Izrael po wyborach
Likud, mimo chętnie i powszechnie wyrażanego przez Izraelczyków niezadowolenia z rządów Benjamina Netanyahu, okazał się wielkim zwycięzcą wyborów. Partia zdobyła o 12 miejsc więcej niż w poprzednim Knesecie. Dlaczego?
Jerzy Wójcik – doktor nauk humanistycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim, ekspert z zakresu relacji izraelsko-palestyńskich, Prezes Zarządu i analityk Instytutu IZROPA, zajmującego się badaniem relacji europejsko-izraelskich.Zgodnie z sondażami wyborczymi Likud powinien był przegrać – jeszcze trzy czy cztery dni przed wyborami wskazywały na to badania. Dawały Likudowi 22 miejsca w Knesecie, natomiast od 24 do 26 miała mieć Unia Syjonistyczna, czyli Partia Pracy razem z partią Ha-Tnua, założoną przez Cipi Livni. Natomiast w ostatnich dniach przed wyborami Netanyahu użył argumentów, które sprawiły, że poparcie wyborców przesunęło się z innych ugrupowań prawicowych na korzyść jego partii. Zdecydowanie odciął się wtedy od możliwości powstania państwa palestyńskiego. To była definitywna, wyraźna negacja całego procesu pokojowego. Wszystko, co działo się w tym temacie przez ostatnich 15 lat, okazało się zmarnowanym czasem. Tego rodzaju deklaracja na pewno pokazała części elektoratu prawicowego, że Netanyahu może być efektywnym strażnikiem obecnej sytuacji. Oznacza to, że osadnictwo będzie nadal rozwijało się, że nie ma mowy o rozmowach z Palestyńczykami. To na pewno przysporzyło mu trochę głosów. W wyniku wyborów taka partia jak Jachad, która liczyła na 4 czy 5 miejsc w parlamencie, w ogóle do Knesetu nie weszła. Głosy prawicy gdzieś odpłynęły, właśnie w kierunku Likudu.
Czyli zyskała umiarkowana prawica. Widać za to, że partie ultraprawicowe, ortodoksyjne, straciły trochę głosów w stosunku do poprzednich wyborów. Nie dramatycznie, ale tendencja spadkowa jest widoczna. Czy jest to jakiś kierunek zmian? Może społeczeństwo jednak radykalizuje się mniej?
Nie sądzę, żeby elektorat stał się mniej radykalny i przeszedł w kierunku centrum. Myślę, że ludzie podejmowali po prostu racjonalne decyzje, bo rozdrobnienie parlamentarne w Izraelu nie służy partiom. Najprawdopodobniej elektorat ultraprawicowy przeszedł po prostu w kierunku bardziej efektywnej partii, która po uzyskaniu większości parlamentarnej może przyczynić się do realizacji ich celów. Od paru lat, od 2011 czy 2012 roku, Netanyahu jawi się jako przywódca, który skręca w prawo, jeżeli chodzi o kwestię osadnictwa na przykład. Wychodzi w kierunku elektoratu ultraprawicowego i dzięki temu zdobywa ich głosy. Pokazuje, że jest dobrym adwokatem osadników, więc automatycznie może sięgać po wyborców np. Awigdora Liebermana z partii Israel Bejtejnu. Było to widoczne także podczas tych wyborów. W 2013 roku Lieberman miał 13 miejsc w parlamencie, teraz ma 6. To jest spadek powyżej 50% elektoratu, więc te głosy musiały się gdzieś przesunąć i przesunęły się właśnie w kierunku Likudu.
Duży sukces odniosły partie arabskie, które zjednoczyły się przed wyborami i wystartowały z jednej listy, zdobywając 13 miejsc w Knesecie. To bardzo dobry wynik, ale czy Arabowie będą mieli na cokolwiek realny wpływ?
