Polski Marzec

Kolega, wyjeżdżając, zaproponował, że mnie ze sobą weźmie, bo „walczyłam za Żydów”. Obruszyło mnie to i odpowiedziałam: nie walczyłam za żadnych Żydów, walczyłam o wolność!

Rozmowa z Teresą Bogucką – pisarką, dziennikarką, działaczką opozycji demokratycznej w okresie PRL.

 

Magdalena Wójcik: W wielu publikacjach historia Marca rozpoczyna się od wojny sześciodniowej.

Teresa Bogucka: A może raczej zaczęła się od praskiej wiosny? Czesi i Słowacy zaczęli wydobywać się ze stalinizmu 10 lat po nas. W latach 60. coraz śmielej odzywały się środowiska inteligenckie, głównie pisarze i studenci. Pod tym naciskiem partia komunistyczna wszczęła nieśmiałe reformy, które stały się szczeliną w tamie i ta zaczęła pękać. Społeczeństwo poczuło się podmiotem, wydzierało władzy coraz więcej wolności, a pierwszy sekretarz, Alexander Dubček, cofał się przed tym entuzjastycznym naporem i zaczął obiecywać „socjalizm z ludzką twarzą”.

 

W Polsce też narastał opór przed dławieniem półwolności wywalczonej w 1956 roku. Najbardziej widoczny był w sferze kultury i na uczelniach. Na Uniwersytecie Warszawskim uformowało się dyskutujące środowisko, które zaczęło od zakazanych lektur, ale szybko przeszło do publicznego poruszania niedozwolonych tematów, do rozrzucania ulotek, jawnego sprzeciwu. Już sam fakt, że skupiło się wokół wypuszczonych z więzienia Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, był wrogą demonstracją. W komunizmie od skazanych przez władze należało się odcinać. W dodatku uczelnia opierała się naciskom, żeby Komandosów spacyfikować. Chyba trzy razy Adamowi Michnikowi i innym robiono dyscyplinarki, ale profesura się opierała. Zawieszała, ale nie wyrzucała.

Do tego w PZPR zaczęły się tarcia pokoleniowe, frakcyjne, pojawiła się grupa partyzancko-nacjonalistyczna. Czyli partia za południową granicą się rozłaziła, PZPR wyraźnie trzeszczał, a na to najlepsza czystka.

W tej sytuacji wojna sześciodniowa, w której Arabowie wspierani przez ZSRR ponieśli druzgocącą klęskę, stworzyła ponętną sytuację. Rosja zarządziła, by kraje satelickie obraziły się na Izrael i zerwały z nim stosunki. PRL poszedł dalej, bo dołożył do tego „antysyjonizm”, który zaczął zwalczać, ale tylko wewnątrz nomenklatury. Odbywała się wymiana kadr, aparat tym żył, ale póki co nie było decyzji, by wylało się to na zewnątrz.

 

Jak czuliście się, gdy zaczęliście organizować wiece i protesty?

Środowisko Komandosów powstawało z różnych grup przez jakieś trzy lata i dobrze nam było w tej, do pewnego stopnia, enklawie wolności. Na zewnątrz ludzie musieli się pilnować, uważać, co mówią – a my nie. Uniwersytet trochę nas powściągał, jednak w gruncie rzeczy osłaniał. Ale rodzice, bez względu na przynależność, ostrzegali: nic nie zwojujecie, połamiecie sobie życie, nie skończycie studiów, z tą władzą się nie wygra… A myśmy nie chcieli tego przyjąć, bo uznaliśmy w młodym zarozumialstwie, że to już inny etap historii, teraz czas na poszerzanie granic wolności, jak w Pradze. Chcieliśmy to koło historii popychać i na pochodzie 1 maja 1968 planowaliśmy wykrzyczeć władzy „Cała Polska czeka na swego Dubčeka”.

 

Nie baliście się? Zwłaszcza po Czerwcu ‘56?

