Powroty do domów, których nie było

„Eliasz Sznajderman, krewny Józefa Gutmana i jednocześnie świadek na jego ślubie, odnalazł śmiertelnie rannego mężczyznę w miejskim szpitalu. […] Godzinę później Gutman nie żył. Kiedy krewny zmarłego wrócił do mieszkania, w którym zatrzymał się z żoną, znalazł pod drzwiami kartkę z groźbą, że jeśli nie opuszczą miasta w ciągu trzech dni, podzielą los zamordowanych. Eliasz i Mania Sznajdermanowie nazajutrz zorganizowali pogrzeb Józefa i Beli Gutmanów na cmentarzu żydowskim i natychmiast wyjechali z Radomia”.

W książce „Dom, którego nie było” Łukasz Krzyżanowski na przykładzie Radomia – miasta, które przed wojną w jednej trzeciej zamieszkane było przez Żydów – pokazuje, jak wyglądały powroty do domów tych, którym udało się przeżyć Zagładę. Powroty naznaczone niepewnością, strachem, niemocą oraz konfrontacją z przywłaszczeniem mienia, rabunkami, napadami, a także brutalnymi morderstwami. Krzyżanowski analizuje rozdział powojennej historii Polski, z którym wciąż boimy się rozliczyć.

 

Łukasz Krzyżanowski: Wielu dziennikarzy rozmawia ze mną i mówi: „Wydał pan taką kontrowersyjną książkę”.

 

Katarzyna Andersz: Dziwi to pana?

Siedemdziesiąt lat po wojnie! To pokazuje, jak bardzo nasza przeszłość jest nieprzepracowana. Została schowana pod dywan i nie chcemy o niej słyszeć.

 

Dlaczego?

Wielu współczesnych Polaków buduje swoją osobistą i narodową dumę na tym, co robili ich przodkowie. W takiej narracji nie ma miejsca na okrucieństwo i niegodziwość wyrządzoną innym. Jakby przyznanie, że jedni Polacy dopuszczali się czynów haniebnych, przeczyło bohaterstwu innych. A przecież mówienie o szmalcownikach i denuncjowaniu Żydów w czasie okupacji nie uwłacza pamięci sprawiedliwych. Wręcz przeciwnie – pozwala lepiej zrozumieć osamotnienie i heroizm tych ludzi. Nie ma narodów z gruntu dobrych albo z gruntu złych.

 

Brak nam wstydu za winy wcześniejszych pokoleń?

Każdy lubi myśleć o sobie w dobrych kategoriach, to zupełnie naturalne. Jeśli więc ktoś konfrontuje nas z niewygodną, bolesną prawdą, to najpowszechniejszą reakcją obronną jest wyparcie. Krzywdy wyrządzone żydowskim obywatelom Polski przez ich nieżydowskich sąsiadów niewątpliwie są wypierane.

 

Liczy się nasze własne dobre samopoczucie.

Nie zaprzątamy sobie głowy myśleniem o cierpieniach innych ludzi. Empatia nie jest naszą mocną stroną. Ważniejsze jest, żeby na własny użytek „obronić” dobre imię Polski i Polaków.

 

Często poprzez zaprzeczanie faktom.

Sądzę, że wiele osób we współczesnej Polsce odczuwa większą łączność z lokalnymi sprawcami przemocy wobec Żydów, niż z ich ofiarami. Oczywiście, nikt przy zdrowych zmysłach nie chce utożsamiać się z zabójcą lub gwałcicielem. Aby zmniejszyć ten dysonans, to zabójstwo lub gwałt należy uznać za niebyłe. Czasem proste zaprzeczenie nie jest możliwe, zmienia się więc interpretację czynu: „To nie było zabójstwo, a obrona…” albo „Zrobiła to grupa wyrzutków przymuszona przez Niemców”. Z takimi mechanizmami obrony, racjonalizacji i zmniejszania dysonansu poznawczego mamy bardzo często do czynienia w funkcjonujących dziś interpretacjach najnowszej historii Polski oraz losu jej żydowskich obywateli.

 

Wygodniej nam myśleć, że nie jesteśmy odpowiedzialni za wydarzenia z przeszłości.