Zawsze głosy arabskie rozkładały się na 2 czy 3 ugrupowania. Część z nich przechodziła na Merec albo na inne lewicowe partie, natomiast to, co się stało, jest dużym sukcesem izraelskich Arabów. Udało się im stworzyć jedną listę i skumulować poparcie, dzięki temu mają 13 reprezentantów w Knesecie. To zjednoczenie jest znaczące, natomiast jako partia pozostaną w opozycji, więc trudno powiedzieć, żeby mieli na cokolwiek wpływ. Mieliby go może, gdyby Izaak Herzog i Cipi Livni, czyli Unia Syjonistyczna, wygrali wybory. Oni już wcześniej zapowiedzieli, że najprawdopodobniej do koalicji wejdzie lista arabska i wtedy jedna albo dwie teki byłyby w rękach reprezentantów arabskich. W wypadku, kiedy prawica zwyciężyła, pozostają jednak w opozycji i wpływ na rządzenie będą mieć albo bardzo umiarkowany, albo żaden.
Ale lewica w tych wyborach nie poradziła sobie za dobrze. Unia Syjonistyczna zdobyła 24 miejsca, a pewnie mogła więcej. Merec – bardzo słaby wynik, tylko 5 mandatów. A wydaje się, że wśród młodych ludzi w dużych miastach to te właśnie partie cieszyły się dużym poparciem.
Głosy rozkładają się na cały kraj. W Tel Awiwie na lewicę oddano 40% głosów, a na prawicę mniej więcej 10-15%. Całkowicie przeciwna sytuacja była w Jerozolimie, gdzie ponad 40% to były głosy na Likud, a Unia Syjonistyczna dostała jakieś 8-10%. Wynik Merecu, najbardziej lewicowej partii, był spowodowany trochę tym, że skumulowały się głosy na Unię Syjonistyczną. Wydaje się, że ludzie podejmowali taką decyzję, żeby wzmocnić partię, która realnie mogła zwyciężyć i dzięki temu później przejąć władzę w kraju. Chodziło głównie o to, żeby Unia Syjonistyczna miała lepszy wynik niż Likud. Gdybyśmy spojrzeli na poprzednie wybory, to lewica była mocno rozproszona, w ogóle nie było jednego przywództwa, w samej nawet Partii Pracy było ono bardzo słabe, głosy nie były zintegrowane i poprzez to lewica przegrywała. Teraz ta energia do wygrania wyborów była o wiele większa. Popierający centrum i lewicę rzeczywiście starali się skupić swoje głosy w obrębie partii, która ma szansę wygrać, i między innymi mogło się to objawić mniejszym poparciem dla Merecu.
A priori założyłam, że Netanyahu po raz kolejny zostanie premierem, ale nie jest to jeszcze przesądzone [rozmawiamy 22 marca – red.]. Czy zdoła zbudować na tyle silne zaplecze polityczne, żeby rządzić, czy mogą pojawić się tutaj jakieś niespodzianki?
Myślę, że nie. Ta koalicja będzie silniejsza niż poprzednie dwie prawicowe. Partie prawicowe doskonale widzą, że bardzo straciły i nie mogą sobie pozwolić na kolejne przedterminowe wybory, bo w ogóle mogą nie wejść do parlamentu. Oni, sądzę, staną się takimi lojalnymi, przestraszonymi koalicjantami Benjamina Netanyahu i będą w tym trwali najdłużej, jak się da. Można teraz przyjąć, zgodnie ze wstępnymi obliczeniami, że Netanyahu, nawet nie sięgając do centrum, nie prosząc o poparcie Jesz Atid, może na bazie samej prawicy mieć 67 miejsc w parlamencie i będzie to relatywnie stabilna większość.
Kto to będzie? Likud i…?
To będzie Awigdor Lieberman (Israel Bejtejnu), to będzie Naftali Benet (Ha-Bajt Ha-Jehudi), to będzie Kulanu, które zdobyło 10 miejsc w parlamencie, to będzie najprawdopodobniej Szas i United Torah Judaism. To są ugrupowania prawicowe – również Kulanu. Ta partia mówi o sobie, że jest centro-prawicowa, ale wywodzi się z Likudu i w tym momencie jest najbardziej centrową prawicą na scenie politycznej. To razem jest już 67 głosów w Knesecie. Dodatkowo Netanyahu mógłby jeszcze sięgnąć po Jesz Atid, partię centrową Yaira Lapida, to byłoby kolejne 10 głosów. A przecież Lapid już był w koalicji rządzącej, więc taka opcja jest możliwa.
