Co się stało z Lolkiem?

Warszawa, lato 1943 roku. Wera Stodolska i jej sześcioletni syn Mariusz wysiadają z tramwaju. Chłopiec potyka się, tramwaj miażdży jego lewą stopę. Wera wpada w panikę. Granatowy policjant, który pojawia się na miejscu wypadku, rozdrażniony jej zachowaniem mówi, że płacze tak, jak tylko Żydówki potrafią. Choć ma fałszywe papiery i tak zwany dobry wygląd, zostaje aresztowana. Wychodzi dzięki łapówce. Mariusz, uratowany z wypadku, przepada gdzieś w sieci klasztorów pomagających w ukrywaniu żydowskich dzieci.

 

Naprawdę nazywają się Erlichster i pochodzą z Otwocka. Ona Lola (Łaja), a chłopiec Lolek (Eliahu). Lola ma blond włosy i mówi bez akcentu. Jest jeszcze Leon, a właściwie Lejba, czyli ojciec Lolka. On na ulicę nie wychodzi, bo za sam wygląd zostałby najpewniej rozstrzelany w ciągu kilku minut. Całe dnie spędza w mieszkaniu na Pradze. Mieszkanie jest na parterze, pod oknami wysypali piasek. W razie czego po śladach od razu zauważą, że ktoś próbuje coś zwęszyć.

Potem, już po wypadku Lolka, na świat przychodzi jeszcze Jan. Po wojnie, w Ameryce, będzie miał na imię Joe i zostanie prawnikiem. W sierpniu spotykam go w Warszawie. Dowiaduję się, że szuka zaginionego 75 lat temu brata. – Gdyby nie to, że moja żona mnie potrzebuje, przeprowadziłbym się do Polski i został tu, dopóki nie dowiedziałbym się czegoś ze stuprocentową pewnością – opowiada. Wręcza mi wydrukowane w dużym formacie zdjęcie Lolka i kopie dwóch artykułów, które ukazały się w Nowym Jorku dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Ból i poszukiwania bliskich nie ustają – zatytułowany jest jeden z nich.

– Teraz zamierzam zacząć wszystko od początku. Patrzę na to jak na mój obowiązek. Wcale nie dlatego, że jestem religijny, bo równie dobrze mógłbym być ateistą. To kwestia honoru – nie porzuca się rodziny – mówi.

 

Powrót do Polski

We wrześniu 1962 roku Lola Erlichster wyrabia amerykański paszport i kilka miesięcy później przylatuje do Warszawy.

W grudniu, w obecności notariusza, składa zeznanie: „Jestem polską Żydówką. Jako taka wraz z całą rodziną na równi z innymi semitami skazana byłam przez hitleryzm na zagładę. Przebywając w czasie okupacji niemieckiej w kraju, różnymi sposobami starałam się ratować własne dzieci, męża i siebie oraz innych ludzi od niechybnej śmierci. Bez pomocy osób narodowości polskiej nie mogłabym tego osiągnąć. Pomoc taką tylko u niektórych osób uzyskałam”.

Obszerna relacja Loli dotyczy rodziny Kulińskich z Warszawy. Sześć miesięcy po spisaniu tego dokumentu składa jeszcze jedno zeznanie, tym razem opisując pomoc, jaką w czasie okupacji otrzymała od Henryka Iwańskiego (pseudonim Bystry) z Otwocka. Dzięki jej świadectwom zarówno rodzina Kulińskich, jak i Iwański zostaną odznaczeni medalami Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. W 2009 roku do tego grona dołączy jeszcze ksiądz Marceli Godlewski, znany także jako „proboszcz getta”, o którym również wspomina w swoich zeznaniach.

Przez blisko rok, na przełomie 1962 i 1963, Lola podejmuje wiele prób odnalezienia Lolka. Dociera do ludzi, którzy mogą coś o nim wiedzieć. Wszystkie tropy jednak się urywają. Wraca do Stanów całkowicie wykończona psychicznie.

 

Synowie

– Powiedziała mi, żebym to tak zostawił – mówi Joe o powrocie matki z Polski. – Za każdym razem, kiedy o coś pytałem, tylko się denerwowała i momentalnie pochmurniała.

