70. urodziny Izraela. Pamięci Amosa Oza

Opublikowano w „Chiduszu” 5/2018 (30 maja 2018)

Wielkie otwarcie ambasady USA w Jerozolimie zbiegło się w czasie z ostrzelaniem przez izraelską armię protestujących w Strefie Gazy Palestyńczyków. Wersji wydarzeń jest tyle, ilu opowiadających, a pełnej prawdy nigdy nie poznamy, ponieważ Izrael i USA zablokowały możliwość przeprowadzenia międzynarodowego śledztwa. Rozwiązanie konfliktu w 70. rocznicę utworzenia kraju jest bardziej odległe niż kiedykolwiek wcześniej, głównie jednak z powodu braku dobrej woli ze strony izraelskich i palestyńskich polityków.

 

Wielki dzień dla pokoju

Od 30 marca 2018, kiedy rozpoczęły się protesty przy płocie oddzielającym Strefę Gazy od Izraela, zginęło ponad stu Palestyńczyków, a blisko 3,5 tys. zostało rannych.

Najkrwawszy był 14 maja, kiedy odbyły się największe demonstracje na przygranicznym terenie. Tylko tego dnia izraelscy snajperzy zabili ponad 60 osób, a kilka tysięcy Palestyńczyków zostało rannych. Po stronie izraelskiej strat nie było, nie licząc np. zestrzelonego drona, który rozpylał gaz łzawiący nad protestującymi. Radość, jaka ogarnęła Palestyńczyków po jego zniszczeniu, sporo mówi o dysproporcji sił między obiema stronami, choć scena ta, przedstawiana w mediach, miała przede wszystkim pokazywać, że przyszli oni pod płot uzbrojeni. Propaganda Hamasu mówiła o pokojowych demonstracjach, prawicowa propaganda izraelska o gwałtownych zamieszkach. Prawda najpewniej leży pośrodku.  

 

Syjonistyczna Maria Antonina

W czasie najkrwawszych demonstracji w Gazie, Ivanka Trump – określona przez Michelle Goldberg na łamach „New York Timesa” syjonistyczną Marią Antoniną – z uśmiechem na ustach otwierała ambasadę USA w Jerozolimie, a politycy, z premierem Benjaminem Netanyahu na czele, mówili o wielkim dniu dla pokoju, wielkim dniu dla Izraela.

Większość komentatorów i osób zaangażowanych w proces pokojowy na Bliskim Wschodzie przecierało oczy ze zdumienia, oglądając relacje z dwóch miejsc oddalonych od siebie o zaledwie 90 km. Potępiono nieproporcjonalny do skali zagrożenia rozlew krwi, jakiego dokonała izraelska armia, a przeniesienie ambasady USA do Jerozolimy uznano za policzek wymierzony Palestyńczykom i jeszcze jeden krok oddalający jakąkolwiek możliwość pokojowego rozwiązania wciąż pogłębiającego się kryzysu izraelsko-palestyńskiego. Stany Zjednoczone – nie tylko wśród Palestyńczyków – straciły pozycję bezstronnego mediatora w konflikcie.

Jeszcze w marcu izraelski pisarz Amos Oz mówił w wywiadzie dla „Deutsche Welle”: Nie wiem, co stanie się w Jerozolimie, ale wiem, co powinno się tam wydarzyć. Każdy kraj – naśladując prezydenta Trumpa – powinien przenieść swoją ambasadę do Jerozolimy. Ale w tym samym czasie wszystkie kraje świata powinny stworzyć swoje ambasady we wschodniej Jerozolimie, stolicy Palestyny. Nie bez powodu światowa opinia publiczna zgodziła się już wiele lat temu, że o statusie Jerozolimy, tego chyba najbardziej zapalnego punktu rokowań pokojowych, zadecydować mogą tylko Izraelczycy i Palestyńczycy.

 

Groteskowy spektakl w Jerozolimie

Uroczystość otwarcia ambasady USA w Jerozolimie – ten urodzinowy prezent dla Izraela – Goldberg opisała jako groteskowy spektakl, zwieńczenie cynicznego sojuszu pewnych drapieżnych środowisk żydowskich (hawkish Jews) i amerykańskich syjonistycznych ewangelików, którzy wierzą, że powrót Żydów do Izraela jest konieczny, by zapoczątkować apokalipsę. Według tej wykładni teologicznej, po powrocie Chrystusa na ziemię wszyscy Żydzi, którzy nie dokonają nawrócenia, spłoną na zawsze, zatem kwestia żydowska wreszcie zostanie rozwiązana.  