Nie jesteśmy odpowiedzialni za to, co robiło pokolenie naszych dziadków i pradziadków w czasie okupacji i tuż po niej. Odpowiadamy jednak za to, jak pamiętamy tamte wydarzenia, co z tą pamięcią robimy i kogo uważamy za bohaterów. Niemoc wywołana pytaniem, kto mordował Żydów podczas pogromu kieleckiego w 1946, jest nie tylko obrzydliwa, jest także kolejną krzywdą wyrządzaną ofiarom tamtych mordów. Dlaczego po tylu latach, osoba będąca członkiem polskiego rządu, a więc reprezentantem wszystkich obywateli, bez względu na ich religię i pochodzenie etniczne, decyduje się chronić jednych z nich, kosztem zakłamywania pamięci o śmierci drugich? Spójrzmy także na to, jak się ocenia inne zbrodnie z przeszłości. Nikt nie podaje w wątpliwość narodowości tych, którzy strzelali do polskich oficerów w Katyniu, a sprawcy innego mordu popełnionego na polskich obywatelach mogą pozostać „beznarodowi”. To po prostu „ci, którzy byli antysemitami”. Trudno w takim przypadku uznać, że cierpienie i śmierć polskich obywateli-Żydów są traktowane poważnie.

 

Żydzi to nie do końca Polacy.

Takie myślenie było powszechne tuż po II wojnie światowej. Także we współczesnej Polsce bardzo często próbuje się budować tożsamość narodową na podstawie kryterium więzów krwi (w gruncie rzeczy przecież wyimaginowanych), a nie na wartościach obywatelskich. Moja książka opowiada o tym, co spotkało jednych współobywateli w kontakcie z innymi współobywatelami. Jedni ludzie robili krzywdę innym ludziom. Zanim do tego doszło, ci „inni” zostali wyłączeni poza obręb wspólnoty. Wobec tych, których przestajemy uznawać za naszych bliźnich, albo po prostu – za ludzi, przestają obowiązywać podstawowe normy.

 

Czynnikiem, który odegrał niezwykle istotną rolę w procesie Zagłady, nie tylko w Radomiu, była postępująca izolacja Żydów od nieżydowskiej ludności polskiej oraz pogłębianie się dystansu pomiędzy przedstawicielami obu tych grup. […] W swoich wspomnieniach [listonosz] Kowalski opisał pozornie błahą scenę z radomskiej ulicy czasów początku okupacji:

[…] Wtedy idziemy dalej, a ona [Żydówka, Pola Blatman] mówi do mnie „Mój Boże, tak ładnie na świecie, a ja muszę umierać.” Na swój sposób ją pocieszałem, ale trudno było coś jej powiedzieć, bo chodziła załamana, bo w dodatku, jak szliśmy dalej, to znów dzieci za nami krzyczały „jude wlazł na budę, buda trzeszczy, jude wrzeszczy” […].

 

Pisze pan o Radomiu tuż po zakończeniu wojny.

Traktuję Radom jako pewien przykład: miasto, jakich w ówczesnej Polsce było wiele, i do których tuż po wojnie wracali ocalali Żydzi. Takie miasta średniej wielkości często są przez historyków pomijane. To jeden z powodów, dla których zdecydowałem się napisać książkę o życiu codziennym ocalałych z Zagłady w Radomiu, prowincjonalnym mieście. Innym powodem było to, że w odniesieniu do Radomia dysponujemy obszernym zbiorem dokumentów Komitetu Żydowskiego, więc napisanie takiej historii było możliwe. Przechowywane w Archiwum Państwowym w Radomiu dokumenty są ewenementem w naszym kraju.

 

Twierdzi pan, że zależy panu, żeby opowiedzieć o ofiarach, a nie samych zbrodniach.

W wielu opracowaniach dotyczących okresu powojennego Żydzi pojawiają się dopiero wtedy, kiedy stają się ofiarami. Wiemy o nich bardzo niewiele. Pisząc tę książkę, chciałem opowiedzieć o ludziach. Nasza rozmowa także nie powinna skupiać się wyłącznie na przemocy. Zdaję sobie sprawę, że to temat przyciągający uwagę. Jednak poprzez opowiadanie o Żydach tylko w kontekście skierowanej przeciw nim przemocy, łatwo jest myśleć o ocalałych jako o ludziach bezwolnych, zupełnie biernych. Historiografia Zagłady już dawno takie myślenie porzuciła. W odniesieniu do okresu powojennego te zmiany zachodzą chyba nieco wolniej.

 

Trudno zignorować przemoc, która w okresie powojennym objawia się w makabrycznym nasileniu.