Kiedy proponował, że pojedzie do Warszawy, słyszał, że jednego syna już straciła. Była przekonana, że skoro jej się nie udało, to ostatnia szansa przepadła. Co wskórałby Joe ze swoim amerykańskim temperamentem? Tylko by się naraził. – Zabiją cię, wsadzą do więzienia – dokładnie tak mówiła. Uważała Polskę za straszny kraj.

Potrzebował pretekstu. W 1978 roku miał już 34 lata. Zapisał się na kurs z międzynarodowego prawa handlowego, którego część stanowiło poznawanie systemu socjalistycznego. Przyjechał do Warszawy. Pamięta, że zapłacił komuś, kto podawał się za detektywa, za pomoc w szukaniu Lolka. Ten jednak po prostu wziął od niego pieniądze i przepadł. Pojechał do Otwocka, do domu, który należał przed wojną do jego rodziny. Wziął ze sobą koleżankę, udawali małżeństwo, które szuka noclegu. Pogonili ich. – Wiesz, jakie było wtedy moje marzenie? – pyta. – Chciałem wrócić do Warszawy jako profesor wizytujący i zamieszkać w tym domu.

Joe urodził się w lipcu 1944 roku, tuż przed wybuchem powstania warszawskiego, rok po wypadku i zaginięciu Lolka. Skomplikowany poród udało się odebrać dzięki zaangażowaniu Kulińskich, którzy załatwili Loli opiekę zaufanego lekarza i zabrali ją do szpitala. „Ob. H. [Helena] Kulińska po mleko dla mego synka chodziła nawet pod ogniem bomb i pocisków”, dowiadujemy się z jej relacji. W czasie powstania Helena sama straciła dwóch synów.

– Ja jestem synem zastępczym – próbuje zażartować Joe podczas naszego spotkania. W trakcie rozmowy stwierdza, że nie może oceniać matki: – Straciła już jednego syna, jej mąż, przez to jak wyglądał, był chodzącym wyrokiem śmierci. Wykorzystała ostatnią szansę, żeby mieć jeszcze dziecko.
Uważa jednak, że koszmary, z jakimi do dzisiaj się budzi, to wina stresu, jaki przeszedł, kiedy ona przez dziewięć miesięcy żyła w ciągłym napięciu i zadręczała się myślami o Lolku.

Joe przez wiele lat wiedział tylko, że jego dziadkowie zginęli w Zagładzie, nic poza tym. O dniu, w którym matka oznajmiła mu, że ma brata, mówi: – W jedną noc utraciłem swoją niewinność.
Opowiada o porzuconych studiach, późnym małżeństwie, i kwituje to słowami: – To zniszczyło moje życie.

Dopiero jako dorosły mężczyzna zaczął dowiadywać się o starszym bracie coraz więcej.

 

Lolek Erlichster (po prawej) w 1939 roku razem ze swoją mamą. To jego jedyne ocalałe zdjęcie. /Fot. Archiwum rodzinne

Lolek Erlichster (po prawej) w 1939 roku razem ze swoją mamą. To jego jedyne ocalałe zdjęcie. /Fot. Archiwum rodzinne

 

Pantofle, stołeczek i skrzynia

Lolek urodził się 27 maja 1937 roku w Otwocku. W urzędzie stanu cywilnego Leon zarejestrował go dopiero w marcu następnego roku, w związku z tym na akcie urodzenia widnieje adnotacja: „spóźniony przez niedbalstwo ojca”.

Kiedy zaczyna się wojna, cała trzyosobowa rodzina: Lola, Leon i Lolek trafiają do otwockiego getta, skąd przed wywózką ratuje ich Bystry i siatka jego zaufanych znajomych. Tułają się pomiędzy kryjówką Bystrego przy Złotej w Warszawie a innymi naprędce przez niego zorganizowanymi miejscami. Lolka prawdopodobnie już wtedy z nimi nie ma, bo według relacji Loli na przełomie 1941 i 1942 roku trafia do rodziny Kulińskich, getto natomiast likwidowane jest w sierpniu 1942 roku.