Polskiemu czytelnikowi być może trudno odnaleźć się w tym temacie. Jednak chrześcijańsko-syjonistyczne tezy o powrocie Żydów do Palestyny – a co za tym idzie, absolutnej konieczności wspierania tego procesu przez USA – od lat obecne są w amerykańskiej polityce. Po ostatnich wyborach prezydenckich mocno zakorzeniły się także w Białym Domu, szczególnie za sprawą obecnego wiceprezydenta Mike’a Pence’a.

Goldberg wskazała na aktywną obecność podczas uroczystości dwóch duchownych protestanckich. Pierwszy z nich to pastor Robert Jeffress, który powiedział kiedyś, że religie takie jak mormonizm, islam, judaizm czy hinduizm prowadzą ludzi do wiecznego oddalenia od Boga w piekle. I to właśnie on – podkreśla dziennikarka – został wybrany do odmówienia modlitwy otwierającej ceremonię przeniesienia ambasady. Z kolei John Hagee, jeden z najwybitniejszych amerykańskich kaznodziejów czasów ostatecznych, który powiedział kiedyś, że Hitler został wysłany przez Boga, żeby poprowadzić Żydów do ojczyzny ich praojców, odmówił błogosławieństwo na zakończenie uroczystości.

Zatem opinia o spektaklu przygotowanym pod amerykańskich syjonistycznych ewangelików, w którym uśmiech Marii Antoniny groteskowo splata się z dramatem Palestyńczyków ginących w Strefie Gazy, nie wydaje się być przesadzona.

O mesjanistycznej, syjonistycznej prawicy od dawna piszą największe amerykańskie media. Po 14 maja dołączyły do nich izraelskie gazety. „Haaretz” w kilka dni po otwarciu ambasady USA pytał, dlaczego Izraelczycy mieliby chcieć wsparcia od osób, które motywują swoje działania pragnieniem nawrócenia wszystkich Żydów na chrześcijaństwo? I zastanawiał się, do czego prowadzi wybiórcze traktowanie Biblii i religii.

 

Dlaczego Gaza podchodzi do płotu

W 2006 roku Hamas większością głosów wygrał wybory w Gazie. Od tego czasu Izrael nałożył na Strefę blokadę, uznawszy Hamas za organizację terrorystyczną i próbując (między innymi) w ten sposób zabezpieczyć się przed kolejnymi atakami. Reżim Hamasu rzeczywiście wzywał do ludobójstwa Żydów, doprowadził do wielu ataków terrorystycznych w Izraelu i represjonuje różne mniejszości w Gazie. Stany Zjednoczone, Kanada i Unia Europejska uznały Hamas za organizację terrorystyczną. Tyle tylko, że – jak przekonuje Yair Rosenberg na łamach amerykańskiego, żydowskiego magazynu „Tablet” – izraelska blokada Gazy wykracza daleko poza to, co konieczne, a w wielu przypadkach jest bardzo kapryśna i może być dla Izraela samobójcza.

Od ponad dekady Izrael nakłada surowe ograniczenia na żywność, wodę, elektryczność i inne podstawowe produkty, które docierają do Gazy. Kontroluje również całkowicie przestrzeń morską i powietrzną. Mieszkańcy Strefy nie mogą bez problemu wyjechać za granicę czy przedostać się na Zachodni Brzeg. Mogą w niełatwy sposób wyemigrować (bo ciężko nazwać to wyjazdem, skoro warunkiem jest, że nie wrócą do Gazy przez okrągły rok). Przy zamkniętym przejściu z Egiptem, Strefa stała się więc wielkim więzieniem pod gołym niebem – jak mówią Palestyńczycy – którego strażnikiem jest Izrael, i o którym świat zapomniał.

Jednak odpowiedzialność Izraela za sytuację w Gazie nie jest większa niż odpowiedzialność rządzącego tam Hamasu, który w co najmniej równym stopniu przyczynił się do obecnego kryzysu humanitarnego. Tyle tylko, że skoro opinia międzynarodowa zgodziła się co do tego, że w Gazie sprawowane są rządy terrorystycznego reżimu, więcej niż od Hamasu oczekuje się od demokratycznego, wyznającego zachodnie wartości społeczeństwa izraelskiego.

