje się już tak od 4 miesięcy.
Razem z nią pracuje obecnie około 14 osób, które zajmują się zbieraniem starego sprzętu, wgrywaniem bezpłatnego oprogramowania i przekazywaniem gotowych komputerów uchodźcom. Chcieli połączyć dwie idee: pomoc imigrantom w potrzebie i zrównoważony rozwój. „Każdy z nas ma dawno już nieużywane laptopy, tablety – dlaczego ich nie spożytkować? W przeciwnym razie zostaną wysłane do Afryki i tam przez setki lat będą się rozkładać” – tłumaczy Carola.
Laptops4Refugees nie nabyło jeszcze, obowiązkowej w Niemczech, osobowości prawnej, ale już zdołało zakończyć drugą rundę instalacji i przekazać 30 laptopów bezpośrednio uchodźcom lub do tymczasowych obozów. Wszystkie komputery pochodziły od prywatnych darczyńców, bo do czasu załatwienia wszystkich formalności przyjęcie datków od firm byłoby problematyczne. Póki co firma Caroli pomaga, udostępniając na przykład pomieszczenie do gromadzenia sprzętu czekającego na rekonwalescencję.
„Dostęp do internetu jest dzisiaj niezbędny – jeśli szukasz pracy, jeśli chcesz naprawdę zintegrować się z resztą społeczeństwa. Szczególnie dla ludzi, którzy żyli gdzieś na prowincji, a teraz nagle znaleźli się w dużym mieście, to pierwszorzędna sprawa. Chodzi o podstawy. O to, żeby wiedzieli, że jest coś takiego jak Google Translate i mogą tego narzędzia używać” – tłumaczy Carola. „Ale są też uchodźcy, którzy studiowali informatykę, którzy w domu mieli nie jeden a dwa laptopy, a do tego może jeszcze tablet. Ich życie nagle się zmieniło i teraz trzeba im pomóc wrócić do normalności”.
Na czym zatem polega niemiecki fenomen powszechnego poruszenia i radzenia sobie z kryzysem? Colin obrusza się i mówi, że nie lubi używać słowa kryzys. „Kryzys jest na granicach Europy, w Syrii. Duża liczba uchodźców, którzy do nas przybywają, to nie kryzys. Kryzys to coś, z czym sobie nie radzisz. My stworzyliśmy system, który sprawnie funkcjonuje”.