Na początku Kulińscy – taką wersję tej historii zna Joe – nie chcą przyjąć do siebie chłopca o wyraźnie semickich rysach. W ich domu ukrywają się już wtedy dwie dziewczynki, siostry Hochratówny. One jednak nie wyglądają na Żydówki, a fałszywe metryki pozwalają na to, żeby przedstawiać je jako kuzynki. W końcu jednak Lolek ujmuje Kulińskich swoim inteligentnym spojrzeniem. Decydują, że z nimi zostanie.

„W odróżnieniu od obu wspomnianych dziewcząt”, pisze na początku lat 90. w zeznaniu dla Yad Vashem Włodzimierz Kuliński, „nie mógł być (…) widziany przez osoby obce. Dlatego w mieszkaniu, w rogu oddalonym od drzwi stała duża trzyścianowa skrzynia – niby-komoda, stale przykryta dużą makatą. W skrzyni stał stołeczek. Gdy tylko ktoś obcy zapukał do drzwi, Lolek w swych miękkich, cicho stąpających pantofelkach czmychał za skrzynię i siadał w niej na stołeczku. Siedział tam bardzo cichutko, póki obcy nie opuścił mieszkania”. Dodaje: „Mama mówiła, że był bardzo mądry i potrafił siedzieć bez szmeru”.

Włodzimierz Kuliński nigdy nie spotkał Lolka, bo przez całą wojnę był więźniem Pawiaka i obozów koncentracyjnych: Buchenwaldu, Ravensbrück, Peenemünde. Do Warszawy wrócił dopiero w 1945 roku. Historię Lolka zna tylko z opowiadań swojej matki Heleny, stąd też są w niej pewne nieścisłości, choć generalnie pokrywa się ona z tym, co wynika z innych zeznań.

Ukrywanie Lolka dla Loli dłuży się niemiłosiernie. I choć przyznaje, że Helena Kulińska postępowała z chłopcem jak z własnym dzieckiem, matka chciała mieć syna przy sobie. W 1943 roku, najprawdopodobniej w czerwcu, Kulińscy załatwiają więc Erlichsterom mieszkanie, do którego ci przenoszą się wraz z Lolkiem, a także siostrą Leona, Ryfką, i jej synem. Względnym bezpieczeństwem i spokojem nie cieszą się jednak zbyt długo, bo kiedy w wypadku ginie właścicielka mieszkania, pięć obcych osób nie może tam dłużej zostać.

To właśnie wtedy zdesperowana Lola z Lolkiem muszą pędzić gdzieś ulicami Warszawy i wysiadać z jadącego tramwaju. Kiedy Lola opisuje, jak pod dach swojego praskiego mieszkania zdecydowała się przyjąć ich Helena Kulińska – w dalszym ciągu trzymająca u siebie „kuzynki” Hochratówny – nie wspomina już o synu.

 

Po wojnie

W archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego, które odwiedzam razem z Joem, nie ma wielu wzmianek o poszukiwaniach Lolka. W zeznaniach Włodzimierza Kulińskiego znajduje się tylko krótki opis wypadku i smutna wzmianka: „Wszystkie te siedem osób [trójka Erlichsterów, siostry Hochratówny i Ryfka z synem] oprócz małego Lolusia przetrwały u mojej matki i brata Jerzego aż do wyzwolenia Pragi”. Kuliński dodaje jeszcze, że po wojnie jego matka razem z Lolą „jeździły do wielu klasztorów, ale niestety nie odnalazły go”. Helena Kulińska wraz z Erlichsterami i innymi ukrywającymi się tuż po wejściu armii radzieckiej na Pragę przeniosła się do Lublina. „Uciekli, bo bali się, że gdyby Niemcy odbili Pragę, to rozstrzelaliby ich wszystkich”, pisze syn Heleny. „Bali się też innych mieszkańców tegoż domu, bowiem narażali nie tylko siebie, ale i tych innych mieszkańców na śmierć”. I choć tuż po wojnie szanse na odnalezienie Lolka były największe, być może właśnie z tego powodu nie mogli swoich poszukiwań kontynuować. Od siostry Marii, szarytki, która twierdziła, że przekazała Lolka jakiejś rodzinie, Lola nie jest w stanie wyciągnąć żadnych informacji.