Zgodnie z badaniami przeprowadzonymi przez międzynarodowe organizacje humanitarne, ludność cywilna Gazy z roku na rok cierpi coraz bardziej. Gospodarka została zniszczona, podobnie jak podstawowa infrastruktura i usługi. Mieszkańcy nie mają zapewnionej odpowiedniej opieki zdrowotnej, edukacji, a nawet energii elektrycznej. ONZ donosi, że 90% wody pitnej nie nadaje się do spożycia, a ponad 60% mieszkańców zależne jest od pomocy humanitarnej. W 2017 roku przeciwko Hamasowi wystąpiła Autonomia Palestyńska, która – nieco podobnie jak Izrael dekadę wcześniej – chciała w ten sposób osłabić i w konsekwencji pokonać swoich przeciwników. Niestety pomysł takiej kary – wymierzonej przecież ostatecznie w cywilną ludność Gazy – doprowadził jedynie do pogłębienia kryzysu.

Mogłoby się wydawać, że skoro zarówno Hamas, jak i Izrael są odpowiedzialne za sytuację w Gazie, to jej mieszkańcy powinni protestować również przeciwko własnym rządom. Nie zapominajmy jednak, że terrorystyczny Hamas nie pozwala ani na wolne wybory, ani na głos sprzeciwu wobec władzy. Chaos, destabilizacja i trupy na granicy leżą w jego interesie, a wspieranie protestów przeciwko Izraelowi pozwala na upust ogromnej frustracji zwykłych mieszkańców. Wróg zewnętrzny, jak to zawsze bywa, pozwala odwrócić oczy od sprawujących władzę.

 

Pomoc Trumpa

14 maja był najtragiczniejszym dniem w Gazie od 2014 roku. Protest około 40 tysięcy Palestyńczyków zbiegł się w czasie z otwarciem w Jerozolimie Ambasady USA oraz Dniem Nakby, oznaczającym dla Palestyńczyków „katastrofę”, czyli powstanie Izraela.

Jeżeli świat nie interesował się półtoramiesięcznym protestem, trudno się dziwić, że zdecydowano o skumulowaniu demonstracji w dniu przeniesienia ambasady USA do Jerozolimy, a nie (jak pierwotnie zakładano) dokładnie w rocznicę Nakby, czyli 15 maja. Zresztą Amerykanie również przyspieszyli proces przenoszenia ambasady, żeby mógł on odbyć się w 70. rocznicę powstania Izraela.

W całej tej sytuacji prezydent Trump przez przypadek zrobił coś dobrego – zwrócił uwagę świata na Gazę. Oby świat nie stracił zbyt szybko swojego zainteresowania.

 

Strzelać czy nie strzelać?

Jak przekonuje „Jerusalem Post”, zarówno większość izraelskiego społeczeństwa, jak i większość polityków murem popiera wszelkie działania militarne, które uniemożliwiają protestującym Palestyńczykom naruszenie izraelskich granic. Po ostatnich wydarzeniach toczy się jednak w kraju dyskusja na temat tego, w jaki sposób wojsko powinno reagować na podobne wydarzenia. Poseł Mosi Raz (z lewicowej partii Merec) przekonywał, że protesty Palestyńczyków są (między innymi) wynikiem lat blokady i bojkotowania Gazy przez Izrael. A zatem wojsko musi zrobić wszystko, żeby – jeżeli nie ma bezpośredniego zagrożenia życia żołnierzy – użyć takich metod walki, które nie doprowadzą do rozlewu krwi.

Czy armia działała w koniecznej obronie granic, czy jednak dopuściła się zbrodni wojennej? Takie pytanie stawia „Haaretz” i od razu dodaje, że eksperci są w tej sprawie podzieleni. Czy należy traktować wydarzenia w Gazie jako cywilny protest (a wtedy otwarcie ognia jest możliwe tylko przy bezpośrednim zagrożeniu życia), czy też jako konflikt zbrojny (w którym łatwiej pociągnąć za spust)? Większość pytanych ekspertów uważa, że sytuacja w Gazie zdecydowanie wymyka się standardowej klasyfikacji – bo choć większość demonstrantów nie była uzbrojona, nie były to pokojowe protesty. W stronę izraelskich żołnierzy rzucano kamieniami, granatami, koktajlami mołotowa, próbowano przełamać i zniszczyć ogrodzenie, puszczano płonące latawce, aby wzniecić pożar na polach uprawnych po drugiej stronie granicy.

A mimo to Michael Sfard, wybitny izraelski prawnik specjalizujący się w prawach człowieka, utrzymuje, że prawo wojenne absolutnie tutaj nie obowiązuje, a armia (w tym i w wielu innych przypadkach) narusza prawo międzynarodowe, ponieważ narażając cywilów nie działa w obronie własnego życia.