Mimo całego rozczarowania? Yair Lapid – były prezenter telewizyjny, a w latach 2013-2014 minister finansów – został dość mocno zdyskredytowany.
Zgadza się, partia Lapida w porównaniu z ostatnimi wyborami straciła aż osiem miejsc w Knesecie. Wydaje mi się więc, że Netanyahu będzie starał się nie zapraszać go do koalicji. Prawdopodobnie skończy się na Kulanu i na 67 głosach, co daje w miarę stabilny poziom rządzenia. Partie prawicowe są dość mocno przestraszone swoimi słabymi wynikami i będą lojalnymi koalicjantami. Wydaje się, że to będą stabilne, czteroletnie rządy Netanyahu, bez wcześniejszych wyborów.
Co czeka Izrael, jeśli chodzi o politykę zagraniczną i kwestię najważniejszą, czyli proces pokojowy na Bliskim Wschodzie? Netanyahu otwarcie powiedział, że za jego rządów na pewno do powstania państwa palestyńskiego nie dojdzie. Obama już te słowa skomentował. Jak ta deklaracja będzie miała wpływ na stosunki z Ameryką?
Sytuacja na linii Netanyahu – społeczność międzynarodowa jest już od jakiegoś czasu bardzo napięta. Relacje zarówno z Ameryką, jak i Europą czy ONZ są trudne. Przez ostatnich parę lat polityka Netanyahu była niewyważona i bardzo kontrowersyjna dla wielu przywódców europejskich. W momencie, w którym Netanyahu deklaruje rezygnację z państwa palestyńskiego, pogarsza te i tak napięte stosunki jeszcze bardziej. Widać to wyraźnie na 2-3 dni po wyborach, kiedy Barack Obama stwierdza, że będzie musiał ponownie przemyśleć politykę amerykańską wobec Bliskiego Wschodu. Europa też za chwilę zacznie naciskać na Netanyahu, żeby wznowił negocjacje izraelsko-palestyńskie, a z jego deklaracji wynika, że do nich nie dojdzie. Na linii Europa – Izrael możemy więc w nadchodzących miesiącach spodziewać się dużych napięć. Z jednej strony deklaracja o wycofaniu się z tak zwanego „two state solution” przysporzyła Netanyahu prawicowych głosów i pozwoliła wygrać wybory, z drugiej – pogorszyła sytuację Izraela na forum międzynarodowym. Już teraz państwo jest w dużej izolacji i będzie ona postępować.
Czyli szans na kontynuowanie procesu pokojowego nie ma?
Trudno w tym momencie wyrokować, jak będą wyglądały relacje izraelsko-palestyńskie, bo zgodnie z deklaracjami Netanyahu nie ma w ogóle podstaw do wznowienia procesu pokojowego czy negocjacji jako takich. Mamy więc duży znak zapytania.
Uważam, że Netanyahu będzie musiał, i to w ciągu najbliższego miesiąca, wyjść z jakąś mocną inicjatywą w kierunku Palestyńczyków, bo w tym momencie, po wyborach, słowa już niczego nie załatwią. Teraz Netanyahu próbuje odwracać się od tego stwierdzenia, że nie popiera państwa palestyńskiego, ale robi to głównie po to, żeby nie odizolować się od społeczności międzynarodowej. Natomiast reakcja Obamy pokazuje, że tego rodzaju deklaracje wycofania się rakiem z obietnic przedwyborczych nikogo nie przekonują.
Do niedawna w Izraelu panowała większa równowaga i wyważenie w kwestii palestyńskiej, mówię tu oczywiście o kadencji prezydenta Szymona Peresa, który był zwolennikiem istnienia dwóch odrębnych państw: izraelskiego i palestyńskiego. Obecny prezydent, Reuwen Riwlin, który, tak jak Netanyahu, wywodzi się z Likudu, nie jest kontynuatorem tej polityki. Mamy więc i prezydenta, i premiera, którzy powstaniu państwa palestyńskiego mówią „nie”.