W listopadzie 1945 roku cała rodzina Erlichsterów jest już w Budapeszcie i tam, tak jak wszyscy Żydzi, którzy przeżyli Zagładę, rejestrują się w Komitecie Żydowskim. Chwilę później przenoszą się do Włoch, gdzie spędzą kilka lat, zanim wyemigrują do Stanów. Z Mediolanu Leon pisze listy polecające dla Jurka Kulińskiego, drugiego, nastoletniego syna Heleny, i prosi o przyjęcie go do szkoły zawodowej. Jurek chce kształcić się na zegarmistrza lub jubilera, może historia walki z okupantem pomoże mu tam się dostać.

 

Amputacja

Stefan Żegliński to młody chirurg warszawskiego Szpitala Dziecięcego przy Kopernika. Od początku wojny współpracuje z AK, bardzo zasłuży się podczas powstania. To właśnie on uratuje Lolka, amputując mu nogę. Dlaczego Lolek został w ogóle zabrany do szpitala, podczas gdy Lolę aresztowano? Tego nie dowiemy się nigdy.

Operacja przeprowadzona przez Żeglińskiego to jedna z niewielu informacji o Lolku, jakie można uznać za pewne. Kiedy zrozpaczona Lola wraca do mieszkania Kulińskich na Pradze, błaga wspólną znajomą, Marię Nojbauer, o pomoc w znalezieniu jakichkolwiek informacji o losie chłopca. Lolka, nie wiadomo jakim cudem, udaje się odnaleźć w szpitalu przy Kopernika. Nojbauerowa odwiedza go tam codziennie, dopóki po około dwóch tygodniach od wypadku chłopczyk nie znika ze swojego łóżka. Podobno jedna z salowych zaczyna domyślać się, że jest Żydem i trzeba go natychmiast ukryć.

Zabierają go siostry szarytki – ich dom znajduje się zaledwie kilka minut piechotą od szpitala, przy Tamce, a zakonnice w czasie wojny pomagają w ukrywaniu żydowskich dzieci. Wersję o szarytkach potwierdza dr Żegliński, kiedy w 1962 lub 1963 roku, podczas swojej wizyty w Polsce, spotka się z nim Lola. „Pani Loniu kochana!”, pisze na bileciku zachowanym przez Joego. Umawia się z nią w recepcji hotelu, ale nie może dłużej czekać, prosi więc, żeby zadzwoniła do niego następnego dnia. Wygląda na to, że zdążyli się zaprzyjaźnić, a Żegliński chciał pomóc na tyle, na ile mógł.

Tyle że siostry szarytki chłopcami się nie zajmowały. Musiały Lolka oddać komuś innemu. Komu i gdzie? Tu zaczynają się największe problemy.

 

Oczyszczony

Joe przesyła mi zdjęcie dzieci pozujących razem z opiekunami na schodach przed jakimś budynkiem. Wśród dorosłych są trzy kobiety w białych czepkach. Wyglądają bardziej na pielęgniarki niż siostry zakonne. Lola dostała tę fotografię prawdopodobnie od Włodzimierza Kulińskiego, choć Joe nie jest tego pewien. Kuliński jako pułkownik i pracownik Sztabu Generalnego mógł rzeczywiście mieć więcej możliwości dotarcia do informacji o Lolku nieoficjalnymi kanałami. Miał uważać, że jeden z chłopców na zdjęciu nie ma nogi. Czy rzeczywiście? Może to proteza, a może tylko gra świateł. Ale nawet zakładając, że na zdjęciu widnieje Lolek, nie wiadomo, gdzie zostało ono wykonane. Lola znała tę fotografię, jednak i tego tropu nie udało jej się dalej pociągnąć.