Przemoc była niezwykle ważnym czynnikiem i nie bez powodu rozdział jej poświęcony umieściłem blisko początku książki, a nie na jej końcu. To przemoc, wrogość i niechęć polskich chrześcijan sprawiła, że Żydzi, którzy przynajmniej początkowo zdecydowali się pozostać w Radomiu, stworzyli bardzo zamkniętą społeczność. Żyli w okolicznościach, które po prostu nie sprzyjały odbudowie wspólnoty i które wymuszały zachowania niezbyt naturalne dla ludzi wracających „do domu”. W powojennym mieście społeczność żydowska była właściwie niewidoczna.

 

Niewidoczna, ale nie bierna?

Uznanie jej za bierną przeczyłoby faktom. Już w kilka tygodni po wyzwoleniu miasta Żydzi zorganizowali się i utworzyli Komitet Żydowski. W pierwszym jego składzie zasiadało kilkanaście osób. Komitet wszedł w struktury Centralnego Komitetu Żydów w Polsce, stał się jego przedstawicielstwem w okręgu obejmującym Radom i okoliczne miejscowości. Dokumenty Komitetu Żydowskiego pokazują, że zwłaszcza w 1945 roku była to instytucja dość rozbudowana i aktywna na różnych polach. Pomimo kolejnych fal przyjazdów i wyjazdów Żydów z miasta, Komitet działał do 1950 roku, choć oczywiście jego aktywność była stopniowo wygaszana.

 

Czym się zajmował?

Komitet zapewniał podstawową pomoc przybywającym do miasta Żydom. Jego przedstawiciele w pierwszych miesiącach po wyzwoleniu starali się o przydziały żywności w Zarządzie Miasta. Później pomoc przychodziła głównie z Jointu, a Komitet zajmował się jej dystrybucją. Prowadził też stołówkę i noclegownię. Przez krótki czas przy Komitecie działało ambulatorium zatrudniające lekarza i pielęgniarkę oraz biblioteka. Po atakach na Żydów próbowano organizować broń, która umożliwiałaby skuteczną samoobronę w przyszłości. Wielu ocalałych było rzemieślnikami. Potrzebowali do pracy narzędzi, które utracili w czasie okupacji i trudno je było odzyskać po wojnie. Komitet wydzierżawił maszyny od zarządu państwowego i stworzył spółdzielnię, pomagał w aktywizacji zawodowej. Bierności nie widać też, gdy spojrzy się na indywidualne działania ocalałych, podejmowane bez pomocy Komitetu. Wielu powracających próbowało odzyskać majątek swój lub swojej rodziny. W związku z tym występowali do sądu, korespondowali z różnymi instytucjami, odwoływali się od niekorzystnych decyzji. Ci ludzie brali los we własne ręce. Skrajnie trudne warunki ograniczały ich wybory, ale mimo to próbowali oni powrócić do normalnego życia.

 

Jakie były relacje Komitetu z władzą?

Komitet w aktach miejskich, protokołach posiedzeń Zarządu Miasta czy Miejskiej Rady Narodowej, pojawia się zaledwie kilka razy i na ogół są to wzmianki, bez żadnej kontynuacji. W pierwszych miesiącach po wojnie działalność Komitetu Żydowskiego była całkowicie uzależniona od pomocy przekazywanej przez Zarząd Miejski. Prośby kierowane pod adresem tej instytucji mają wręcz ton błagalny. Korespondencja między Komitetem a urzędem pokazuje także brak jakiejkolwiek dialogu. Społeczność żydowska po wojnie nie była dla władz miasta partnerem.

 

W książce używa pan słowa „klienci”.

Bo tak ich traktowano. Nie uczestniczyli na przykład w podejmowaniu decyzji o rozbiórce radomskiej synagogi. Miasto i jego instytucje funkcjonowały tak, jakby Żydów w ogóle nie było. Po wojnie społeczność żydowska „zeszła do podziemia”. Jej aktywność ograniczała się niemal wyłącznie do własnego środowiska. Ocalali jako wspólnota bardzo rzadko pojawiali się w przestrzeni publicznej miasta. Działo się tak w zasadzie tylko w czasie obchodów rocznicy likwidacji radomskiego getta lub pogrzebów ekshumowanych ofiar z czasów wojny. Obecność Żydów w powojennym mieście często w ogóle nie zapisała się w świadomości jego nieżydowskich mieszkańców.

 

To zastanawiające, jeśli weźmie się pod uwagę ówczesne brutalne mordy na Żydach w Radomiu.