W 1956 mieliśmy po 10 lat, niektórzy z nas przeżywali tamte niezwykłe emocje, inni znali je z roczników „Po prostu” przechowywanych w inteligenckich domach. Strzelanie do robotników w Czerwcu ‘56 było zbrodnią, po której skończył się stalinizm. Odwoływaliśmy się do Października ‘56, który zmienił Polskę – była już bez więźniów, bez kołchozów, bez nieustannego terroru tropiącego wrogość, bez radzieckich obowiązujących wzorców, ze swobodami w nauce i kulturze. Gomułka był wtedy kochany przez miliony i obiecywał taką właśnie „polską drogę do socjalizmu”. Ale jak okrzepł, to obcinał te swobody po kawałku i jak myśmy dorośli, to został z nich ogryzek, a do tego doszła jeszcze szara bieda. Znajomy rodziców, któremu tłumaczyłam, że chcemy powrotu do przyrzeczeń Października, powiedział, że o ile rozumie, to chcemy, żeby w wyniku naszych wystąpień PZPR złapał się za głowę i powrócił na „polską drogę”. Mało powiedzieć, że byłam dotknięta.

 

Potem były Dziady.

To był doskonały spektakl. Powstał dla uczczenia rewolucji październikowej (pewnie był to manewr osłaniający przed cenzurą), ponoć ambasadzie radzieckiej się podobał, ale władze polskie marudziły, że zbyt religiancki. Po czym rozeszła się wieść, że zostanie zdjęty. Zwykle zdejmowano, co tam chciano, bez zapowiedzi, więc sprawa zalatywała prowokacją. Ale nie mogliśmy pozwolić, żeby coś tak skandalicznego odbyło się w Polsce bez sprzeciwu. Zaczęliśmy zbierać podpisy pod protestem (ponad 3000 podpisów, to było jak na PRL bardzo dużo) i postanowiliśmy pójść na ostatnie przedstawienie.

 

Po spektaklu był wiec?

Wiec to może za duże słowo, bo powstał pewien dysonans. Sala w teatrze była pełna. Przyjechały szkoły spoza Warszawy, jakieś bohaterskie nauczycielki, które się wdarły z dziećmi i siedziały na schodach obok mnie. Owacje, entuzjazm, skandowanie „Niepodległość bez cenzury”. Po czym wychodzimy, wyciągamy transparent „Żądamy dalszych przedstawień” – i jesteśmy zupełnie sami. Nikt się do nas nie dołącza. Tylko znajomi, jest nas może kilkadziesiąt osób. Stoimy. Ciemno, zimno, śnieg, coś trzeba zrobić. Jacek Kuroń mawiał, że każde wydarzenie publiczne zacząć bardzo łatwo, skończyć jest o wiele trudniej. Postanowiliśmy więc złożyć transparent pod pomnikiem Mickiewicza i pustymi ulicami przeszliśmy na Krakowskie Przedmieście. Pamiętam naszą dyskusję: no dobrze, ale będziemy po trawniku chodzić? Byliśmy strasznymi legalistami. W końcu Janek Lityński z kimś jeszcze przeleźli przez barierę, przez zasypany śniegiem trawnik i położyli transparent pod pomnikiem. Andrzej Seweryn z jakiegoś murku ogłosił, że zakończyliśmy demonstrację. Chcieliśmy ruszyć do domów, ale wtedy milicjanci zaczęli nas wyłapywać. Część wylądowała na komendzie na Wilczej, co zdaniem niektórych z nas było świetnym zakończeniem tej manifestacji. Ja się nie załapałam. Może i było to świetne zakończenie, ale następnego dnia trzeba było zbierać pieniądze na grzywny.

 

Za przekazanie informacji o tych zdarzeniach dziennikarzowi francuskiego „Le Monde” relegowano ze studiów Adama Michnika i Henryka Szlajfera.

Relacje Polski Ludowej z Zachodem były dziwaczne. Z jednej strony władza pragnęła pokazać, że jesteśmy normalnym krajem z kwitnącą gospodarką i kulturą, z drugiej jednak wszelkie niekontrolowane kontakty mieszkańców PRL z Zachodem ocierały się o zdradę, a przekazanie informacji było oczernianiem ojczyzny i wręcz szpiegostwem.

Na początek postanowiono obu informatorów usunąć ze studiów. Wyrzucił ich, choć nie miał do tego prawa, sam minister oświaty i szkolnictwa wyższego, Henryk Jabłoński, późniejszy Przewodniczący Rady Państwa. Jeszcze funkcjonowała pewna autonomia uniwersytetów wywalczona w 1956.