Międzynarodowi komentatorzy – w tym Amnesty International – zgadzają się, że krwawe protesty w Gazie powinny być traktowane jako zgromadzenia publiczne, a przez to podlegać przepisom organów ścigania, a nie regułom konfliktu zbrojnego.

Stąd żądanie międzynarodowego śledztwa przez Radę Bezpieczeństwa ONZ, dla którego poparcie wyraziło wiele państw i organizacji międzynarodowych. Szybko jednak pomysł został storpedowany przez USA i Izrael. A przecież bez dochodzenia nie tylko nie dowiemy się pełnej prawdy o tym, co wydarzyło się na granicy z Gazą, ale również nie powstaną ogólnoświatowe procedury radzenia sobie z podobnymi sytuacjami i żadne (ewentualne) nadużycia izraelskich żołnierzy nie zostaną ukarane.

Z drugiej strony są głosy, które mówią, że Hamas używa pseudopokojowych demonstracji dla swoich terrorystycznych celów i armia izraelska musi ostro na nie reagować. Często wspomina się o likwidowanych palestyńskich terrorystach, ale rzadko słychać, ilu bezbronnych cywilów ci terroryści zdążyli w ogóle zabić. Pojawiają się więc komentarze, że dochodzi do kuriozalnej sytuacji, w której ktoś – poprzez przynależność do Hamasu – określany i zabijany jest jako terrorysta, choć mógł nie mieć okazji dopuścić się zbrodni. Jeszcze przed 14 maja – jak podała „Wyborcza” – izraelski minister edukacji Naftali Bennett zapowiedział, że każdy, kto zbliży się do granicy, zostanie uznany za terrorystę.

 

Czy protestujący mieli broń?

Kwestia posiadania broni przez Palestyńczyków to kluczowy argument za użyciem broni ciężkiej przez armię izraelską. Tysiące demonstrantów nie było uzbrojonych. Jednak byli wśród nich i tacy (wielu? niewielu? ilu?), którzy posiadali różnego rodzaju broń. Hamas zmanipulował wielu demonstrantów, by ruszyli na izraelską granicę i wzięli ze sobą taką broń, jaką posiadają. Po krwawym poniedziałku organizacja przyznała, że 50 spośród 62 zabitych Palestyńczyków było jej członkami. Zatem wśród pokojowych demonstrantów było wielu przedstawicieli terrorystycznego Hamasu. Czy jednak bycie członkiem tej organizacji jest już wystarczającym powodem, by zginąć? Tymczasem wielu użyło tego argumentu, żeby usprawiedliwić masakrę w Gazie.

 

Nokaut Izraela

15 maja, jak donosił „Haaretz”, Jonathan Conricus, rzecznik armii izraelskiej, zaciekle bronił reakcji wojska na protesty w Gazie. Przyznał jednak, że Izraelowi nie udało się zminimalizować liczby ofiar, i że niektórzy z Palestyńczyków zostali zabici przez pomyłkę. Dodał, że Hamas wygrał tę wizerunkową wojnę przez nokaut: Liczba ofiar wyrządziła nam niestety ogromną krzywdę i trudno było opowiedzieć naszą wersję wydarzeń. Podobno cała wypowiedź Conricusa została przez „Haaretz” wyjęta z kontekstu. Ciężko jednak sobie wyobrazić, jaki to kontekst pozwala zrozumieć krzywdę, jaką Izraelowi wyrządziła spora liczba ofiar.

Biały Dom wydał oświadczenie o odpowiedzialności Hamasu za śmierć mieszkańców Gazy, ostatecznie dając Izraelowi wolną rękę w kwestiach palestyńskich. Relacje między USA a Izraelem nigdy nie były tak bliskie, ale w tej bliskości czai się całkiem poważna możliwość poważnego oziębienia stosunków w niedalekiej przyszłości.

Wdzięczność Izraelczyków, którzy na cześć Trumpa nazwali jego imieniem plac przy ambasadzie, ma być – wedle słów Goldberg w „New York Timesie” odwrotnie proporcjonalna do sympatii znacznej części Amerykanów, a na pewno większości amerykańskich Żydów, którzy Trumpa raczej nie lubią. Ich reakcją będzie powolne oddalanie się od idei syjonizmu. Zresztą od kilku lat ta dziwaczna amerykańska jednomyślność w sprawie Izraela powoli się rozpada.