Zdjęcie przekazane Loli /fot. Archiwum rodzinne

Zdjęcie przekazane Loli /fot. Archiwum rodzinne

 

Podczas pobytu w Warszawie Lola odnalazła siostry, które przyznały, że uratowały jej syna. Informacji miała udzielić siostra Aniela Zagórska, przełożona zgromadzenia sióstr szarytek. „Jest zdrowy i duchowo oczyszczony” – Joe relacjonuje słowa zakonnicy, które Lola powtarzała przez lata. Siostra Zagórska miała doskonale zdawać sobie sprawę z tego, gdzie przebywa Lolek, ale nie chciała, żeby stał się na powrót Żydem. Był ochrzczony, nazywał się Mariusz. I tak miało zostać.

Lola liczy na to, że interwencja u kogoś wyżej w kościelnej hierarchii skłoni siostry do przekazania jej informacji. Pisze między innymi do prymasa Stefana Wyszyńskiego. „(…) Po przeprowadzeniu kolejnych poszukiwań, aby ustalić fakty w związku z poszukiwaniem syna Lolka Stodolskiego, który miał ulec wypadkowi tramwajowemu i przebywać w Szpitalu Dziecięcym w Warszawie (…), nie natrafiliśmy na ślady pobytu syna we wspomnianym szpitalu. S. Aniela Zagórska (…) nie przypomina sobie wypadku i leczenia syna. (…) Życząc rychłego odnalezienia syna, pozostajemy z wyrazami czci i oddania”, w 1967 roku odpisuje jej sekretariat prymasa.

To nie jej pierwsza ani najbardziej zuchwała prośba. W 1965 roku kontaktuje się z ojcem Felixem Morlionem, dominikaninem, jednym z najbardziej wpływowych ludzi w Watykanie. „Będzie Pani mogła spotkać się ze swoim synem Lolkiem już wkrótce”, odpisuje. „Radosne spotkanie zostanie zorganizowane na wiosnę przyszłego roku”. Morlion twierdzi, że takie informacje uzyskał bezpośrednio w Polsce. Podobno udało mu się porozmawiać z Wyszyńskim. Kardynał miał być pod wrażeniem przekazanych mu słów Loli, że nie będzie zmuszała dorosłego syna do zmiany religii i miejsca zamieszkania. Na tym jednak kontakt z dominikaninem się urywa. Czy możliwe, by Morlion w tak okrutny sposób zadrwił z niej, dając nadzieję na coś, o czym sam nie ma pojęcia?

Lola pisze dalej. Do ambasadorów, księży, organizacji. Wszystko na nic. – Potem ja sam zacząłem chodzić do polityków, do przedstawicieli władz kościelnych. Niektórzy byli pomocni, inni nie. Nie chcieli albo nie mogli nic zrobić – opowiada Joe. W 1991 roku wraz z matką angażuje się w działalność stowarzyszenia Hidden Child zrzeszającego rodziców i niewielką ilość dzieci, które udało się po wojnie odnaleźć. Pisze o nich wtedy „Wall Street Journal”. Joe mówi dziennikarzowi: „Nie chcemy zmienić jego religii, narodowości, czy wpływać na relację z tymi, którzy dali mu schronienie i miłość. Chcemy jedynie dodać naszą miłość i ukoić nasze cierpienie”. Artykuł oburza kardynała Edmunda Szokę, bo opisuje również bezskuteczne dobijanie się Loli do przedstawicieli Kościoła. „Nie ma powodu kwestionować prawdomówności sióstr. Nie mogą udzielić informacji, jakich nie posiadają”, twierdzi kardynał.

W 1989 roku Joe jeszcze raz, tym razem ze swoją żoną, jedzie do Warszawy i odwiedza zgromadzenie sióstr szarytek. Są bardzo serdeczne, ale twierdzą, że nie potrafią nic zrobić. Oferują modlitwę. Dwa lata później, kiedy Lola i Joe będą dalej korespondować z kościelnymi hierarchami, ówczesny biskup włocławski Henryk Muszyński, zaangażowany w dialog chrześcijańsko-żydowski, napisze, że siostry były przez rodzinę „nękane”, jak również „doznawały wiele przykrości i podejrzeń”.

– Miałem dość żebrania o pomoc – mówi Joe.