Riwlin nigdy bezpośrednio nie zanegował „two state solution”, natomiast rzeczywiście jest on prezydentem prawicowym i z tego środowiska się wywodzi. Z całą pewnością nie jest aż tak propokojowo nastawionym prezydentem, jakim był Szymon Peres. Na początku postrzegano go jako reprezentanta partii prawicowych, ale przez kilka miesięcy swojego urzędowania zdołał pokazać, że jest przywódcą wszystkich Izraelczyków.
Pozostaje jeszcze kwestia irańska, której Netanyahu zawsze poświęcał dużo uwagi. Przypominanie o zagrożeniu ze strony Iranu też pewnie pomogło mu zdobyć głosy wyborców.
Iran od samego początku, to znaczy od 2009 roku, to element wiodący jeśli chodzi o politykę zagraniczną Netanyahu, który od drugiej kadencji powtarzał, że to państwo stanowi główne zagrożenie nie tylko dla Izraela, ale dla całego Bliskiego Wschodu. Można więc powiedzieć, że ta historia została na potrzeby wyborów i zdobycia elektoratu trochę odgrzana, a z drugiej strony to stały element jego polityki zagranicznej. On rzeczywiście postrzega Iran jako kluczowe zagrożenie dla Izraela i dla Bliskiego Wschodu i jest w tym uparty. Dlatego, obserwując politykę amerykańską i w ogóle zachodnią wobec Iranu, Netanyahu stał się krytykiem negocjacji z Iranem, co oczywiście jeszcze bardziej wpływa na konflikt z Barackiem Obamą.
Patrząc na to jeszcze z innej strony i abstrahując od samej osoby Benjamina Netanyahu, trzeba pamiętać jeszcze o jednym. To rzeczywiście niepokojące, że przez 10 lat Iran straszył cały świat bronią nuklearną i w momencie, kiedy zmienił się prezydent i władza w Teheranie, i ten prezydent zadeklarował chęć negocjacji z Zachodem, to Zachód podniósł ręce i powiedział: „No to świetnie, sprawa załatwiona”. Żeby tę sprawę faktycznie zamknąć, negocjacje muszą trwać dłużej. Iran przez konkretne działania, a nie na poziomie suchych rozmów, musi pokazać realną chęć rozbrojenia swojego arsenału nuklearnego. W jakimś więc sensie Netanyahu ma rację, bo podkreśla te rzeczy, które rzeczywiście powinny być podkreślone. Problemem – największym! – tego przywódcy jest fakt, że jego głos krytyczny w stronę społeczności międzynarodowej – w wielu wymiarach, nie tylko jeśli chodzi o Iran – nie jest konstruktywny. Netanyahu nie jest w stanie ze społecznością międzynarodową stworzyć komunikacji, to zawsze jest kłótnia, a wręcz walka na argumenty, nie – rozmowa.
Czyli w 20. Knesecie, najprawdopodobniej pod przywództwem Benjamina Netanyahu, nie możemy spodziewać się głębokich zmian w kwestiach wewnętrznych i zewnętrznych. Raczej będzie to kontynuacja.
Tak, zdecydowanie. Natomiast, tak jak mówiłem, może okazać się, że Netanyahu zostanie zmuszony do wyjścia z inicjatywą w sprawie palestyńskiej. W pewnym momencie może dojść do tego, że, na przykład, Unia Europejska nałoży na Izrael sankcje ekonomiczne lub że rząd w Jerozolimie nagle straci poparcie Stanów Zjednoczonych. Może okazać się też, że Barack Obama zamrozi roczną dotację w kwocie 3 miliardów dolarów dla Izraela. To byłyby kroki, które sprawią, że Izrael poczuje się kompletnie osamotniony na forum międzynarodowym. I to może skłonić Netanyahu do zainicjowania jakiegoś dialogu z Palestyńczykami. Będzie to działanie czysto pragmatyczne, prowokowane chęcią naprawy relacji z Europą Zachodnią. Nacisk z zewnątrz może zmusić do tego Netanyahu, bo inaczej będzie kontynuowane osadnictwo i zaostrzy się konflikt z Palestyńczykami.