Goldberg kończy swój artykuł słowami: Pewnego dnia Trump zniknie. Przy braku nadziei na rozwiązanie dwupaństwowe, wszystko wskazuje na to, że mniejszość żydowska będzie rządzić nad – w większości pozbawioną praw obywatelskich – muzułmańską większością zamieszkałą na wszystkich ziemiach kontrolowanych przez Izrael. Rosnące pokolenie Amerykanów być może zobaczy państwo apartheidu z placem Trumpa w swojej stolicy i będzie się zastanawiać, dlaczego ma być ono naszym przyjacielem.

 

Nienawidzimy się mocniej niż kiedykolwiek

Tuż po ceremonii ustanowienia ambasady USA w Jerozolimie, „Wyborcza” opublikowała rozmowę Pawła Smoleńskiego z Severem Plockerem, wicenaczelnym „Jedijot Achronot”. Plocker rysuje ponurą wizję stosunków izraelsko-palestyńskich, która nie wróży dobrego finału. Nienawidzimy się (…) mocniej niż kiedykolwiek w historii. Nawet po drugiej intifadzie i zamachach samobójczych było u nas i u nich więcej nadziei. Dzieli nas morze uprzedzeń, krzywd i przelanej krwi. I choć – jak przekonuje – podstawowym problemem Izraela jest rozwiązanie kwestii palestyńskiej, to proces pokojowy umarł, ciężko też wskazać polityków, którzy mogliby go przeprowadzić. Izrael nie tylko stanął w miejscu, ale wręcz się cofa. To prawdziwa tragedia, dodaje.

Plocker przypomina, że nie tylko Izrael jest winny tragicznej sytuacji mieszkańców Gazy, gdyż rządzący tam Hamas nie chce przyjąć pomocy Zachodu, która wiąże się z koniecznością uznania istnienia państwa Izrael.

Na tle kryzysu humanitarnego w Gazie, Zachodni Brzeg, pełen izraelskich osiedli, w ujęciu Plockera nie wygląda szczególnie lepiej: Awantury o wodę, które Palestyńczycy muszą przegrywać, bo są słabsi, osobne drogi dla osadników i Arabów, osobne wejścia do supermarketów, dla Izraelczyków drzwi otwarte, a obok bramki z wykrywaczami metalu dla Palestyńczyków. To przedsionek apartheidu albo już apartheid. Izrael już na tym traci, a może stracić jeszcze bardziej.   

Plocker prognozuje, że zadecyduje demografia. Przy ciągłym przyroście ludności palestyńskiej Izrael czeka apartheid dla nowej mniejszości – Żydów. Zapytany o to, co sądzi na temat przeniesienia ambasady USA do Jerozolimy, odpowiada, że w politycznej rzeczywistości Izraela i Bliskiego Wschodu takie przywiązanie do symboli jedynie zaognia i tak już gorącą sytuację.

Na koniec warto jeszcze wspomnieć o “lekcji historii”, jaką dał w palestyńskiej telewizji na początku maja prezydent Abbas, w której obarczył Żydów winą za Zagładę. Zaraz po tym został oskarżony o antysemityzm i kilka dni później przeprosił. Tego typu incydenty polepszeniu stosunków nie pomagają.

 

Wielki finał tragedii palestyńsko-izraelskiej  

Amos Oz znany jest nie tylko ze świetnych powieści, ale też z tego, że jako jeden z pierwszych Izraelczyków od lat propaguje ideę two-state solution, czyli rozwiązania konfliktu palestyńsko-izraelskiego poprzez utworzenie dwóch oddzielnych państw dla obu narodów. Nazywany często fanatykiem rozwiązania dwupaństwowego, od ponad pięćdziesięciu lat objeżdża Stany Zjednoczone i Izrael, by przekonywać ludzi do swoich poglądów. Jego kampania rozpoczęła się oficjalnie w 1967 po wojnie sześciodniowej artykułem Kraj naszych przodków, w którym pisał, że nawet nieunikniona okupacja jest zdeprawowaną okupacją.  

W 1978 Amos Oz był jednym z założycieli izraelskiej organizacji Peace Now promującej podobne rozwiązanie konfliktu palestyńsko-izraelskiego. Kiedy zaczynałem tę kampanię – mówił w 2012 roku podczas konferencji Making History narodowa konwencja zwolenników tego rozwiązania mogła się odbyć w budce telefonicznej, a w Stanach powszechnie uważano, że moje propozycje są próbą nawrócenia Żydów na islam. Ale to już dawno się skończyło. Nie ma już tej blokady poznawczej. Większość palestyńskich Arabów i izraelskich Żydów – zgodnie z poważnymi sondażami – w smutku i nieszczęściu, ale akceptuje rozwiązanie dwupaństwowe i gotowa jest do podziału kraju. To wielki krok do przodu.

