Być kobietą w Izraelu – o filmie „Viviane chce się rozwieść”


Mąż przez lata psychicznie i fizycznie znęca się nad żoną. Nie chce wyrazić zgody na rozwód, więc sprawa stoi w miejscu, bo sędzia, poza wzruszeniem ramion, niewiele może zrobić. W końcu żona wysuwa argument cuchnącego oddechu. „Czemu od razu tego nie powiedziałaś?!” – wykrzykuje wtedy rabin zasiadający w ławie sędziowskiej. Proces rusza z miejsca.

Taką historię przywołuje Susan Weiss, izraelska prawniczka i założycielka pozarządowej organizacji pomocy kobietom, Jad le-Isza, która specjalizuje się w prawie rozwodowym. W tym konkretnym przypadku rozwód okazał się możliwy, bo cuchnący oddech w świetle prawa religijnego jest jedną z przeszkód uniemożliwiających pożycie i sankcjonuje rozstanie. Dla rabinów zasiadających w sądach religijnych – jedynych, które w Izraelu uprawnione są do przyznawania rozwodów – archaiczny zapis z Miszny ma moc większą niż zeznania wykorzystywanej kobiety, chcącej uwolnić się od swojego oprawcy.

happy-teachers-appreciation-week
Przekaż darowiznę na cele statutowe Fundacji Żydowskiej „Chidusz": 
42 1140 2004 0000 3602 7568 2819 (mBank)

Podobną niemoc kobiety wobec systemu jurysdykcyjnego znajdującego w rękach rabinów i absurd samego procesu pokazuje najnowszy film rodzeństwa Ronit i Shlomiego Elkabetzów „Viviane chce się rozwieść”. Do polskich kin wszedł pod koniec lutego (we Wrocławiu można było go zobaczyć niestety tylko podczas kilku seansów), w Izraelu pokazywany jest już pół roku i zdążył zdobyć tam tytuł najlepszego filmu 2014 roku oraz nominację do Złotych Globów. Film o sprawach w dużym stopniu niezrozumiałych dla widowni zagranicznej, którego akcja rozgrywa się w zasadzie w jednym pomieszczeniu (poza salą sądową bohaterów – przed wezwaniem na proces – możemy zobaczyć na korytarzu), zdołał na świecie wywołać debatę wykraczającą poza artystyczne kryteria, a koncentrującą się wokół problemu ukazanego w fabule. W samym Izraelu na tyle poruszył opinię społeczną, że rabini na co dzień wydający wyroki w sprawach rozwodowych zdecydowali się obejrzeć go podczas swojej corocznej konferencji. Jak tłumaczyli, ich zamiarem było uzmysłowienie sobie, jaki wizerunek mają oni sami i instytucja, w której zasiadają, w oczach przeciętnych Izraelczyków.

Film, którego oryginalny tytuł to „Get” (czyli po hebrajsku list rozwodowy, który kobieta musi otrzymać od swojego męża), mimo kilku komicznych fragmentów doskonale pokazujących cechy typowo izraelskiej mentalności: gadatliwość, bezpośredniość, niepohamowaną skłonność do wyrażania własnych opinii na każdy temat, jest dwugodzinnym streszczeniem wyczerpującej (momentami także dla widza), pięcioletniej sądowej batalii o wolność, toczonej przez główną bohaterkę.

Ale czy wolność ma tylko postać getu, którego mąż, patrząc Viviene prosto w oczy, ze stoickim spokojem odmawia na każdej rozprawie? Walka toczy się nie tylko o wolność od męża, bo bohaterka i tak już z nim nie mieszka, dogaduje się w sprawie wspólnie spłacanego kredytu, codziennie przynosi dzieciom obiady i nie planuje ponownie z nikim się wiązać. Teoretycznie papier potwierdzający, że jest rozwódką, nie jest jej do niczego potrzebny. Walka toczy się o godność i fundamentalną sprawiedliwość, której sąd nie jest w stanie wymierzyć. Trudno nawet powiedzieć, żeby stał po stronie sprawiedliwości.

Sąd pokazany w filmie Elkabetzów jest obojętny i bierny. Kiedy po raz kolejny słyszy od Eliszy, męża Viviene, że ten nie zamierza dać jej rozwodu, zamyka posiedzenie. Za niesubordynację proponuje kary, które w wolność ani samopoczucie mężczyzny nie godzą (na przykład odebranie prawa jazdy, którego ten nie ma). Kiedy Elisza, żeby utrudnić proces, nie pojawia się na kilku rozprawach z rzędu, rabin przewodniczący sądowi informuje Viviene, że wezwanie zostało wysłane i, retorycznie – bo na jej odpowiedź na pewno nie czeka, a wręcz uciszyłby ją, gdyby spróbowała się odezwać – pyta, co jeszcze może zrobić, rozkładając ręce w geście niemocy. Podczas gdy Viviene spełnia kolejne warunki stawiane przez rabinów i wprowadza się z powrotem do domu, żeby pokazać wolę ratowania małżeństwa, Elisza może bezkarnie sobie z niej drwić, dodatkowo mając po swojej stronie także brata żony. Obaj walczą w tej samej sprawie, nie chcąc dopuścić, by męska hegemonia została podważona. Elisza nie może uwięzić Viviene we własnym domu, ale może zachować pozory dominacji, sprzeciwiając się wręczeniu jej listu rozwodowego. W końcu, na którejś z rozpraw, przewodniczący sądu, po raz kolejny słysząc „nie” Eliszy, wykrzykuje, że ma już tej pary dość. Tak, jakby obydwoje przyczynili się do tego, że proces ciągnie się miesiącami.