Chcieliśmy nielegalność decyzji podnieść na otwartym zebraniu partyjnym 6 marca, myśląc, że nasze głosy doprowadzą do jej unieważnienia. Nie udało się, więc na 8 marca zaplanowaliśmy wiec. Szczegóły omawialiśmy w mieszkaniu Jakuba Karpińskiego i to, co się tam wydarzyło, jest znamienne. Jacek Kuroń w którymś momencie powiedział coś takiego: „musimy brać pod uwagę kontekst, że ta władza jest obecnie antysemicka. Wiem, że to jest nie w porządku, ale ze względu na to, że chcemy się przebić do szerszej opinii, to może lepiej by było, żeby głos zabrał ktoś, komu nie można zarzucić, że ma żydowskie pochodzenie. Jest to przykre, ale musimy to rozważyć”. Zgłosił się Mirek Sawicki i po chwili Irena Lasota. Zgodziliśmy się na to, w ogóle nie pamiętając, kto jest kto, ponieważ było nam to najgłębiej obce, Jackowi też. Ktoś mu pewnie doradził, może jakiś dawny towarzysz, żeby na te kwestie pochodzenia zwrócić uwagę. Ostrzeżenia sprawdziły się, bo potem Gomułka wydziwiał na temat pochodzenia Ireny Lasoty, a przy Mirku Sawickim się zakrztusił i wydukał „jeden z naszych”.

 

Jak wyglądała organizacja tych wieców?

Myśmy wówczas mieli przydzielone rozmaite role. Ja miałam odpowiadać za to, żeby studenci nie ulegli prowokacji, chodziło o członków ZMS z naszego wydziału. Oraz, w razie czego, wskazać drogi ucieczki. Poprzedniego dnia poszłam z Andrzejem Celińskim sprawdzać, jak zmykać przez skarpę. Ale plany się pokrzyżowały, bo większość kolegów wyłapali rano. Z Ireną Lasotą przyszłyśmy ósmego marca około 9 rano na Uniwersytet, czaiłyśmy się na kampusie, żeby ona o dwunastej mogła wleźć na murek pod Wydziałem Historii. Najpierw wiec miał się odbyć przy murku, bo tam w ‘66 odbyła się już jedna demonstracja, więc wydawał nam się sprawdzony. Ale okazało się, że murek był już obstawiony przez ZMS. Przepchnęłyśmy się do ławki przed Biblioteką Uniwersytecką, Irena i Mirek wygłosili, co mieli do wygłoszenia, to była chyba rezolucja w sprawie Dziadów i wyrzuconych. Wtedy ZMS zaczął na nas napierać, skandując „Rozrabiacze precz z uczelni”.  Henryk zasłonił mnie przed jakimś rozochoconym towarzyszem.

 

Ilu was było?

Za pięć dwunasta nie było nikogo, byliśmy dość zdenerwowani. Ale dwie minuty później studenci zaczęli wychodzić z różnych budynków i plac wypełnił się ludźmi. Udało się. Jak na presję komunistyczną, było nas nadspodziewanie dużo.

Później pojawił się aktyw robotniczy uzbrojony w pałki milicyjne. Poszliśmy więc na skargę pod rektorat. Rektor Zygmunt Rybicki wyszedł obwieszony insygniami i nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć. Żądał spokoju, mówił, że większość chce się uczyć. Ale w którymś momencie zwrócił się do tego aktywu i powiedział: „Dziękuję wam, towarzysze!”. Tłum zahuczał z oburzeniem, a rektor wycofał się pod pretekstem spotkania z naszą delegacją. Była w niej Jadwiga Staniszkis, Marcin Król i ktoś jeszcze. Ale co z tego spotkania wynikło, nie miało znaczenia, bo studenci zaczęli się rozchodzić i wtedy wpadło ORMO. Uciekłam do gmachu rektoratu i widziałam z balkonu, jak biją. Jakieś zakrwawione osoby biegały, ktoś leżał.

 

Co się działo później?

Najważniejsze było to, co działo się następnego dnia, w sobotę, kiedy zwykle na wydziałach były pustki. Przenocowałam u znajomych i poszłam na Uniwersytet, gdzie tym razem były tłumy. Studenci przyszli na wszystkie wydziały, by zaprotestować przeciwko biciu. Później objęło to Akademię Sztuk Pięknych, następnie Politechnikę, w końcu całą Polskę. Tym, co nas wszystkich łączyło, był sprzeciw: najpierw wobec przemocy, a później wobec kłamstwa, bo nagle wszystkie media zaczęły krzyczeć, że to wichrzyciele, rozrabiacze, czyjeś tam „resortowe” dzieci.