Konferencję Making History, na której przemawiał Oz w 2012 roku, przygotowała amerykańska organizacja J Street, promująca – podobnie jak izraelskie Peace Now – rozwiązanie dwupaństwowe. Po 14 maja J Street oświadczyło: Świat patrzył, jak amerykańscy i izraelscy politycy świętują, podczas gdy w odległości niespełna kilkudziesięciu kilometrów na granicy ze Strefą Gazy ponad pięćdziesięciu Palestyńczyków zabito, a tysiące innych zostało rannych. Był to trudny moment dla tych z nas, którzy wierzą, że amerykańskie przywództwo może i powinno zostać użyte, aby uczynić ten świat lepszym.

Konflikt izraelsko-palestyński, również za sprawą ostatnich wydarzeń, wciąż się zaostrza i wiele osób wieszczy, że jakiekolwiek pozytywne rozwiązanie jest niemożliwe. Na przekór tym poglądom wychodzi Oza, który mówi, że historia ludzkości pełna jest zaskakujących zwrotów akcji, a pokój niekoniecznie musi oznaczać wpadnięcie sobie w ramiona. Dlatego dziś, bardziej niż kiedykolwiek, warto przypomnieć to, co mówił do członków J Street w 2012 roku. Bo jeśli nie rozwiązanie dwupaństwowe, to co?

 

Konflikt tragiczny

Konflikt izraelsko-palestyński – przekonuje Amos Oz  – w przeciwieństwie do szerszego izraelsko-arabskiego konfliktu, jest tragedią w najdosłowniejszym znaczeniu tego słowa. To konflikt między dwiema równoważnymi racjami – pomiędzy jednym, silnym żądaniem prawa do ziemi i drugim, niemniej potężnym i sprawiedliwym żądaniem prawa do tego samego kawałka ziemi.

Palestyńczycy są w Palestynie, ponieważ Palestyna jest ojczyzną Palestyńczyków tak samo jak Grecja jest ojczyzną Greków, a Norwegia ojczyzną Norwegów. Izraelczycy są w Izraelu dokładnie z tego samego powodu. Izrael jest ojczyzną izraelskich Żydów, tak samo jak Włochy są ojczyzną Włochów, a Hiszpania Hiszpanów. Jako jednostki, zarówno Palestyńczycy jak i Żydzi znajdują sobie domy w różnych krajach świata, ale jako narody, ani jedni ani drudzy nigdy nie mieli innej ojczyzny.

 

Wspólna kawa po arabsku

Wciąż otrzymuję różne zaproszenia – mówi Oz – żeby spędzać z palestyńskimi pisarzami i intelektualistami urocze weekendy w europejskich kurortach. Po to, żebyśmy mogli się poznać, polubić, wspólnie napić kawy – a po tym, jak uświadomimy sobie, że nie mamy rogów ani ogona, nasze problemy znikną.

Tyle tylko, że takie myślenie zbudowane jest na bardzo sentymentalnej, zachodniej idei, w myśl której każdy konflikt jest niczym więcej jak tylko nieporozumieniem. Troszkę terapii grupowej, odrobina poradnictwa rodzinnego, a problem się rozwiąże i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie.

Tymczasem konflikt izraelsko-palestyński – podkreśla pisarz – jest konfliktem absolutnie realnym i rzeki razem wypitej kawy nie ugaszą tragedii dwóch narodów słusznie uznających tę samą ziemię jako swoją jedną i jedyną ojczyznę. Nie wspólnej kawy zatem potrzeba. Choć kawa jest wspaniała, szczególnie ta serwowana po arabsku.

 

Życie to kompromis

To, co naprawdę konieczne w stosunkach izraelsko-palestyńskich, to kompromis. Oz przestrzega przed pseudoidealistycznym rozumieniem kompromisu jako słabości, nieuczciwości czy braku integralności. Kompromis jest dla niego synonimem życia, a przeciwieństwem kompromisu nie jest idealizm, tylko fanatyzm i śmierć. Spotkanie ze swoim adwersarzem w pół drogi jest czymś znacząco innym niż nadstawienie drugiego policzka czy decyzja o kapitulacji.  

