Jedyny Kowalski w Göteborgu

Mówi, że nie będę miała problemu ze znalezieniem jego domu, bo jest jedynym Jurkiem Kowalskim w Göteborgu. Z Polski wyjechał w 1969 roku, razem z rodzicami i dwojgiem braci.

W Szwecji skończył studia fotograficzne. Pracował dla agencji reklamowych, uczył w liceum artystycznym i na kursach fotografii. Od dwóch lat na emeryturze, zdjęcia robi już tylko dla znajomych i dla przyjemności.

 

Katarzyna Andersz: Jako młody chłopak wiedziałeś, że jesteś Żydem?

Jerzy Kowalski: W domu bardzo mało mówiło się o przeszłości, o żydostwie tym bardziej. Ten temat co prawda czasami się pojawiał, ale to było dla nas zupełnie abstrakcyjne.

 

A kiedy nie poszedłeś do pierwszej komunii, nie wytykali cię w klasie palcami?

Nie, może dlatego, że żyłem w środowisku, w którym nie było to problemem. Było wśród nas wielu ateistów, potem okazało się, że część z nich ma żydowskie pochodzenie. Ale to wyszło na jaw dopiero w ’68.

 

Wcześniej żadnych problemów?

Nie przypominam sobie. Może dlatego, że byłem wtedy niedojrzały, naiwny i nie zdawałem sobie z wielu rzeczy sprawy. Dopiero później uświadomiłem sobie, że przecież niektórzy moi koledzy chodzą do kościoła. Jeden z nich zaprosił mnie na pasterkę i to był mój jedyny kontakt z polskim obrządkiem religijnym.

 

Kiedy to było?

Chyba w drugiej klasie liceum. Ciekawe przeżycie. Pełno ludzi, duszno, gorąco, pachnie kapustą kiszoną i alkoholem. Później chodziłem jeszcze na kółko filozoficzne, które organizował Kościół. Byłem tam jedynym niewierzącym, ale ksiądz prowadzący spotkania traktował mnie z sympatią, mówił, że dobrze by było, gdyby wszyscy wierzący byli tacy jak ja. Wtedy kontakt z Kościołem był pozytywny.

 

Czym zajmowali się twoi rodzice?

Ojciec był mechanikiem w drukarni, a matka pracowała w kancelarii Rady Państwa. To była dobra posada, załatwiona przez jej brata na początku lat 50. Ale mama nie była politycznie zaangażowana. Pamiętam, że jako młody chłopak biegałem po budynku Sejmu z innymi dziećmi, chodziło się też na obiady do stołówki sejmowej, pracownicy kancelarii mieli do niej dostęp. I to właściwie było takie normalne życie. Nie miałem zupełnie styczności z antysemityzmem.

 

Jaka była historia waszej rodziny?

Ojciec był Polakiem, matka Żydówką wychowaną w inteligenckiej, zupełnie świeckiej warszawskiej rodzinie. Miała siostrę i brata. Większość jej rodziny wylądowała w getcie, tylko jej bratu udało się uciec na Wschód. Ona sama dostała się do Węgrowa, gdzie mieszkali jej krewni. W pewnym momencie Niemcy zebrali całą żydowską ludność miasteczka i rozstrzelali ją. Zostało tylu Żydów, ilu potrzebowali do pochowania zamordowanych, po czym ich też zabili. Matce udało się ukryć.

 

Kto jej pomógł?

Nikt, ukryła się w lesie i dołączyła do grupy, która próbowała zorganizować pomoc dla ludzi w getcie warszawskim. Miała trochę wartościowych rzeczy zakopanych w Węgrowie i przedostała się z nimi do Warszawy. Dzięki tym rzeczom udało się wydostać z getta kilka osób z jej rodziny, małych dzieci, bo takie najłatwiej było ulokować u polskich rodzin. Sama załatwiła sobie fałszywe dokumenty i chciała dostać się na roboty do Niemiec. To był najprostszy sposób na przeżycie.

