Baal tokea [mistrz dęcia w szofar]

Jestem mistrzem powrotów (hebr. baal tszuwa). Dorastałem w żydowskiej, a jak na amerykańskie standardy także religijnej rodzinie. Nie byliśmy jednak gorliwymi Żydami. Eksperymentując z wieloma świeckimi i religijnymi żydowskimi tożsamościami, w końcu zdecydowałem się na życie zgodne z prawem Tory, przestrzegając micwot i respektując tradycję. Zaangażowałem się tak bardzo, że w końcu zostałem rabinem. Wyjechałem, aby pracować w Polsce. Jako że byłem jedynym rabinem w mojej wspólnocie (a nawet jedynym praktykującym Żydem), przyszło mi dąć w szofar podczas święta Rosz ha-Szana. Byłem gotów. Przed przyjazdem kupiłem róg i zaznajomiłem się z prawem halachy dotyczącym grania na tym instrumencie. Opanowanie odpowiedniego ułożenia ust, pozwalającego dopełnić rytuału w oba świąteczne dni, zajęło mi miesiąc.

Na początku drugiej klasy liceum mój przyjaciel Alex zdradził mi, że jego znajomy zamówił trochę trawy, która właśnie szła do niego pocztą. Zaproponował, żebym spróbował z nim zapalić. Zgodziłem się bez zastanowienia i zaczęliśmy planować całe przedsięwzięcie. Chcieliśmy zrobić to jak należy, przejrzeliśmy więc kilka artykułów na BBS-ie anarchistów (nie mieliśmy wtedy jeszcze internetu). Dowiedzieliśmy się, że najmniej inwazyjnym dla zdrowia sposobem palenia marihuany jest fajka wodna, zwana bongiem. Zrobiliśmy zrzutkę i w piątek wieczorem, po kolacji szabatowej u babci Ellisowej, wraz z Alexem i Rachel kupiliśmy w pobliskim sklepie z tytoniem różowiutkie, plastikowe bongo. Natychmiast udaliśmy się do piwnicy w moim domu i zabraliśmy się do pracy. Palenie z fajki wodnej było trudniejsze, niż przypuszczaliśmy. Łatwo się jednak nie poddaliśmy i ostatecznie zdołaliśmy kilka razy się zaciągnąć. Nie daliśmy się zniechęcić początkowym niepowodzeniom i już pod koniec miesiąca byliśmy królami bonga.

Nie bądź obojętny/a/e – dołącz do naszych osób patronujących! Wesprzyj naszą pasję w tworzeniu kultury żydowskiej

Pierwszych pięć lat mojej rabinackiej kariery przepracowałem w małej gminie żydowskiej w Katowicach. Co roku organizowałem tam Rosz ha-Szanę. Najczęściej sam odprawiałem wszystkie nabożeństwa, czasami wolontariusze z Izraela pomagali mi w prowadzeniu modlitw i czytaniu Tory, jednak dęcie w szofar zawsze należało do moich obowiązków. Była to najważniejsza micwa tego dnia, a ja dokładnie wiedziałem, w jaki sposób wypełnić ją zgodnie z halachą. Nie zastanawiałem się, czy robię to dobrze, czy nie. Po prostu dąłem.

Kilka tygodni po zakupie bonga znalazłem w magazynie „Big Brother” artykuł o tym, jak samemu zrobić fajkę wodną. To wydarzenie, doprawione naszą chucpą, dało początek krótkiej karierze projektowania i budowania bong. Udało nam się wykraść trochę sprzętu ze szkolnego laboratorium, rozebraliśmy stare chłodziarki do wody i posiedliśmy niezbędną wiedzę na temat klejów i rozpuszczalników. Poszczególne wytwory tej pracy nazywaliśmy na cześć naszych nauczycieli. Większość bong szybko nam się znudziła albo została skonfiskowana przez policję. Ale nie Teresa. Teresa była prostym, mierzącym grubo ponad metr bongiem. Obrosła legendą. Jeśli ktoś potrafił zaciągnąć się całym metrem, odlatywał jak meserszmit. Jako twórca i właściciel Teresy do perfekcji opanowałem palenie z niej bez nawet jednego kaszlnięcia. Mój dom był obowiązkowym przystankiem dla każdego, kto chciał się podszkolić albo zwyczajnie mocniej się upalić. Później wyjechałem z rodzinnego miasta i w wielu miejscach próbowałem różnych metod palenia. Jednak to Teresa, która pod moją nieobecność wędrowała z domu do domu, radując swoją perfekcją moich znajomych aż do dnia jej ostatecznego zgonu, odcisnęła na mnie największy ślad. Szczególnie biorąc pod uwagę pojemność płuc, jaką dzięki niej zyskałem. 

Trzy lata temu przenieśliśmy się do Warszawy, a obchody Rosz ha-Szany zmieniły się dla mnie diametralnie. Stałem się częścią grupy rabinów, w której musieliśmy sprawiedliwie dzielić się obowiązkami. Kiedy nikt nie zgłosił się do dęcia w szofar, zaproponowałem swoją kandydaturę i otrzymałem zgodę. Po raz kolejny wyuczyłem się całej związanej z tym halachy i spędziłem miesiąc na ćwiczeniu odpowiedniego ułożenia warg. Tego roku nie byłem już rabinem od wszystkiego, ale udało mi się utrzymać tytuł baal tokea, mistrza dęcia w szofar. W końcu mogłem skupić się tylko na tym jednym zadaniu. Ku mojemu zdziwieniu biorący udział w uroczystości byli pod wrażeniem nabytych przeze mnie umiejętności, szczególnie po usłyszeniu ostatniego, długiego fragmentu zwanego tekija gdola.

Baal tszuwa to ja. A przynajmniej staram się nim być. Nie oznacza to, że kiedyś nie przestrzegałem przykazań, a teraz już to robię. Rzecz w tym, że próbuję połączyć wszystkie aspekty mojego życia w jedną całość. Chcę, aby najbardziej prozaiczne doświadczenia stały się częścią mojego duchowego świata. Z Bożą pomocą będę podążał tą ścieżką do końca życia. Dziesięć pierwszych dni roku – od początku święta Rosz ha-Szana do końca Jom Kipur – zwane są dniami tszuwy, czyli dziesięcioma dniami powrotu. Tszuwa jest stałym elementem każdego roku i całego otaczającego nas świata. Bóg nie oczekuje, a nawet nie chce, żebyśmy byli doskonali. Chce, abyśmy byli sobą i właśnie w byciu sobą odnaleźli świętość.

Od czasu, kiedy ostatni raz zapaliłem z Teresy, minęło dwadzieścia lat – dokładnie tyle, ile upłynęło od zjedzenia mojego ostatniego cheeseburgera. Czy tyle czasu wystarczy, aby w końcu zaakceptować to, kim jestem, i uwzględnić wszystkie aspekty mojej historii? Celem tszuwy nie jest wymazywanie zdarzeń z przeszłości, a raczej rehabilitowanie się za nie. Nie można przecież odkupić grzechów, których się nigdy nie popełniło albo do których nie potrafimy się przyznać. Po latach w końcu zrozumiałem, że młodzieńcza zabawa z bongiem jest źródłem moich długich, wzruszających tekijot. Kiedy już nauczyłem się to akceptować, tszuwa pomogła mi przekształcić młodzieńcze dni bycia na haju w duchowy haj świątecznych dni. 

 

* Imiona zostały zmienione w celu uchronienia niewinnych i wrażliwych.

 

Tłumaczenie: Jola Różyło