 

Dwie nieszczęśliwe rodziny

Oz torpeduje głosy poparcia dla utworzenia jednego, wspólnego kraju dla obu narodów. Zwolennicy tego rozwiązania często zastanawiają się, dlaczego Palestyńczycy i Izraelczycy nie mogliby żyć jak jedna szczęśliwa rodzina. Odpowiedź jest prosta. Te dwa narody ani nie są jedną, ani szczęśliwą, ani tym bardziej rodziną. Nie mogą żyć razem, ponieważ są dwiema nieszczęśliwymi rodzinami.

Po ponad stu latach rozgoryczenia, nienawiści i cierpienia, niedorzecznością byłoby wspólne łóżko podczas miesiąca miodowego. To, co konieczne, to nie miesiąc miodowy, ale sprawiedliwy i – najpewniej bolesny – rozwód, czyli utworzenie dwóch odrębnych państw dla obu narodów.

 

Podział domu

Będzie to jednak dość zabawny rozwód – kontynuuje Oz – ponieważ nikt nie zamierza wyprowadzić się z domu. Trzeba będzie podjąć bolesną decyzję, kto dostaje jedną sypialnię, a kto drugą, i co zrobić z salonem. A jako że mieszkanie jest bardzo małe, należy stworzyć jakieś porozumienie co do używania kuchni i łazienki. Taki rozwód na pewno nie będzie komfortowy, jednak zdecydowanie lepszy niż obecna sytuacja poddaństwa i dominacji. Zamiast żyć jedni na drugich, trzeba by nauczyć się żyć obok siebie.

Pokojowy rozwód na pewno nastąpi, choć potrzeba na to jeszcze czasu. Pewnego dnia stanie palestyńska ambasada w Izraelu i izraelska ambasada w Palestynie. I te dwie ambasady będą niedaleko od siebie, ponieważ jedna będzie w zachodniej, a druga we wschodniej Jerozolimie.

 

Kwestia spornych miejsc świętych

Jedną z bolesnych kwestii podczas rozwodu będą sporne miejsca święte.

Kiedy byłem bardzo małym chłopcem – opowiada Oz – babcia wyjaśniła mi prostymi słowami różnicę między Żydami a chrześcijanami. Widzisz, mój chłopcze, my, Żydzi, wierzymy, że Mesjasz dopiero przyjdzie. Oni wierzą, że Mesjasz już tu był i kiedyś powróci. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak wiele z tego powodu było prześladowań, nienawiści i rozlewów krwi. Dlaczego wszyscy razem, pytała, nie mogą poczekać i zobaczyć, co się stanie? Jeśli Mesjasz przyjdzie i powie: Cześć! Miło cię znowu widzieć!, Żydzi będą musieli przeprosić chrześcijan. A jak powie: Hej! Jak się masz? Miło cię poznać!, cały chrześcijański świat będzie musiał przeprosić Żydów. Do tego czasu żyj i pozwól żyć innym.

Nie wieszajmy zatem – przekonuje pisarz – flag nad miejscami świętymi. Zorganizujmy wszystko tak, żeby każdy mógł dumnie i swobodnie modlić się w swoich świętych miejscach. I pozwólmy Mesjaszowi zdecydować, która flaga tam kiedyś zawiśnie. Nauczmy się żyć tak, aby pozostawiać tę kwestię otwartą.

 

Blokada poznawcza

Jak wspomniano wcześniej, Oz uważa, że większość palestyńskich Arabów i większość izraelskich Żydów akceptuje rozwiązanie dwupaństwowe i jest gotowa do podziału kraju. Jeżeli zapytamy Palestyńczyków i Izraelczyków nie o to, co jest najlepszym rozwiązaniem, ale o to, co się w końcu stanie, to zdecydowana większość odpowie, że w końcu nastąpi podział na dwa państwa. Szybko dodadzą, że będzie to katastrofa, rażąca niesprawiedliwość, ale boleśnie wiedzą, że do tego dojdzie.

 

Cięcie

Jeżeli użyć metafory, można by powiedzieć, że pacjent – izraelski i palestyński – jest gotowy na bolesną operację. Tchórzami są według Oza lekarze. Przez dekady Palestyńczycy nie wymówiliby nawet brudnego słowa Izrael, a Izraelczycy słowa Palestyńczycy. Teraz są już w stanie spojrzeć sobie w oczy, wiedzą, że ten drugi jest prawdziwy i że nigdzie się nie wybiera. To bardzo dobry początek. Problemem są przywódcy po obu stronach.

Oz zapewnia, że jeśli przywódcy Izraela zwróciliby się do swojego społeczeństwa i powiedzieli, że zrealizują koncepcję dwupaństwowości w granicach z 1967 (po pewnych modyfikacjach), z dwiema stolicami w Jerozolimie, to uzyskaliby większościowe poparcie w rządzie, Knesecie i w społeczeństwie.