 

Nie miała problemu z wyglądem?

Wygląd jakoś przeszedł, ale kiedy wylądowała w Niemczech w obozie przejściowym z innymi Polkami, one doniosły, że jest Żydówką. Wtedy ojciec, którego tam właśnie poznała, powiedział, że zna ją z Polski i że ona „żadną Żydówką nie jest”. Matka miała fałszywe dokumenty na nazwisko kobiety, która zginęła. Niemcy chcieli to sprawdzić. Miała szczęście, bo ratusz w miejscowości, z której pochodziła ta kobieta, spalił się razem ze wszystkimi aktami. Wylądowała w gospodarstwie na północy Niemiec.

 

W jaki sposób ojciec znalazł się w tym obozie?

Był więźniem wojennym, brał udział w obronie Warszawy. W Niemczech trafił do fabryki produkującej mleko skondensowane dla wojska.

 

Po wojnie chcieli wrócić do Polski?

Zastanawiali się nad tym. Urodził się mój starszy brat. Matka wiedziała, że cała jej rodzina, która była w getcie, zginęła – siostra umarła na tyfus, a rodzice zostali wywiezieni prawdopodobnie do Treblinki. Nie wiedziała, co z bratem. Szukali się nawzajem, zajęło to dwa lata, nim udało im się skontaktować. Henryk przeszedł całą drogę do Berlina z polską armią i w końcu się znaleźli. On bardzo ją namawiał, żeby wrócili do Polski. Sam był oficerem, miał dość wysokie stanowisko i znajomości. Obiecał matce, że jej pomoże. Rodzice przyjechali więc do Dzierżoniowa i tam, w 1948 roku, ja się urodziłem.

 

Dlaczego akurat Dzierżoniów?

Tam mieszkała matka mojego ojca. Ona była typową Polką, antysemitką właściwie.

 

Jak w takim razie znosiła twoją mamę?

Początkowo niespecjalnie. Kiedyś opowiadała sąsiadce o naszej rodzinie: „no, mój syn to ma żonę Żydówkę, ale ona jest porządna kobieta”. To był taki ludowy antysemityzm na zasadzie, że jak Żydówka, to wiadomo, że nic wartościowego, ale ta jedna jest w porządku.

 

Potem przenieśliście się do Warszawy.

Ja zostałem u babci jeszcze przez jakieś półtora roku, póki rodzice mnie nie ściągnęli do siebie. Wujek, brat matki, załatwił jej pracę, znalazł mieszkanie. Zaczęło się normalne życie w Polsce. A na początku lat 60. była ta znana afera z moim wujkiem.

 

Kim był twój wujek?

Nazywał się Henryk Holland.

 

Ojciec Agnieszki?

Tak. Wujek był politycznie zaangażowany, ale szybko się zorientował, że ten system nie jest tym, co sobie wyobrażał i właściwie zupełnie wycofał się z polityki. Zajmował się dziennikarstwem i pracą naukową. W 1961 roku został aresztowany i posądzony o szpiegostwo. Popełnił samobójstwo, wyskakując z okna swojego mieszkania podczas rewizji.

 

Pamiętasz to dobrze?

Oczywiście. Przez wiele lat podejrzewaliśmy, że to nie było samobójstwo, tylko że on został z tego okna wypchnięty. Dopiero pod koniec lat 90., kiedy córki wujka uzyskały dostęp do dokumentów, okazało się, że najprawdopodobniej to jednak nie było morderstwo.

 

Bał się kary śmierci?

Wydaje mi się, że on już by tego po prostu nie wytrzymał psychicznie. Był po rozwodzie, miał swoje problemy. Pewnie zdawał też sobie sprawę z tego, że jest w jakiś sposób odpowiedzialny za to, co się w Polsce stało, że był budowniczym tego systemu.

 

Potem wyjechałeś na studia do Pragi. Dlaczego?