Myślę, że te zbrodnie funkcjonują w świadomości radomian w bardzo małym stopniu, jeśli w ogóle. Trudno znaleźć jedną przyczynę. Żydzi nie byli „swoi”. Patrzono na nich w najlepszym przypadku z niechętną obojętnością. Z drugiej strony, zapomnieniu uległy także inne przestępstwa, niezwiązane z Żydami. Na przykład, jeśli wierzyć wewnętrznemu sprawozdaniu Wojewódzkiego Urzędu Informacji i Propagandy, w noc sylwestrową kończącą 1945 rok w samym Radomiu w wyniku bójek i strzelanin po alkoholu zginęło aż szesnaście osób. Dziewięć z nich miało być zastrzelonych przez UB. Być może więc pani pytanie ma dwa poziomy – jeden dotyczy pamięci o przemocy wobec Żydów, a drugi pamięci o okresie powojennym w ogóle.

 

Jaki był stosunek ówczesnej władzy do przemocy wobec Żydów?

W okresie, o którym piszę, kontrola państwa była słaba, a czasem w ogóle nie istniała. Władze były zajęte zwalczaniem politycznej przeciwników, zbrojnego podziemia i ugruntowywaniem swojej pozycji. Komuniści mieli świadomość, że antysemityzm i wiara w „żydokomunę” są szeroko rozpowszechnione w społeczeństwie. Zdecydowane stanięcie w obronie Żydów i ściganie wymierzonych w ocalałych aktów przemocy, w tych okolicznościach byłyby posunięciami bardzo niepopularnymi. Sądzę, że to jeden z powodów, dla których zbrodnie popełnione po wojnie na Żydach często nie były ścigane. Nowe władze nie cieszyły się masowym poparciem w 1945 roku i musiały liczyć się ze społecznym odbiorem ich ewentualnych działań. Dodatkowo wiele osób reprezentujących nowy porządek również podzielało wiarę w mit „żydokomuny” i odnosiło się do Żydów z niechęcią lub wręcz wrogością.

 

Wydawany w Radomiu przez PPR tygodnik „Świt” latem 1945 roku opublikował na pierwszej stronie artykuł pod tytułem „Kto chce wydrzeć robotnikowi jego prawa? Niepokojące machinacje w przemyśle radomskim.” Anonimowy autor nawiązał wprost do starań podjętych przez wspominane wyżej dwie współwłaścicielki „Odlewni Rubinsztein – Spadkobiercy”:

Kiedy wróciły dwie ze współwłaścicielek i złożyły w sądzie skargę, robotnicy, dowiedziawszy się o tym, zwołali ogólne zebranie. […] Powzięto jednogłośnie […] uchwałę, że dawne właścicielki nie mają dzisiaj żadnych praw do zakładu, który jest dobrem państwowym. W uchwale podkreślono, że „kapitalista, który tyle lat dorabiał się na krwi i pocie robotników, zużył dawno włożony kapitał i teraz nie ma żadnych już praw”.

 

Z czego wynikało to, że po wojnie tak łatwo przychodziło traktowanie Żydów jako dostarczycieli ubrań, mebli i innych dóbr?

Życie pod okupacją niemiecką wielu osobom dało poczucie bezkarności i nauczyło, że z Żydami można zrobić wszystko. To nałożyło się na przedwojenny antysemityzm i powojenną anomię. Nie bez znaczenia pozostawała też powszechna bieda. W 1945 roku opłacało się ukraść zegarek, ale cennym łupem były też tkaniny, skóra, a nawet zwykła bielizna pościelowa. Okradanych Żydów nikt nie bronił i nie żałował…

 

Nawet jeśli powracający Żydzi […] rozpoznali swoje firanki w oknach rodzinnego domu, to przeważnie miały one, tak jak i całe mieszkanie, już nowego właściciela.

 

Grabież ruchomości to wierzchołek góry lodowej. Czy Żydom wracającym do Radomia udawało się zamieszkać w swoich przedwojennych domach?

To zależało od wielu czynników. Zdecydowanie większą szansę na powrót do własnych mieszkań mieli ocalali, którzy zjawili się w mieście kilka dni lub tygodni po wyzwoleniu. Ale i w tych przypadkach trzeba było mieć szczęście – wiele mieszkań miało już nowych, chrześcijańskich lokatorów. Rzecz jasna ludzie ci byli niechętni, aby opuścić zajmowane lokale. Owa niechęć była groźna. Czasem przeradzała się w otwartą wrogość. Jak pokazał Jan Tomasz Gross, część przemocy antyżydowskiej po wojnie wynikała właśnie z obawy, że trzeba będzie oddać powracającym to, co się zagrabiło i do czego już się przywykło. Mimo tego wielu powracających Żydów podejmowało sądowe próby odzyskania majątków swoich lub swoich rodzin.