Powstała na UW przestrzeń wolności – w demokratycznych wyborach wybrano komitety studenckie. Ich skład był zmienny, bo co raz kogoś aresztowano. Byłam w nim prawie do końca. Studenci na wiecach żądali od nas radykalizmu, a rektorzy chcieli ocalić substancję, jak wtedy mówiono. Rektor wzywał nas i mówił, że jest szansa, żeby nie zamknęli Uniwersytetu i nie wywalili nas wszystkich ze studiów, a zwłaszcza tych, którzy nie są niczemu winni, bo jedynie ślepo nam, organizatorom, uwierzyli. Ale trzeba było napisać, że odcinamy się od Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, którzy siedzieli od 8 marca. Była chwila zawahania, ale zdecydowaliśmy, że tego nie zrobimy.

 

W proteście na pewno pomógł fakt, że w latach 60. władza nie była lubiana.

Byliśmy przekonani, że była wręcz nienawidzona. Panowała bieda, niczego nie można było dostać w sklepach. Wydłużały się kolejki, było szaro i smutno. Na wsi chyba jeszcze gorzej – wszystkiego brakowało, skąpe środki produkcji przydzielali urzędnicy, osiemnasty rok trwały dostawy obowiązkowe, a do tego znowu próbowano rolników przymusić do uspółdzielczenia. Swobody w nauce i kulturze były stale ograniczane. Dociskano śrubę.Władzy nie wierzono i wszystko, co proponowała, traktowano podejrzliwie: znów coś przeciw ludziom.

 

I władza zaoferowała antysyjonizm.

Po wojnie sześciodniowej nie spotkałam się, poza propagandą, z wrogością wobec Izraelczyków. Ci, którzy mieli dostęp do prawdziwych informacji, uważali, że Izrael musiał się bronić przed agresją państw arabskich popieranych przez ZSRR i dobrze, że wygrał. W uproszczonej wersji brzmiało to „nasi Żydzi dokopali ich Arabom”. Ludzie lubią tych, którzy zwyciężają, a na dodatek nie udało się Rosji, co za radość. Bo trzeba pamiętać, że ZSRR był wtedy w ideologicznym natarciu. Kraj po kraju ulegał pokusie centralizmu, socjalizmu itp. Afryka, Azja, Ameryka Południowa – wszędzie tam były liczne uzależnione kraje, co chwila przybywał kolejny. Powszechna zatem niechęć do Rosji i PZPR zdawała się być szansą na nacisk, wobec którego ustąpią choćby w jakichś wycinkach. Wydawało się, że ten system wygra, przepędzimy w nim całe życie, więc jak imperium potknęło się o bardzo mały kraj – było to coś jak błysk nadziei.

 

Kiedy antysemicka narracja zaczęła dominować?

11 marca ukazał się w „Słowie powszechnym” artykuł objaśniający tło wiecu – był tam spisek Izraela z Niemcami Zachodnimi przeciwko Polsce w celu obarczenia nas winą za zamordowanie 6 milionów Żydów, było o ludziach pochodzenia żydowskiego odpowiedzialnych za stalinizm, którzy znowu, tak jak w 1956 roku, próbują wrócić do władzy i odsunąć polskich patriotów. I tak antysyjonizm, służący do porachunków wewnątrz aparatu władzy, dostał się między zwykłych ludzi. Jak Polska długa i szeroka gazety, radio i ludzie gromadzeni na masówkach i zebraniach zakładowych protestowali przeciwko syjonistom.

Dwa tygodnie spędziłam na Uniwersytecie w czymś na kształt republiki studenckiej: zebrania, wiece, strajk okupacyjny. Dało się tam nie dopuścić do dzielenia ludzi na Żydów i nie-Żydów i nie było to trudne. Przeważała wzajemna solidarność, klimat braterstwa na barykadzie. I wiara, że tak jest w całej Polsce.

Prosto z tego wolnego Uniwersytetu wylądowałam w więzieniu. Na pierwszym przesłuchaniu ubek zapytał: „I po co się było wdawać w sprawy z tymi Żydami?”. Potem dowiedziałam się, że niektórych z nas pytano, po co się mieszają w nasze polskie sprawy.

 

W więzieniu była pani do sierpnia.