Studiowała tam już Agnieszka, szkoła była bardzo dobra, poza tym świeżo po maturze nie miałbym szans dostać się do łódzkiej filmówki. Do praskiej FAMU cudzoziemcom dość łatwo było się dostać, bo przeznaczano dla nas specjalną pulę miejsc i konkurencja nie była tak duża.

 

Który to był rok?

Zacząłem studia jesienią 1967 roku. Kiedy w grudniu wróciłem do domu na święta, było jeszcze w miarę normalnie. Potem nagle wybuchła nagonka, zaczęto się przyglądać temu, kto jakie ma pochodzenie. Moja mama wyleciała z pracy w zasadzie z dnia na dzień. Ojcu nic by nie zrobili, ale kiedy jego koledzy zaczęli organizować bojówki antysemickie, strasznie się wkurzył i zaczął mówić to, co myśli. No i jego też wyrzucili. Nagle rodzice zostali bez pracy i środków do życia. Wszyscy się od nich odwrócili. Moją mamę bardzo to bolało, bo całe życie była zaangażowana społecznie, pomagała wielu ludziom.

Z ówczesną dziewczyną (później żoną) w Pradze, 1968 rok /fot. archiwum własne JK

Z ówczesną dziewczyną (później żoną) w Pradze, 1968 rok /fot. archiwum własne JK

 

Jak ty zareagowałeś na te wszystkie wydarzenia?

Ja byłem wtedy jeszcze głupim szczeniakiem. Poza tym angażowałem się w praską wiosnę, zwłaszcza po inwazji wojsk Układu Warszawskiego w sierpniu ‘68. Protestowaliśmy, organizowaliśmy marsze pod polską ambasadę. Kiedy w grudniu ponownie przyjechałem do rodziny na święta, nagle się okazało, że nie mogę wrócić do Pragi. Na szczęście moja ciotka, czyli była żona Henryka Hollanda, znała te wszystkie szychy, skontaktowała się z Cyrankiewiczem, znajomym jeszcze z lat powojennych, i dostałem z powrotem swoją wkładkę paszportową. To trwało jakieś trzy, cztery miesiące, w tym czasie załatwili mi pracę w ambasadzie chińskiej w Warszawie, żebym miał coś do roboty.

 

Co student wydziału operatorskiego mógł robić w ambasadzie Chin?

Zostałem kierownikiem klubu przyjaźni polsko-chińskiej. Nade mną była jeszcze jedna osoba, były komunista, którego wyrzucili ze wszystkich stanowisk, bo był niewygodny, ale wsadzili go do tej ambasady. To była praca, w której absolutnie zakazane było cokolwiek robić. Musiałem tam być codziennie, więc dla zabicia czasu graliśmy w karty, były też dobre obiady, które gotował kucharz z chińskiej restauracji. Było w miarę przyjemnie, tyle że nudno.

 

Co myślałeś przez te cztery miesiące? Bałeś się, że utkniesz w klubie chińskim?

Najbardziej bałem się, że wezmą mnie do wojska. Poza tym chciałem wrócić na studia. Zostawiłem tam dziewczynę i bardzo za nią tęskniłem. Ten antysemityzm w Polsce był jakoś obok mnie, ja chciałem po prostu wrócić do Pragi.

 

Co myśleli wtedy rodzice?

Było im bardzo ciężko, cały czas szukali pracy. W końcu ojciec znalazł prywaciarza, który potrzebował ludzi do czyszczenia kożuchów. To było okropna praca – do wanny wlewało się benzynę, wrzucało kożuchy i się je czyściło. Wyobraź sobie, jakie to było trujące. Ale nie mieli wyjścia. Poza tym sprzedali wszystko, czego mogli się pozbyć. W końcu stwierdzili, że trzeba wyjechać.

 

Kiedy to było?

Na początku ‘69, ja byłem już z powrotem w Pradze, oczywiście angażowałem się dalej w protesty. Wtedy też wpadliśmy.

 

Co zrobiliście?

