Jakie kolory ma historia?
Prof. Marcin Wodziński jest kierownikiem Zakładu Studiów Żydowskich na Uniwersytecie Wrocławskim. W swoich badaniach zajmuje się dziejami Żydów w XIX wieku. Jest twórcą koncepcji galerii XIX wieku w Muzeum Historii Żydów Polskich.
Marek Szajda: Muzeum to ponad dwudziestoletni proces tworzenia się koncepcji i jej realizacji. Jaki jest Pana udział w tym przedsięwzięciu?
Prof. Marcin Wodziński: Są takie trzy momenty. Ideę muzeum poznałem w 2000 roku. Wtedy na zamówienie projektantów londyńskiej firmy Event Communications omawiałem podstawowe właściwości historii polskich Żydów, głównie tej dziewiętnastowiecznej. I muszę przyznać, że pytania projektantów były dla mnie zaskakujące. Kompletnie wywróciły pod pewnymi względami mój sposób myślenia o historii. Pytali mnie na przykład, w jakim kolorze widzę XIX wiek.
I w jakim kolorze Pan widzi?
Nie, nie widzę. Ale rozmawialiśmy o tym i to pytanie potem rodziło następne pytania i odpowiedzi, takie, na które już mi było łatwiej odpowiedzieć. To pytanie o kolory jest raczej do projektantów niż do historyka. Ale pokazuje, w jak innych kategoriach oni o tym myśleli. Wtedy jeszcze nie miałem wyobrażenia o muzeum i myślę, że nikt nie wiedział, jak może ono wyglądać, poza kilkoma bardzo ogólnymi założeniami, które utrzymały się do końca – że będzie to muzeum narracyjne, którego główną osią nie jest zbiór artefaktów historycznych (artystycznych czy jakichkolwiek innych), stanowiących podstawę klasycznych muzeów, tylko opowieść, wokół której gromadzi się te artefakty, a jeszcze bardziej – gromadzi się wypowiedzi historycznych postaci, cytaty, komentarze historyczne, różnego typu wizualizacje, niekoniecznie oryginalne, często przetworzone.
Czyli właściwie jest to w pewien sposób konsensus między różnymi typami muzeów?
Nie, cała różnica między muzeami, które powstawały głównie w XIX wieku, a tymi, które powstają przez ostatnie, powiedzmy 30 lat, leży u podstaw, założeń instytucji muzeum w ogóle. Dawne muzea powstawały wokół idei zbioru przedmiotów. Ktoś zainteresowany kuriozami gromadził kurioza i tak powstawało muzeum. Te zaś, przez to, że niektóre z nich mają niesamowite zbiory, mogą dzisiaj przearanżowywać wystawy oparte na artefaktach i układać je tak, że tworzą pewne narracje. Są to bardzo wartościowe muzea, bo mają wielkie historyczne zbiory. Większości muzeów powstających dzisiaj nie tworzy się na bazie jakichś zbiorów, historycznych artefaktów czy artystycznych obrazów itd., one powstają z pomysłu na pewną opowieść. I do tej opowieści gromadzi się dopiero obiekty. Podstawowym zagrożeniem muzeum narracyjnego, o którym od początku wiedzieliśmy i którego chyba nie zawsze dało się uniknąć skutecznie, jest problem braku obiektów.
Tu chyba nie było z tym problemu? 70 tysięcy zgromadzonych eksponatów?
Ale podejrzewam, że z tych siedemdziesięciu sześćdziesiąt osiem tysięcy dotyczy okresu Holokaustu i powojnia. Tutaj nie było kłopotu. Ale co ze średniowieczem? Z tym był bardzo poważny problem – czym dawniej sięgaliśmy, tym większy. Poza tym wydaje mi się, że nie w każdej galerii obiekty zostały w sposób zadowalający wpisane w opowieść. Nie chodzi tylko o to, żeby przedmiot był, ale o to, żeby integralnie się wkomponował w narrację lub był częścią tej narracji. Momentami to jest lepiej, momentami gorzej, zrealizowane, ale, moim zdaniem, to poważny problem każdej takiej opowieści. Drugą tego typu trudność stanowi fakt, że muzeum narracyjne odwołuje się do wizualizacji i jest interaktywne z natury, a więc zakłada pewną aktywność uczestników. Wtedy powstaje niebezpieczeństwo Disneylandu.
Są głosy, które często to powtarzają.