 

Z powodzeniem?

To zależało od wielu czynników. Nawet jeśli ktoś odzyskiwał nieruchomość, to z reguły i tak ją natychmiast sprzedawał. Ludzie potrzebowali pieniędzy, ale też zwyczajnie bali się – często odzyskiwano kamienice wraz z mieszkającymi w nich lokatorami. Sprzedaż była więc najprostszym sposobem pozbycia się kłopotu. Często nieruchomości sprzedawano za bezcen. Rzadko trafiał się uczciwy nabywca, który płacił rynkową cenę, ale były i takie przypadki.

 

Chęć wzbogacenia się na Żydach była tak wielka, że ludzie dopuszczali się morderstw.

Powodem niekoniecznie musiała być wyłącznie chciwość lub antysemityzm. Najprawdopodobniej motywacje były często złożone. Weźmy na przykład zabójstwo radomskiego jubilera Ludwika Gutsztadta z czerwca 1945 roku. Nawet jeśli znajdziemy niezbity dowód na to, że zabójca był antysemitą, to nie można wykluczyć, że ów antysemita wybrał akurat Gutsztadta ze względu na jego zamożność. Przy okazji zabójstwa łupem padła walizka, więc pojawia się motyw rabunkowy. Po latach i wobec dokumentów, które są nam dostępne, trudno jest jednoznacznie stwierdzić, co odgrywało decydującą rolę. Trudno jednak tę zbrodnię wytłumaczyć samym rabunkiem – napastnik dostał, co chciał, zanim strzelił do Gutsztadta. Jest faktem, że spośród bardzo wielu napadów z bronią w ręku na terenie Radomia, jedyne dwie śmiertelne ofiary, które nie stawiały oporu i nie były związane z nowymi władzami, to byli Żydzi.

 

6 czerwca 1945 roku działający w imieniu Arona, Naftalego, Berka i Chaskiela Hendlów adwokat złożył w radomskim sądzie wniosek o przywrócenie posiadania majątku ruchomego: 3100 kilogramów gwoździ, 2850 kilogramów odlewów, 1630 kilogramów żeliwnych garnków emaliowanych, 200 tuzinów wideł, 315 kilogramów szpadli, 30 tuzinów kłódek, 600 kilogramów łańcuchów, 315 kilogramów drutu i 475 kilogramów naczyń emaliowanych lub innych towarów o tej samej wartości. […] Szacunkowa wartość towarów objętych wnioskiem Hendlów przekraczała milion złotych […].

 

Do sądu zostaje złożony wniosek o przywrócenie posiadania składu metalowego, który przed wojną należał do ojca wnioskodawców. Wkrótce jeden ze starających się odzyskać mienie braci zostaje zamordowany. Sprawa w naturalny sposób się zamyka, spadkobiercy nie odzyskują swojego majątku. Trudno tego nie powiązać.

To jedna z interpretacji, którą przedstawiam w książce. Równie dobrze jednak między wnioskiem a zabójstwem Arona Hendla – bo o tej zbrodni teraz mówimy – mogło nie być związku przyczynowego. Sprawcy mogli też kierować się czymś innym – chęcią wyeliminowania niewygodnego świadka. Tydzień przed morderstwem ofiara widziała inne przestępstwo. Wreszcie, morderstwo mogło być po prostu zbrodnią na tle rasowym i inne motywy nie odegrały tu większej roli. W książce nie wskazuję jednoznacznie na motywacje – rozważam różne możliwości. Pomiędzy czterema opisanymi przeze mnie zabójstwami nie widać związku, trudno stwierdzić, żeby stała za nimi jedna zorganizowana grupa, choć w dwóch przypadkach istnieją przesłanki pozwalające sądzić, że odpowiada za nie zbrojne podziemie antykomunistyczne.

 

Niezależnie od tego, czy sprawca był jeden, czy wielu, wszystkie zbrodnie były wymierzone w Żydów, którym można było coś zabrać.