Do Pragi przyjechała para młodych ludzi z Paryża, którzy przemycali literaturę, głównie „Kulturę”, i chcieli dostarczyć ją do Polski. W Pradze skontaktowali się z Agnieszką i innymi studentami, mówiąc, że potrzebują pomocy w kopiowaniu. Załatwiliśmy powielacz, potem oni mieli to przemycić przez Tatry. Na granicy wszystkich zgarnęli. Okazało się, że jeden z naszych wielkich przyjaciół, który twierdził, że jest operatorem pracującym dla austriackiej telewizji, był zwykłym agentem. Odbył się wielki, bardzo znany, pokazowy proces taterników. I my też byliśmy w to wszystko zamieszani.

 

Aresztowali was?

Ja i dwóch moich przyjaciół dostaliśmy listy z UB, że mamy się natychmiast stawić na przesłuchanie w Warszawie.

 

Ukrywałeś się?

Tylko jeden z moich kolegów odebrał ten list i ostrzegł nas wcześniej, więc zanim czeska milicja przyszła do akademika, ja byłem już u swojej dziewczyny. Zaczęliśmy zastanawiać się, co dalej. Kombinowaliśmy, że może moglibyśmy wziąć ślub, ale ja byłem za młody, nie miałem skończonych 21 lat. Moi rodzice i bracia mieli już wtedy złożone podania o wizę do Szwecji. Postanowiłem, że wyjadę z nimi, bo nie mogłem się ukrywać bez końca, a w Polsce z kolei wzięliby mnie od razu do wojska – była specjalna kompania karna dla takich jak ja, to było gorsze niż więzienie.

 

Wróciłeś do Warszawy?

Prosto z dworca poszedłem do ambasady Szwecji i poprosiłem o wizę. Następnego dnia wezwali mnie na przesłuchanie do UB. Przez chyba dwadzieścia minut prowadzili mnie długimi korytarzami, piwnicami, w końcu posadzili w jakimś pokoju i zaczęli pytać. Z tym że oni wszystko wiedzieli, sami opowiadali mi o tym, co ja robiłem. Nie mogłem nawet zaprzeczyć, nie miałem w zasadzie nic do gadania. Powiedziałem jednak, że złożyłem już papiery o wyjazd i wtedy mnie puścili, przestałem być dla nich interesujący.

 

I to był koniec?

Pozbyliśmy się wszystkiego, co można było sprzedać, wzięliśmy trochę ubrań, zdjęć i książek i 2 listopada 1969 roku wyjechaliśmy.

 

Jak zapamiętałeś tę podróż?

Z Warszawy Gdańskiej pojechaliśmy do Świnoujścia i stamtąd promem do Ystad. Był okropny sztorm, na szczęście trochę wypiłem, więc spało mi się dobrze. Z Ystad trafiliśmy do Malmö, a stamtąd niemal od razu do obozu przejściowego w Lundsbrunn, starym kurorcie, jakieś 130 kilometrów na północny wschód od Göteborga. W listopadzie było tam zupełnie pusto, nasza grupa, około 60 osób, zajęła cały hotel, specjalnie dla nas wynajęty. Wtedy jeszcze bardzo się nami zajmowano, było nam tam dobrze. Dostaliśmy pieniądze na ubrania, przecież nic z sobą nie mieliśmy.

 

Ile to trwało?

Jakieś dwa, trzy miesiące, przez cały ten czas uczyliśmy się już szwedzkiego.

 

Było ciężko?

Oczywiście, wszystko było wtedy ciężkie. Nie przyjechaliśmy do Szwecji ciekawi życia czy na wycieczkę, tylko zostawiliśmy całe swoje życie gdzie indziej. Poza tym bardzo tęskniłem za swoją dziewczyną, chciałem ją ściągnąć z Pragi, ale żeby to zrobić, musiałem mieć odpowiednie warunki tutaj. Postanowiliśmy z bratem, że pojedziemy na studia do Göteborga.

 

Skąd mieliście pieniądze na życie?