 

Siostry wiedzą, nie powiedzą

8 sierpnia, akurat w czasie niedawnej wizyty Joego w Warszawie, przed domem prowincjalnym innego zgromadzenia – sióstr franciszkanek Rodziny Maryi przy Hożej – zostaje poświęcony kamień węgielny pod budowę Muzeum Ratowania Dzieci Żydowskich. Kamień jest nie byle jaki, bo przywieziony z Ogrodu Sprawiedliwych w Yad Vashem. Dokonujący konsekracji ksiądz Robert Ogrodnik mówi o nim jako symbolu „wspólnej współpracy, wspólnej przyjaźni i wspólnego badania historycznego”. Trudno o bardziej ironiczne słowa (choć, jak podkreśla Ogrodnik, zupełnie świadome) w kilka miesięcy po międzynarodowej awanturze, która rozpętała się po wprowadzeniu nowelizacji ustawy o IPN-ie. Tej ironii nikt jednak zdaje się nie dostrzegać. Przed portretem matki Matyldy Getter, patronki muzeum, uznanej za Sprawiedliwą w 1985 roku, stoi co prawda izraelska flaga, ale na uroczystości nie ma ani przedstawicieli ambasady, ani nikogo ze strony gminy żydowskiej czy innych żydowskich organizacji. Są za to przedstawiciele IPN-u, sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Adam Kwiatkowski, a także ocalona przez siostry Lea Balint, która na ich zaproszenie przyjechała z Izraela.

Podczas długiego odczytu na temat działalności matki Getter, siostra Teresa Antonietta Frącek dzieli się refleksją: „Siedemdziesiąt lat przeszło upłynęło od czasu wojny, a my do dzisiaj spotykamy się z wypadkami, że te dzieci, sieroty wojenne, szukają swoich korzeni. (…) Odbudowano domy, policzono straty, ale rany zadane ludziom, rany zadane przede wszystkim dzieciom, do dzisiaj się nie zagoiły. (…) Wiele osób zwraca się do nas, szukając swoich korzeni. Gdzie się urodzili? Kim byli rodzice? Gdzie byli ukryci? (…) Ja się spotykam z tym bardzo często. Nowe odczytanie starego listu, dokumentu, jakieś nowe zdjęcie, jakiś skrawek, coś w archiwum znalezione. Po sześćdziesięciu latach niektóre osoby odkrywają dopiero swoje żydowskie korzenie. Ja o niektórych wiem, że są pochodzenia żydowskiego, ale dopóki same do tego nie dojdą, ja nie mówię. Koresponduję na różne sposoby, ale muszą same w jakiś sposób dojść do tego”.

Czy do prawdy o sobie mógłby dojść Lolek? W momencie wypadku miał sześć lat, to niemożliwe, żeby zupełnie zapomniał o swoich rodzicach. Czy kiedykolwiek próbował ich odnaleźć? I czy prosił o pomoc siostry, które go uratowały? Czy prosił wystarczająco mocno, żeby uznały, że nie odpowiedzą „na różne sposoby”, tylko wprost?

Pytam Leę Balint, co sądzi o słowach siostry Frącek. – Profesor Bartoszewski powiedział mi kiedyś tak: „Ja byłem długie lata w Niemczech, jest tam bardzo dużo polskich dzieci, które przeszły germanizację. Czy ja bym się odważył powiedzieć takiemu człowiekowi, który jest Niemcem, że on jest Polakiem? Nie, nie rujnowałbym mu życia”.
Lea uważa jednak, że każdy ma prawo znać swoje korzenie. Jeśli dalej będzie chciał być katolikiem, w porządku. Jeśli będzie chciał zostać Żydem – też w porządku. Ale ma prawo wiedzieć. Sama uświadomiła kilka osób, o których wiedziała, że są Żydami. – Miałam kiedyś taki przypadek, że żona wyrzuciła męża z domu. Powiedziała mu, że jest szczurem, a ona szczurów nie chce.