W odniesieniu do najokrutniejszej z tych zbrodni, kiedy życie straciło czworo Żydów w założonej przez Komitet Żydowski spółdzielni „Praca”, istnieje relacja stwierdzająca wprost, że z miejsca zbrodni nic nie zginęło. Radomscy ocalali wiedzieli, że w całej Polsce Żydzi padają ofiarami przemocy – nie tylko zabójstw. Dużo częstsza była wrogość i werbalna agresja, rzucanie kamieniami w okna. Zdarzały się pobicia. W tych okolicznościach, zabójstwa Żydów w Radomiu – nawet jeśli nie stała za nimi jedna grupa sprawców – były postrzegane jako ciąg powiązanych ze sobą zdarzeń oraz element wzbierającej w całym kraju fali przemocy antysemickiej.

 

Bano się, że brutalny antysemityzm, który powodował mordy na Żydach, powróci?

Informacje o przemocy powodowały wybuch paniki. Bardzo łatwo powstawały plotki. W odniesieniu do zabójstwa Gutsztadta pojawiła się pogłoska, że sprawca odciął ofierze głowę i rzucił ją na ulicę. Z dzisiejszej perspektywy taka plotka może wydawać się zupełnie nierealna, aż do momentu, gdy poczyta się relacje mówiące o likwidacji radomskiego getta. Wtedy na ulicach miasta naprawdę leżały ludzkie głowy i odcięte kończyny. Gutsztadt został zabity zaledwie trzy lata po tamtych wydarzeniach. Ocalali widzieli okrucieństwo, które nam dziś trudno sobie wyobrazić. Wiedzieli, że takie rzeczy są możliwe.

 

Głowy więc na ulicy nie było?

W 1945 roku – nie. Wiemy, że Ludwik Gutsztadt został śmiertelnie postrzelony. Natychmiast przetransportowano go do szpitala. Nie odzyskał przytomności. Zmarł po kilku dniach. Wciąż żyje jego syn, który widział, jak przenoszono ciężko rannego ojca do dorożki.

 

Wkrótce po pogrzebie Gutsztadta został zbezczeszczony jego nagrobek.

Ta dewastacja ma wymiar symboliczny. Ci, którzy pozostali jeszcze w mieście, widząc zdemolowany nagrobek Gutsztadta, zrozumieli, że nie ma tam miejsca nie tylko dla żywych ale i dla umarłych Żydów.

 

Czy uda nam się kiedyś z poczuciem oddania sprawiedliwości ofiarom zamknąć ten rozdział historii?

Od pewnego już czasu to właśnie po polsku, a nie po angielsku, pisane są najważniejsze teksty o Zagładzie dokonanej na ziemiach polskich i o powojennej przemocy. Jesteśmy jednym z niewielu państw w tej części Europy, w którym to lokalnie pracujący naukowcy są w niekwestionowanej czołówce badaczy tego tematu. Pozostaje tylko nadzieja, że teraz nie zaczniemy się cofać. Na szczęście środowisko naukowe jest pewną wspólnotą – także o wymiarze międzynarodowym, a więc ma większy wpływ niż krajowa polityka. Inną kwestią jest poziom wiedzy, świadomości i wrażliwości polskiego społeczeństwa, a także elit. Tu jestem mniej optymistyczny.

 

Jest aż tak źle?

Na początku XXI wieku w Polsce nadal można przeczyć ustaleniom naukowców oraz śledztw IPN i nie ponosić za to żadnych politycznych konsekwencji. Można z dumą upamiętniać ludzi, o których wiadomo, że mordowali swoich żydowskich współobywateli. To nieprzepracowanie przeszłości nie dotyczy jedynie pamięci i stosunku do przeszłości. We współczesnej Polsce nadal istnieje przyzwolenie na nienawistne, obrzydliwe wypowiedzi pod adresem „innych”. Zdarza się, że tym językiem mówią również politycy lub duchowni. Magdalena Kicińska porównała dzisiejszą „debatę” o przyjmowaniu uchodźców w Polsce do tego, co w II RP pisano o polskich Żydach deportowanych z Niemiec w 1938 roku i przebywających w obozie w Zbąszyniu. Tamta retoryka i wypowiedzi współcześnie żyjących Polaków rzeczywiście bywają uderzająco podobne.

 

„Dom, którego nie było" Łukasza Krzyżanowskiego ukazał się w listopadzie 2016 roku nakładem wydawnictwa Czarne.

„Dom, którego nie było” Łukasza Krzyżanowskiego ukazał się w listopadzie 2016 roku nakładem Wydawnictwa Czarne.