Dostawaliśmy zapomogę od państwa. Poszliśmy do gminy żydowskiej, żeby pomogli nam znaleźć mieszkanie. W cztery osoby zamieszkaliśmy w dwóch pokojach, warunki były dość ciężkie – nie było ciepłej wody, ubikacja w piwnicy, ale zapisaliśmy się na kurs szwedzkiego na uniwersytecie i tam jako studenci mogliśmy też dostawać stypendium.

 

Podobała ci się wtedy Szwecja?

Pierwszy okres był bardzo ciężki, bo jak nie znasz języka, to w każdym kontakcie z ludźmi czujesz się po prostu trochę głupi. To bardzo nieprzyjemne uczucie, zdaje ci się, że traktują cię z pobłażaniem. Wtedy z czystej samoobrony mówisz sobie, że ten kraj jest do dupy, że to nie twoja wina, tylko ich. Przekładasz swoje niezadowolenie z sytuacji na to państwo, które przecież nie jest niczemu winne, a tylko ci pomaga. To było z mojej strony niedojrzałe, ale z drugiej strony… Czułem niepewność, nie wiedziałem, co dalej, bardzo chciałem wrócić na studia do Pragi.

 

Ale to przecież było nierealne.

Zupełnie, ale tak wtedy myślałem. W końcu, pod koniec 1970 roku, mojej dziewczynie udało się przyjechać do Szwecji. Szybko się pobraliśmy, żeby mogła zostać, szybko też urodziła nam się córka. Nie było nam wtedy wesoło, małe dziecko, ja miałem 22 lata, dopiero uczyliśmy się szwedzkiego. Za to moim rodzicom było jeszcze trudniej. Dla nich przyjazd do Szwecji to było straszne załamanie. Tyle życia poświęcili, pomagając innym, starając się angażować społecznie i nagle dostali obuchem w łeb.

 

Jakie były ich początki w Szwecji?

Razem z moim młodszym bratem zostali w obozie do czasu, kiedy nie znaleziono dla nich pracy. Przenieśli się do Karlstadu, tam ojciec zaczął pracować w fabryce, która produkowała maszyny papiernicze. Branża była mniej więcej ta sama, ale w Polsce pracował jako mechanik, a tu jako tokarz. Nigdy się czymś takim nie zajmował, ale był bardzo zdolny, więc szybko stał się uznanym fachowcem. Ponieważ te wielkie maszyny wymagały specjalnie przystosowanych do nich narzędzi, ojciec zaczął je sam wymyślać i produkować. Gorzej radziła sobie mama.

 

Czym się zajmowała?

Dostała pracę w piekarni.

 

Mogła jej nie przyjąć?

Nie miała wyboru. Dopiero po jakichś trzech, czterech latach udało jej się znaleźć inną posadę, bo w piekarni nie dawała już rady fizycznie. Zaczęła pracować na Folkeuniversitetet w Karlstadzie jako asystentka od spraw ekonomicznych. A ponieważ całą ekonomię tej instytucji miała w małym palcu, z pomocnicy awansowała na główną księgową. Trochę to trwało, ale odbiła się. Na początku było jej zdecydowanie gorzej niż ojcu, bo ona z wysokiej pozycji, jaką miała w Polsce, wylądowała w pracy fizycznej. On w Polsce był mężem swojej żony, a tutaj nagle mógł się trochę odegrać. Nawet jeśli tego nie robił paskudnie i perfidnie, to gdzieś była w nim potrzeba rewanżu życiowego.

 

Szybciej odnalazł się w Szwecji?

On w ogóle dobrze się urządził, bo był pasjonatem wędkarstwa, a tutaj przyroda, możliwości były niesamowite. Stał się z tego znany w całym Karlstadzie, wszyscy Szwedzi go podziwiali. W tych czasach bardzo popularne były turnieje wędkarskie, za które można było dostać wielkie nagrody. Ojciec zaczął w nich brać udział i zawsze wygrywał – raz kolorowy telewizor, raz meble, innym razem wyposażenie kuchni. To były wtedy drogie rzeczy.