 

Z Kopernika na Tamkę

Tak jak Joe, próbuję zacząć od początku. Idę do szpitala przy Kopernika. Dokumenty z okresu wojny nie istnieją, ale przejęta historią pracowniczka archiwum sugeruje, żebym zasięgnęła języka w parafii przy Krakowskim Przedmieściu. – Zdaje się, że Tamka była spalona doszczętnie w czasie powstania – mówi mi pracownica kancelarii parafialnej. Dzwoni do kilku sióstr, za każdym razem przepraszając za przeszkadzanie w, jak to nazywa, rekreacji. – Sytuacja była taka, jaka była… – kwituje i przekazuje numer do siostry archiwistki od szarytek przy Tamce, gdzie trafił Lolek. – Dobrze, że się pani tym zajmuje – mówi na do widzenia.

Dzwonię na Tamkę. Siostra archiwistka stwierdza, że żadnych dokumentów z tamtego okresu nie ma, ale obiecuje spytać się o chłopca z amputowaną nogą najstarszej żyjącej siostry. Uprzedza, że szanse są małe, bo zakon zajmował się dziewczynkami, ale spróbuje, bo choć siostra ma sto dwa lata, doskonale wszystko pamięta. Następnego dnia oddzwania. Stuletnia siostra historii Lolka w ogóle nie kojarzy.

Idę jeszcze do Archiwum Akt Dawnych w Warszawie, bo tam podobno mogą znajdować się jakieś dokumenty ze szpitala przy Kopernika. Dowiaduję się, że mogę poprosić o przeprowadzenie kwerendy, ale raczej niczego nie znajdę – operacji Lolka nikt na pewno nie wpisał do akt, nawet jeśli takie dokumenty jakimś cudem przetrwały. Jeśli chodzi o spisy dzieci z jakichkolwiek klasztorów czy zgromadzeń, to mogę o nich zapomnieć. Instytucje kościelne nie mają takich samych obowiązków jak świeckie, więc nie muszą niczego archiwizować i przekazywać pod opiekę państwa.

 

Ewa Kurek i inne nadzieje

Lola zmarła dwadzieścia lat temu. Czy do końca wierzyła, że jeszcze dowie się czegoś o swoim synu? Pytam o to Joego. – Oczywiście, że nie. Próbowała, nie udało się jej. Poddała się i zniechęciła też mnie – mówi. Lola uważała, że z Kościołem nie wygra, a siostry postrzegała jako osoby o żelaznych charakterach, silniejsze przeciwniczki.

Zastanawiamy się, co mogło się stać z Lolkiem. Jeśli żyje, ma 81 lat. To całkiem prawdopodobne, o ile nie miał problemów zdrowotnych z powodu amputacji nogi. Czy możliwe jest, że zapomniał o matce, ojcu i o tym, jak ukrywał się w skrzyni w praskim mieszkaniu? Czegoś takiego nie da się chyba łatwo wymazać z pamięci.

Może został księdzem? Taki pomysł też przychodzi nam do głowy. Zdarzało się, że dzieci uratowane przez księży czy zakonnice i wychowywane w klasztorach czuły silną więź z religią katolicką i były pełne wdzięczności za opiekę. Wdzięczność wyrażały w sposób, który ich zdaniem najbardziej zadowoliłby ich wybawicieli. Tyle że Kodeks Prawa Kanonicznego mówi, że przyszły kapłan musi być zdolny do wykonywania posługi wiernym. Osoba nie w pełni sprawna, zwłaszcza sześćdziesiąt lat temu, raczej nie zostałaby przyjęta do seminarium.

Któregoś dnia Joe mówi mi: – Znasz Ewę Kurek? Tak, ja wiem, kto to jest, ale zwrócę się do każdego, kto może pomóc mi odnaleźć brata.
Z jego inspiracji sięgam po książkę Dzieci żydowskie w klasztorach. Kurek pierwszą jej wersję, zatytułowaną Gdy klasztor znaczył życie, napisała w 1992 roku. Do dziś wymachuje przedmową Jana Karskiego jak kartą przetargową, kiedy oskarżana jest o antysemityzm. W zgromadzonych w Dzieciach wspomnieniach szukam jakiegoś tropu.