 

Ile oni mają lat?

Nie wiadomo jeszcze, pod czyim przewodnictwem dojdzie do podziału, choć Oz przekonuje, że te osoby chodzą już po ziemi. Historia pełna jest niespodzianek. Nikt się nie spodziewał, że to właśnie Winston Churchill zdemontuje Imperium Brytyjskie, Charles de Gaulle zabierze Francję z Afryki Północnej, a Anwar Sadat przemówi do Knesetu w Jerozolimie, oferując Izraelowi pokój. Albo że spośród wszystkich ludzi to właśnie Menachem Begin odda cały Synaj w zamian za pokój z Egiptem. Ludzie są zdolni do zmiany, nieograniczeni w swoich możliwościach i potrafią zaskoczyć nie tylko swoich bliskich, ale i siebie samych.

Kim są przywódcy, którzy przeprowadzą tę bolesną operację? Nie wiadomo. Pewnie sami tego jeszcze nie wiedzą. I choć chodzą już po ziemi, to nie wiadomo, ile mogą mieć lat.

 

Make peace not love

Pisarz nie idealizuje relacji z Palestyńczykami. Są tacy, którzy mówią, że najpierw należy się pokochać, wybaczyć i wyprzytulać, a potem dopiero zaprowadzać pokój. I tak długo, jak – niczym u Dostojewskiego – Izraelczycy i Palestyńczycy nie wpadną sobie w ramiona, ze łzami w oczach wyznając winy, tak długo nie osiągną prawdziwego pokoju.

Tyle że kiedy spojrzymy na historię ludzkości, to dzieje się raczej odwrotnie. Najpierw narody zawierają pokój, często z zaciśniętymi zębami, czasami nawet nie mając dobrych intencji. Później, stopniowo, w następnych pokoleniach urazy słabną. W relacjach z Palestyńczykami motto Amosa Oza zawsze brzmiało: Make peace, not love (dąż do pokoju, nie do miłości).

 

Jerozolima za Jerozolimę

Zatem należałoby wrócić, przekonuje Oz, do tej początkowej propozycji, jaką syjonizm oferował arabskim mieszkańcom Palestyny – uznanie za uznanie, bezpieczeństwo za bezpieczeństwo, państwowość za państwowość, Jerozolima za Jerozolimę.

 

Iran

Reżim irański jest ohydny, fanatyczny, ekstremistyczny i agresywny – wylicza Oz. Jest to jeden z najgorszych reżimów na ziemi, jeżeli nie najgorszy. Ale to nie jest prawda o Irańczykach. Iran ma silną, głęboką, pragmatyczną, świecką klasę średnią. Miliony Irańczyków nie są wrogami Izraela. Są za to wrogami własnego reżimu. Irańczycy mają wiedzę i motywację, żeby zbudować broń nuklearną. Nie da się zbombardować specjalistycznej wiedzy i nie da się zbombardować motywacji. Można bombardować tylko instalacje. Błędem byłoby rozpoczęcie przez Izrael ataku na Iran.

Niech nie zwiodą nas demagogiczne porównania pomiędzy obecną kondycją Izraela i sytuacją Żydów w czasie Zagłady. Wystarczy powiedzieć, że dzisiejszy Izrael jest daleko od bycia bezbronnym, a świat daleko od bycia obojętnym na irański problem. Iran jest problemem całego świata, a nie tylko Izraela.

Szekspir czy Czechow?

Konflikt pomiędzy Izraelczykami i Palestyńczykami jest w rozumieniu pisarza tragedią w słownikowym, najbardziej precyzyjnym znaczeniu tego słowa – to przeciwstawienie równorzędnych racji. A, jak uczy historia literatury, tragedie kończą się na dwa sposoby. Albo jak u Szekspira, gdzie scena pokryta jest trupami, a sprawiedliwość góruje gdzieś powyżej, albo jak u Czechowa, gdzie na koniec wszyscy są rozczarowani, pozbawieni iluzji i rozgoryczeni – ale żywi. Nie ma sensu szukać szczęśliwego zakończenia palestyńsko-izraelskiej tragedii, bo takiego nie będzie. Ale wraz z moimi przyjaciółmi – mówi Oz – i z wami, tworzącymi J Street, jesteśmy zaangażowani w walkę, żeby tragedia palestyńsko-izraelska zakończyła się jak u Czechowa, a nie jak u Szekspira.