 

Czyli z ryb urządził mieszkanie.

Tak, ale Szwedów w końcu zaczęło to jego wygrywanie trochę denerwować, więc zmienili zasady tych turniejów. Odtąd liczyła się nie ilość ryb, ale waga poszczególnych okazów, a ojciec zawsze łapał dużo, ale małych rybek. Wartość nagród też z czasem się zmniejszyła.

 

Tęsknili za Polską?

Moja matka miała potworny żal do kraju. Ojciec był głównie wkurzony, bo on był takim bardziej typowym Polakiem, dla którego rzeczy były albo białe, albo czarne. Absolutnie w żadnym wypadku nie chciał wracać do tych chamów i bydlaków, jak mówił. W końcu odwiedzili Polskę, ale to było po wielu latach. W Szwecji natomiast, po tym pierwszym trudnym okresie, życie dobrze im się ułożyło, byli zadowoleni z tego, co się stało. W porównaniu z Polską lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych my żyliśmy jak królowie. Właściwie wszyscy moi znajomi myślą tak samo.

 

Nie masz poczucia, że przez wyjazd z Pragi straciłeś jakieś zawodowe szanse?

Nie. Uważam, że wtedy, kiedy byłem w Pradze, byłem jeszcze za młody, żeby te możliwości wykorzystać dostatecznie. Poza tym nie leży w moim charakterze, żeby czegoś żałować, zawsze patrzę bardziej do przodu niż do tyłu. Najbardziej przykrym dla mnie było obserwować, jak ciężko było moim rodzicom, dopóki to się wszystko nie odmieniło. Myślę, że potem pomogła im świadomość tego, że mogliśmy pomagać rodzinie w Polsce. Mieli pewien rodzaj satysfakcji względem tych ludzi, którzy nas wyrzucili: zobaczcie, jak nam jest tutaj dobrze.

 

Mieliście potem kiedykolwiek myśli, że może wam się uda wrócić do Warszawy?

Nie. Już po kilku latach człowiek czuł się wygodnie, zaaklimatyzował się. Ja z Polski wyjechałem mając osiemnaście lat. Jeśli tęskniłem, to bardziej za Pragą niż Warszawą, bo tam zaczęło się moje samodzielne życie. W Polsce w zasadzie nic nie zostawiłem, poza tym ostatnim nieprzyjemnym okresem.

 

Jakie szwedzkie wartości ci się spodobały?

Nie zacząłem tego doceniać od razu po przyjeździe, ale z czasem zauważyłem, jak dużą wartość ma tu tolerancja, jak ważna jest dla Szwedów zdolność osiągania kompromisu i niewartościowanie ludzi od razu, tylko słuchanie, poznawanie się. Czasami to denerwuje, bo jakieś stanowisko trzeba zająć, a Szwedzi raczej unikają konfrontacji, mają wrodzony strach przed konfliktami. Generalnie jednak jest to bardzo pozytywna cecha. Moi szwedzcy znajomi uważają natomiast, że jestem konfliktowy, a ja z polskiej perspektywy uchodzę za bardzo łagodnego. Zdarzyło mi się w Szwecji parę razy dostać po tyłku za to, że mówiłem, co myślę.

Autoportret /fot. archiwum własne JK

Autoportret /fot. archiwum własne JK

 

Masz trzy córki, dwie mają mamę Szwedkę, jedna Czeszkę. Ty jesteś polskim Żydem, który mieszka w Szwecji.

Przez długi czas żyłem bardziej po czesku, miałem większy kontakt z czeskim środowiskiem. Teraz z moją najstarszą córką rozmawiam tylko po czesku. Z dwoma młodszymi po polsku, chociaż one same nie mówią, ale wszystko rozumieją. Między sobą z kolei rozmawiają po szwedzku, mnie uciszają, kiedy tylko zaczynam go używać, bo chcą mieć kontakt z językiem polskim. Mają ambicję się go nauczyć, ale oczywiście trudno im to idzie.