W ciągu ostatnich kilku lat izraelskie filmy, które pokazywały wpływ tradycji religijnych na codzienne życie (np. „Wypełnić pustkę” z 2012 roku, w którym młoda dziewczyna ma poślubić wdowca po swojej siostrze, albo „Oczy szeroko otwarte” z 2009 roku, gdzie lokalna społeczność znęca się nad chłopakiem, który nawiązuje romans z rzeźnikiem, przykładnym mężem i ojcem) skoncentrowane były głównie na społecznościach ultraortodoksyjnych i tym samym sugerowały, że pokazywany jest w nich inny, egzotyczny Izrael, rządzący się swoimi prawami. Obraz Elkabetzów mówi natomiast o czymś powszechnym i tym samym prowokuje do ostrej krytyki izraelskiego systemu prawnego, który, mimo że bazuje na przepisach często nieadekwatnych dla współczesnych czasów, determinuje życie w nowoczesnym, demokratycznym państwie. Viviene to w końcu kobieta taka sama, jak wiele innych w Tel Awiwie czy Jerozolimie, postępowa i nieprzywiązująca dużej wagi do religii.

Dlaczego więc musi tyle lat czekać na get od męża? Dlaczego tylko ona jest przez sąd pytana, czy sypia z innymi mężczyznami i na potwierdzenie swoich słów musi znaleźć świadków? Dlaczego jest karcona, kiedy na sali sądowej nieświadomie zaczyna bawić się swoimi włosami? Filmowy sąd nie robi nic, żeby jej pomóc. Stwarza tylko pozory rozwiązywania problemów, udaje, że zależy mu na ocaleniu rodziny, że działa dla jej dobra. I w tym akurat jest podobny wielu polskich katolickich duchownych, którzy, jak rabini z filmu, również chcą zachowania „świętości rodziny” bez względu na okoliczności.

Reżyserzy, którzy fabułę zbudowali na podstawie zasłyszanych rozmów i konsultacji z prawnikami (osoby postronne na rozprawy rozwodowe wstępu nie mają), mieli nadzieję, że ich film będzie przyczynkiem do zmian w przepisach, które skazują izraelskie kobiety na bierne czekanie na rozwód. Jak zwracają uwagę niektórzy zagraniczni recenzenci, mimo że sama sprawa jest słuszna, Elkabetzowie pokazali obraz zbyt jaskrawy i jednoznaczny. Prawdą jest, że w Izraelu nie istnieje rozwód cywilny (taki nagłówek, jako zarzut, pojawiał się w polskich gazetach), ale jest to tylko naturalne następstwo przepisów określających, że ślub może być zawarty tylko w ramach danego obrządku religijnego. W sprawach o rozwód sądy cywilne aktywnie uczestniczą, bo to z reguły tam najpierw ustalane są kwestie związane z opieką nad dziećmi czy podziałem majątku.

W tych instytucjach na stanowiskach sędziowskich pracują również kobiety (według oficjalnych statystyk stanowią połowę zatrudnionych), nie jest więc Izrael państwem, w którym status kobiety jest niższy, czy porównywalny do statusu w krajach arabskich. Jest to jednak kraj paradoksów, w którym zarejestrować można związek cywilny zawarty w jakimkolwiek innym państwie, nieważne czy będzie to Francja, czy Ukraina, niezależnie, czy małżeństwo jest dwu- czy jednopłciowe. Kraj, w którym coroczna parada równości (ponoć jako jedyna na świece) współfinansowana jest z budżetu miasta Tel Awiw. Sam sąd rabinacki, choć nie ma na to oficjalnych dowodów, w skrajnych sytuacjach, takich jak sprawa filmowej Viviene, potrafi wyjść ze swojej pasywnej roli i zna sposoby na zastraszenie upartych małżonków a także, jak niesie plotka, korzysta czasem z usług mafiosów. Ostatecznie podarowanie getu – jedynego dokumentu, który oficjalnie kończy związek małżeński – zależy jednak wyłącznie od dobrej woli męża, który swoje uprawnienia może wykorzystać do manipulowania i znęcania się nad kobietą. I to właśnie powinno się zmienić.

Studium przypadku Viviene obrazuje tylko jeden z problemów, z którym mieszkańcy współczesnego Izraela muszą się zmierzyć. Na pewno prowokuje też do szerszej dyskusji na temat wpływu prawa religijnego na życie obywateli demokratycznego państwa. W różnych sferach życia świeccy Izraelczycy zaczynają domagać się zmian. Chcą wprowadzenia komunikacji miejskiej w szabat, lobbują na rzecz małżeństw cywilnych, domagają się, żeby religijni Żydzi także służyli w armii. I choć wielu z nich z radością kultywuje żydowskie tradycje i nie wyobraża sobie zawierania małżeństwa przed urzędnikiem a nie pod chupą, wciąż sprzeciwiają się oni zbyt dużej ingerencji religii w życie prywatne.

W Izraelu, będącym obecnie tyglem kultury świeckiej, religijnej i arabskiej, gdzie organizacje i partie ortodoksyjne odgrywają znaczącą rolę w kształtowaniu państwa, odseparowanie funkcji instytucji świeckich od religijnych nie będzie łatwym zadaniem. Tak jak pokazuje zwyczaj związany z wręczaniem getu, tradycja wynika bezpośrednio z traktatów halachicznych i jest silnie zakorzeniona w systemie prawnym. Na jak długo pozostanie niezmienna? Twórcy filmu mają nadzieję, że niebawem coś drgnie, a ich film będzie tej zmiany katalizatorem.