Gdy stamtąd wyszłam, najpierw w pełni zobaczyłam strach, w którym wszyscy żyli, a potem całą grozę tego rozszalałego antysemityzmu, który już zdążył zejść do parteru, do zwykłych ludzi. Słyszało się różne okropne opowieści, na przykład że ktoś wypatrzył mieszkanie, które mu się spodobało, więc zaczął prześladować lokatorów, żeby wyjechali. Że na zebraniach, na których wskazywano ludzi do zaszczuwania, nikt nie stawał w ich obronie. Byłam u znajomych pakujących się do podróży, kiedy przyszło małżeństwo mające przejąć ich mieszkanie, żeby sprawdzić, czy nie niszczą wyposażenia. Ludzi uznanych za Żydów wyrzucała władza, ale wspomagali ją poniżaniem, presją, milczeniem i chciwością koledzy, znajomi, sąsiedzi. Choć udział w podziale „mienia pożydowskiego”, bo to pojęcie wróciło, mieli zapewne tylko partyjni. Chcieliśmy wierzyć, że to incydenty, odosobnione, szerzej nieakceptowane. Może była to potrzeba upewniania się, że marcowy zryw wyrażał szersze społeczne dążenia. Bo wokół panował przytłaczający strach i beznadzieja, jedni przyjaciele siedzieli nadal, inni wyjeżdżali, a polskie wojsko wzięło udział w najeździe na Czechosłowację. Nie zostało nic z wcześniejszych marzeń o wolności.

 

Poza wyjazdem?

Wtedy nie przyszło mi do głowy, że wyjazd jest wybieraniem wolności, był wypędzeniem.

Ze środowiska aktywnych Komandosów na emigrację zdecydowało się jednak niewiele osób, a ci, którzy wyjechali, byli później naszym zachodnim zapleczem. Działalność KOR-u bez ich pomocy nie byłaby w ogóle możliwa. Emigracja nas nie podzieliła.

 

Jak wyglądała oficjalna narracja o Marcu przez resztę PRL?

Partia miała monopol przekazu i stosowne środki przymusu, więc co pewien czas zarządzała, że czegoś nie było. I tak jak nie było paktu Ribbentrop-Mołotow, jak nie było Października ‘56, tak odwołano Marzec. Ale istniała też wersja wewnątrzpartyjna, w razie czego gotowa do użycia. Można ją było znaleźć w dziełach reżimowych – jak mawiano – twórców, którym pozwalano przypominać, co w tej sprawie obowiązuje. To był na przykład Teatr Eref-66 Ryszarda Filipskiego lub powieści Romana Bratnego. Dostawali pozwolenie na prezentowanie takiej oto wykładni: to był szlachetny zryw naiwnej młodzieży, zmanipulowanej przez oderwanych od koryta stalinowców o wiadomym pochodzeniu.

 

A jak dziś mówi się o Marcu?

Różnie się mówi. Na mocno prawicowych portalach jest wersja ubecka, chyba ją przepisują, bo podobny typ mentalności nie generuje jednak tego samego słownictwa i tych samych związków frazeologicznych.

Na drugim biegunie jest opisywanie buntu społecznego, który objął tysiące młodych ludzi w całej Polsce i liczne prace historyczne ustalające fakty i dociekające źródeł, mechanizmów, skutków.

Pomiędzy nienawiścią i studiami historyków są rozmaite wizje podyktowane emocjami i napięciami politycznej codzienności.

 

I stąd problemy z upamiętnianiem Marca?

Wtedy nie chcieliśmy się dać podzielić, a teraz obchody są osobne. Od dłuższego czasu oddzielne są obchody żydowskie. Tyczą się nie tyle młodzieżowego buntu, ile wypędzenia. Dla emigrantów było to bolesne doświadczenie wpisane w długi ciąg historii antysemityzmu i studencki zryw zdaje się być mniej ważnym pretekstem do kolejnego aktu: wygnania ich przez Polskę, przez polskich komunistów, przez polskie społeczeństwo. Na pewno jest to przedmiotem sporów, ale obchody od lat odbywają się na Dworcu Gdańskim, skąd wyjeżdżało się z dokumentem podróży, a w 50. rocznicę w Muzeum POLIN cały program upamiętniający nosi nazwę Obcy w domu. Jakoś odcina tych, którzy nie czują się w Polsce obcy, jaka by nie była i czego by nie wyrabiała.