Kurek udało się dotrzeć do trzech dziewczynek uratowanych przez szarytki, jednak żadna z nich nie wspomina o chłopcach ukrywających się razem z nimi. Chłopcy, choć rzadziej, pojawiają się za to w kontekście ratowania przez inne zakony. Jeden z nich opowiada na przykład o „mafijnych” stosunkach między starszymi a młodszymi podopiecznymi: „Starałem się (…) mówić jak najprościej. Pamiętam, użyłem raz słowa archipelag, które jest normalnym polskim słowem, ale dla nich to było obce i powiedzieli wymownie: «Aha…»”. Praca Kurek przynosi jednak jedną ważną dla nas informację. Nawet jeśli Joe prosiłby o pomoc każdego, Ewa Kurek będzie adresem nietrafionym. Badaczka z KUL-u pisze bowiem:

„(…) Pozwalam sobie wykorzystać łamy niniejszej książki i publicznie jeszcze raz oświadczam, że żadne środowiska żydowskie ani nikt inny nigdy nie uzyska ode mnie adresów uratowanych w polskich klasztorach dzieci żydowskich, które świadomie wybrały Polskę jako miejsce zamieszkania; nigdy nie zdradzę też powierzonych mi przez siostry adresów ludzi, którzy trafili do polskich klasztorów jako niemowlęta i wychowani przez zakonnice lub polskie rodziny, do dziś nie mają świadomości, że ich prawdziwi rodzice zginęli za to, że byli Żydami. Ludzie ci w dzieciństwie przeżyli już dość tragedii”. Deklaracja poprzedzona jest emocjonalną opowieścią o tym, jak w połowie lat dziewięćdziesiątych naczelny rabin Polski Pinchas Menachem Joskowicz próbował Ewę Kurek przekupić pięciuset dolarami „od łebka” za adresy uratowanych w klasztorach dzieci, które mieszkają obecnie w Polsce, i o tym, jak przy prof. Bartoszewskim badaczka przysięgała nie wydać ich nawet samemu Ojcu Świętemu. Tylko skąd Ewie Kurek przyszło do głowy, że żydowskie dzieci, mając kilka lub kilkanaście lat, cokolwiek wybrały świadomie?

Pierwszego dnia swojego pobytu w Warszawie Joe spotkał się z księdzem z parafii Wszystkich Świętych, w której pracował ks. Godlewski. Próbował skontaktować się z Kulińskimi, ale numer, który zostawiła w swoim notesie Lola, nie odpowiadał. Pojechał więc pod adres, który znalazł w zeznaniach dla Yad Vashem. Okazało się, że rodzina wciąż tam mieszka. Doszło do wzruszającego spotkania, podczas którego okazało się, że Włodzimierz (nieżyjący od siedmiu lat) ze szczegółami przekazał swoim dzieciom historię Lolka. Wyjeżdżając z Polski Joe zapewnił, że jeśli tylko pojawi się jakiś trop, na pewno od razu przyleci z powrotem. Czy ma nadzieję? – Ciężko myśleć logicznie, jeśli jest się emocjonalnie tak bardzo zaangażowanym – mówi. – Jednak albo się poddajesz, albo próbujesz. Ja próbuję i logikę odrzucam na bok.

 

Wrocław

Kiedy Lola przyjechała do Polski, próbowała również skontaktować się z ówczesną prasą. Krótkie artykuły o jej poszukiwaniach pojawiły się pod koniec 1962 roku w „Życiu Warszawy” i „Słowie Polskim”. „Słowo” pisało: „Redakcja nasza otrzymała list od p. Poli Erlichster, która od kilkunastu lat szuka swojego syna zaginionego w czasie wojny. Ponieważ pewne okoliczności wskazują na to, że być może żyje on i mieszka w okolicach Wrocławia, drukujemy relację przekazaną nam przez p. Erlichster”. Na podstawie jakich informacji stwierdzono, że Lolek trafił na Dolny Śląsk? Tego nie wiadomo. Redakcja przestrzega jedynie, aby nie sugerować się nazwiskiem Stodolski, bo rodzina adopcyjna prawdopodobnie zmieniła także przybraną tożsamość Lolka-Mariusza.

 

*

Osoby, które wiedzą cokolwiek, co mogłoby pomóc w poszukiwaniach, prosimy o kontakt: redakcja@chidusz.com.