Moim zdaniem akurat na Anielewicza udało się tego skutecznie uniknąć. Właściwie od początku projektanci i historycy pracujący przy muzeum byli tego świadomi i podchwycili kilka typowych strategii, którymi się kierowali. Po pierwsze – wmontowanie w wystawę obiektów historycznych. Nawet jeżeli jest ich mało w średniowieczu, to jednak tam są. A jak są, to stwarzają inny typ obcowania z wystawą. To nie tylko wizerunki, cytaty, coś, co jest zapośredniczone przez współczesnego narratora. To coś, co daje poczucie kontaktu z obiektem historycznym.
Innym zabiegiem jest nawias narracyjny. Historycy nie udają, że mówią w trzecioosobowej formie głosu narratora wszystkowiedzącego. Historycy są częścią narracji, mówią swoim głosem to, co słychać w tym muzeum. Lepiej czy gorzej w różnych miejscach, ale to jest zabieg, który sprawia, że nie próbuje się przemawiać ex cathedra. I to trochę zmniejsza zagrożenie parku rozrywki. Ostatnim, najważniejszym elementem, jest wrażliwość na życie ludzi, o których się opowiada. To nie cyrk. Opowiadamy często o bardzo bolesnych momentach i robienie zabawy z tego, co trudne, jest po prostu niestosowne. Były takie momenty, w których projektanci proponowali, żeby wkładać głowę w obrazek coś przedstawiający. I to samo w sobie nie jest złe. O ile z czegoś, co jest bolesnym doświadczeniem, nie robi się jarmarcznej zabawy.
W swoim artykule “Choroba krótkiej pamięci” w „Polityce” formułował Pan zarzuty wobec polskiej kultury pamięci, polityki historycznej, historiografii, także wobec muzeów. Pisał Pan o potrzebie przełamania stereotypów, o tym, żeby prezentacje, również muzealne, rozszerzały perspektywę zwiedzających, pokazywały szeroki kontekst europejski. Czy według Pana udało się to w przypadku muzeum żydowskiego?
Wydaje mi się, że będzie to muzeum przełomowe pod wieloma względami. To nie znaczy, że jest bezbłędne. Jestem krytyczny, przynajmniej co do kilku rozwiązań, może najbardziej tych zastosowanych w galerii, którą projektowałem – ona jest mi najbliższa. A jednak to przełomowa wystawa, bo w spektakularny sposób pokazuje setkom tysięcy ludzi, którzy będą ją oglądać, coś, co jest już obecne w polskiej kulturze, ale jest nadal świadomością dość elitarną i wąską. Coś, co odwołuje się do bardzo mocnego współcześnie w Polsce trendu szukania innych narracji tożsamościowych. To muzeum przedstawia taką inną narrację. O Żydach, którzy są całkowicie żydowscy i jednocześnie są całkowicie polscy. Są polskimi Żydami, są Polakami.
Poza tym, o ile mi wiadomo, to jedyne duże muzeum w Polsce, które opowiada tysiąc lat historii Polski, nie tylko Żydów. To na razie jedyne muzeum, w którym możemy się dowiedzieć i o chrzcie Polski, i o rozbiorach, i o II wojnie światowej, i rewolucji „Solidarności”. Jednocześnie pokazuje to w sposób absolutnie nieortodoksyjny – oczami i przez doświadczenie mniejszości. To inna Polska, niekoniecznie znana nam z podręczników historycznych. Wartość muzeum to również fakt, że otwiera nam oczy na wiele kwestii. Powstawało bardzo długo również dlatego, że wielu historyków było zaangażowanych nie tylko w tworzenie opowieści, ale też w pogłębianie badań historycznych tam, gdzie podczas konstruowania narracji dowiedzieliśmy się, że nie wiemy rzeczy, które wydawało się, że musimy wiedzieć o dziejach Żydów polskich.
W związku z tym powstawały kompletnie nowe badania na potrzeby muzeum, raczej punktowe, ale ilustrujące ważne procesy. I to jest coś, co czyni obiekt wyjątkowym w skali świata. Bo najczęściej muzea korzystają z takiej ustandaryzowanej, podręcznikowej wiedzy. Muzea również dążą do opowiedzenia czegoś, co jest konsensusem, czegoś, co będzie najmniej kontrowersyjne i najszerzej akceptowalne w społeczeństwie.
Tutaj nie ma takiego wypośrodkowania wobec wielu tematów. Może najlepiej przedstawić dwa skrajne: udział Żydów w komunizmie oraz udział Polaków w Zagładzie. Opowiedzenie tego w sposób, który będzie rzetelny historycznie, to jest pierwszy warunek. Drugi to zbudowanie narracji pamiętającej o różnych perspektywach, biorącej pod uwagę odmienne punkty widzenia i różne sposoby myślenia o tym. Stanowi to wielkie wyzwanie. Myślę, że właśnie dlatego to muzeum będzie pod wieloma względami przełomowe.