Nie bardzo natomiast jest komu wpisywać do tradycji i tożsamości ówczesnego powszechnego upomnienia się o wolność. Komandosi mieli swoją dalszą historię, tworzyli KOR, byli przy narodzinach pierwszej „Solidarności”, potem w podziemiu i Okrągłym Stole. Byli formacją, która na początku dostała łupnia, ale doczekała wolności i gdyby chciała coś świętować, to 4 czerwca. Studenci uważają wolność za stan naturalny i zamierzchła historia sprzed pół wieku nic dla nich nie znaczy. Upominają się o nią tylko poniektóre Kasandry, które ostrzegają, że dobry czas się kończy.

Rządząca prawica od dłuższego czasu pomijała wolnościowy sens Marca, a przychylnie patrzyła na dominację kwestii żydowskiej w jego opisywaniu. Pielęgnowała dobre stosunki z Izraelem i 1968 rok stał się elementem tych relacji. Teraz, jak narobiła sobie kłopotów własnymi obsesjami, to w ferworze wypierania się wszystkiego, sięgając lewą ręką do prawego ucha, ogłosiła, że w ‘68 za nic nie odpowiadamy, bo Polski nie było.

 

Bronisław Wildstein mniej więcej tak właśnie mówi.

No tak, zawsze się ktoś taki znajdzie. W 1968 roku w telewizji była audycja Refleksje obywatelskie, w której różne publiczne osoby deklarowały wierność Partii i towarzyszowi Wiesławowi, a odcinały się od rozrabiaczy i syjonistów. Pojawił się tam znany aktor Teatru Żydowskiego i oświadczył, że nigdy Żydom nie żyło się tak dobrze, jak teraz w Polsce Ludowej, a zarzuty, że w Polsce jest antysemityzm, go oburzają. Znaczy, są wzorce.

 

Jeśli chodzi o wolnościowy wymiar Marca, to IPN go upamiętnił.

Tak, zrobili specjalną stronę, widziałam to. Ale ona z kolei jest bez Żydów. A te rzeczy były przecież połączone. Uporczywa wola, żeby się nie dać podzielić, że nie zgadzamy się na antysemickie wyjaśnianie buntu, była wtedy sensem naszej moralnej racji.

Kiedy Żydzi zaczęli wyjeżdżać, to się zrobiło strasznie, ale trwaliśmy razem. Chodziliśmy na dworzec żegnać wyjeżdżających, oni z kolei byli gotowi zabrać każdego. Ciężarne dziewczyny oferowały mocz i wystarczyło okazać dowód, oświadczając: „jestem w ciąży z Blumenfeldem” lub „Nowak jest ojcem dziecka”. I mieszane pary wyjeżdżały. Mnie też jeden kolega zaproponował, że mnie ze sobą weźmie, bo „walczyłam za Żydów”. Obruszyło mnie to i odpowiedziałam: nie walczyłam za żadnych Żydów, walczyłam o wolność! Przy czym, oczywiście, to jest perspektywa warszawska – na Dolnym Śląsku mogło to wyglądać zupełnie inaczej.

Dzisiaj wiemy, że wiele zależy od tego, jak się opowiada historię. Są tacy, którzy wiedzą, że musieli wyjechać, bo im się wolność w Polsce zamarzyła. Nie przebija się to jednak do jakiejś wspólnej, grupowej narracji. W Polsce nie ma dziś klimatu do tych wolnościowych tęsknot, motywów, zrywów.

 

Dlaczego?

Polityka historyczna uprawiana przez PiS i okolice uważa, że służy się Polsce tylko ginąc, dowodem sprzeciwu wobec komunizmu jest jedynie przelana krew. O Marcu nie ma co gadać, bo był jedynie funkcją rewizjonizmu, który chciał komunizm ledwie poprawić. Prawica w ogóle źle znosi protesty obywatelskie i wolnościową mobilizację. Ruchy obywatelskie to jest coś, co zagraża wizji polskiego, jednolitego, nabożnego narodu. I słowo „naród” przeciwstawiają szyderczo „społeczeństwu”. Bo w istocie są to różne formy łączenia ludzi, choć dopełniające się.

Dziś jest raczej czas odpychania. Opowiadanie historii jest jego narzędziem. Powtarzalnym.

Ogłaszając, że Polska prawdziwą niepodległość odzyskała dopiero z „dobrą zmianą”, użyto języka, chciałoby się powiedzieć, sprawdzonego. O resortowych dzieciach, walce o powrót do koryta, powiązaniach z Zachodem, donoszeniu na Polskę – wszystko to z niskich motywów.

Ten znany przekaz zyskuje aprobatę około połowy społeczeństwa. Bez przymusu. To każe na Marzec spojrzeć na nowo, inaczej.