Czy w rozmowach z innymi badaczami z zagranicy rzeczywiście pojawiają się słowa uznania dla autorów muzeum?
Przede wszystkim wśród twórców muzeum jest wielu badaczy z zagranicy, więc ten podział jest fałszywy. To nie jest tak: Polscy historycy zrobili muzeum. My, wspólnie, badacze, głównie historycy, z różnych krajów, razem te narracje stworzyliśmy. To jest również ciekawe, bo kiedy powstawały podstawowe założenia tej instytucji, kilkunastu historyków ze Stanów Zjednoczonych, Europy, Polski i Izraela musiało usiąść przy wspólnym stole i powiedzieć sobie najbardziej podstawowe założenia, którymi ma się ona rządzić. I wiele odkryliśmy, znacznie więcej niż na jakiejkolwiek konferencji, która zawsze jest specjalistyczna, która zawsze może się odwołać do bezpiecznej faktograficznej bazy, tak jak to historyk lubi uciekać w faktografię.
Tutaj musieliśmy się odwołać do pewnych założeń metahistorycznych, takich absolutnie fundamentalnych. Najlepszym tego przykładem jest konsternacja, jaka powstała, gdy próbowaliśmy odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie to muzeum ma się kończyć. Dla historyków z Izraela data 1945, właściwie 1948 roku, była nieprzekraczalna. Po Zagładzie, po powstaniu państwa Izrael, nie ma dalszej historii Żydów w Polsce, więc o czym tu w ogóle mówić. Ale kiedy naukowcy popatrzyli na narracje, kiedy popatrzyli na to, co miałoby być, a czego nie, natychmiast się okazało, że muszą radykalnie przemyśleć swoje rozumienie tego, czym jest historia Żydów.
My w podobny sposób patrzyliśmy na wiele innych zagadnień, które historycy z innym punktem widzenia, z wykształceniem czy to anglosaskim, czy to izraelskim, kompletnie inaczej postrzegali.
A jakie jest spojrzenie lokalne – perspektywa wrocławska – na tej wystawie?
Wrocławskiej nie ma niestety, bo Wrocław jest niepolski. Jest Dzierżoniów po II wojnie światowej i ta część dolnośląska jest tam w sumie nieźle widoczna, ale oczywiście tylko do 1950 roku, do kiedy stanowi on rzeczywiście centrum życia żydowskiego w PRL. Później jest bardzo słabo widoczna, znika. Myślę, że jest jej za mało. Niestety nie ma Wrocławia i Śląska w wystarczającym stopniu w narracji średniowiecznej. Powinno być więcej, zwłaszcza wobec siły osadnictwa żydowskiego, siły ekonomicznej i demograficznej na Śląsku. Przynajmniej do połowy XIV wieku, a to jest część polskiej historii. Z kolei Górny Śląsk jest prawie niewidoczny w międzywojniu. Pojawia się jakaś wzmianka, ale to z oczywistych względów. W województwie śląskim mieszkało wówczas 18 tysięcy Żydów. W związku z tym, wobec skali osadnictwa żydowskiego w całej Polsce, to rzeczywiście margines.
A jak Pan widzi muzeum w perspektywie rozwoju badań naukowych? Muzeum jako miejsce pracy czy też miejsce edukacji?
To są różne funkcje. A może miejsce rozwoju naukowego? Dział edukacyjny w muzeum jest bardzo silnie rozwinięty, ale w niewielkim stopniu współpracuje z projektami naukowymi, bo na razie nie ma działu naukowego. Mamy dział informacji naukowej. A więc coś, co oscyluje między budowaniem katalogu bibliotecznego i udzielaniem informacji ludziom przychodzącym do muzeum. Ale nie jest to jeszcze dział naukowy, który mógłby prowadzić samodzielne badania. Jeśli takiego nie będzie, dział edukacyjny będzie skazany na recycling edukacyjny, niestety.
A kwestia dydaktyki?
Po pierwsze wystawa na pewno będzie atrakcyjnym obiektem, pomocą dydaktyczną. Na lekcje muzealne dla dzieci, młodzieży i dla studentów. To nie ulega wątpliwości. Jestem pewien, że muzeum, przez to, że ma bardzo silnie rozwinięty dział edukacyjny, będzie realizowało różne inne formy uczenia. Niektóre z nich są bardzo wartościowe. Prowadzona jest bardzo intensywna działalność kulturalna. Ilość i jakoś niekoniecznie są w pełni skorelowane. Ale to zależy od dyrekcji. Akurat na to patrzę optymistycznie, bo obecny dyrektor rozumie, na czym polega historia i na czym polega historia Żydów.