Rudi Herrnstadt: „Pamiętniki z Breslau” (cz. I)
Rudi Herrnstadt urodził się w Breslau w 1904 roku w dość uprzywilejowanej rodzinie świeckich Żydów. Przeżył wojnę, emigrując w 1936 roku do RPA. Jego dziadek i ojciec posiadali wysokie niemieckie odznaczenia wojskowe, byli szanowanymi, odnoszącymi spore sukcesy obywatelami. Właściwie do momentu, w którym Rudi został wyrzucony z budynku sądu przez krzyczący „Juden raus” oddział SA „nikt nie brał Hitlera na poważnie”. Wspomnienia, które spisał dla swoich wnuków, są bogatym opisem życia kulturalnego przedwojennego Wrocławia i… przyjemną lekturą. Ich tłumaczenie w 2019 roku opublikowaliśmy w czterech odcinkach w „Chiduszu”. Poniżej prezentujemy pierwszą część wspomnień.
Część I
Drodzy Wnukowie,
Jako że ja i babcia wchodzimy powoli w etap – nazwijmy to – zmierzchu naszego życia, czuję, że powinienem odpowiedzieć na liczne prośby Waszej mamy i mojego brata Hansa, aby przelać na papier i ofiarować Wam oraz całemu Waszemu pokoleniu pewne detale z mojego życia, którego historia zaczyna się w roku 1904.
Oczywiście moje wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości są dość niewyraźne, ale być może rzeczy, które mam zamiar tu spisać, pomogą dostrzec jakieś związki i podobieństwa między Wami a Waszymi przodkami – przynajmniej tymi ze strony Herrnstadtów.
Zadanie, którego się podejmuję, wymaga sporo czasu, ale jeśli będzie mi on dany, mam nadzieję je ukończyć i zostawić Wam pewne wartościowe wskazówki, które pozwolą zrozumieć, co działo się w rodzinie Herrnstadtów i jakie były nasze relacje na długo przed Waszym przyjściem na ten świat.
Breslau przed wybuchem pierwszej wojny światowej (1904-1914)
Breslau był stolicą Śląska – prowincji Prus, która stała się największą częścią Rzeszy Niemieckiej po wojnie francusko-pruskiej w 1870 roku. Wilhelm I, naówczas król Prus, został cesarzem niemieckim. W 1904 roku, kiedy się urodziłem, Niemcy znajdowały się pod panowaniem Wilhelma II, wnuka Wilhelma I i syna królowej Wiktorii.
Niemcy były w tym czasie silnym i bogatym krajem. Moi rodzice, Martin i Grete Herrnstadt, należeli do bogatej klasy średniej i tworzyli cudownie dobraną parę. Wzięli ślub w 1901 roku, a już w 1903 urodził się ich pierwszy syn, Günter Gustav – wasz dziadek wujeczny Gerald, który mieszka w Sarasocie na Florydzie.
Nie wiem, gdzie dokładnie w Breslau się urodziłem, ale pamiętam doskonale nasze mieszkanie na Lothringerstraße 3[1], znajdującej się w bliskiej odległości od licznych sklepów oraz linii tramwajowej. Wycieczka do centrum tramwajem zajmowała około dwudziestu minut. Większość taboru stanowiły już wtedy pojazdy elektryczne, choć pamiętam jeszcze te ciągnięte przez konie.
Na Lothringerstraße dzieliłem pokój z Günterem. Rodzice mieli oczywiście własną sypialnię. W mieszkaniu był salon, osobna jadalnia i – oprócz kuchni i łazienki – pokój gościnny, który od 1909 roku służył za sypialnię Hansa i jego niani. Rodzice zatrudniali kucharkę i osobę do pomocy przy dzieciach. Służba była lojalna, rzetelna i bardzo nam bliska. Co tydzień odwiedzał nas nasz lekarz rodzinny. Doktor Richard Weigert był obecny przy wszystkich naszych dolegliwościach (nie przypominam sobie wielu). Najbardziej bolesną chorobą, jaką pamiętam z dzieciństwa, był atak wirusa świnki. Hans około 1911 roku przeszedł zapalenie płuc – wtedy była to bardzo groźna choroba, która wpędziła nas w ogromny niepokój. Doktor Weigert wielokrotnie ratował mu życie, przychodząc do niego także w nocy.
Zanim w 1910 roku rozpocząłem naukę w szkole, spędzałem mnóstwo czasu w wielkim mieszkaniu rodziców mamy, Emmy i Isidora Müllerów, mieszkających dokładnie naprzeciwko nas, przy Lothringerstraße 6. Pamiętam, jakby to było wczoraj – mieszkanie na pierwszym piętrze z mnóstwem dużych pokoi. Wszystkie okna wychodziły na dość ciekawe podwórze. Właścicielem kamienicy był bardzo bogaty jubiler o nazwisku Frei, który przy budynku miał stajnię. Uwielbiałem patrzeć, jak wyprowadzano z niej konie i zaprzęgano je do bardzo eleganckiej bryczki pana Freia. Pamiętam też dobrze duży bujany fotel, na który się gramoliłem, aby godzinami w nim marzyć, jednocześnie obserwując papugę, która bez przerwy do mnie mówiła ze swojej klatki. Pamiętam, jak podglądałem babcię Emmę w kuchni. Była świetną kucharką – każdy posiłek, który serwowała, był wybitny. Dziadek Isidor był najżyczliwszą osobą, jaką znałem. Jego biuro mieściło się naprzeciwko wejścia do mieszkania. Godzinami przesiadywałem tam na dywanie, patrząc, jak pracuje. Do dziś nie wiem, co on właściwie robił, ale lubiłem patrzeć, jak krząta się z kąta w kąt. Pamiętam też ciocię Clarę, młodszą siostrę mamy (Emma i Isidor mieli dwóch synów i trzy córki). Ciocia Clara była nadzwyczaj piękną kobietą. Lubiła opowiadać nam różne niesamowite historie. Hipnotyzowała nas jej przezroczysta skóra, jej piękne dłonie (kiedy jako dziecko byłem chory, wystarczyło, że pomyślałem o dłoniach cioci Clary i od razu czułem się lepiej). Była jednak poważnie chora i kiedy w 1915 roku zmarła na białaczkę, miałem okazję po raz ostatni zobaczyć jej dłonie, tym razem złożone na piersi na łożu śmierci. Nigdy nie zapomnę tej poruszającej chwili, po której na długo pogrążyłem się w smutku.
Dziadek Isidor był ulubieńcem wszystkich. Zawsze, kiedy wracaliśmy ze szkoły, kręcił się gdzieś w pobliżu przystanku tramwajowego, mając przy sobie pudełko czekoladek, które uwielbialiśmy. Prawie każdej niedzieli moi rodzice, Großvater Isidor, Großmutter Emma, Günter i ja (a później również Hans) braliśmy bryczkę do ZOO, gdzie spędzaliśmy cudowne chwile. Emma Müller zmarła niedługo po śmierci cioci Clary, a dziadek Isidor po wojnie w 1919 roku […]. Uwielbiał grać w karty i zawsze palił ciężkie cygara. Zmarł w wieku siedemdziesięciu lat.
Oczywiście i dziadek Isidor, i babcia Emma mieli liczne rodzeństwo, jednak zanim wam o nim opowiem, muszę wspomnieć o moich drugich dziadkach – rodzicach ojca. Znałem ich tylko z opowieści, bo oboje zmarli przed sześćdziesiątką, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie. Ich portrety wisiały jednak w salonie na Lothringerstraße i, naturalnie, jako dzieci byliśmy bardzo ciekawi tych postaci, często i chętnie słuchaliśmy więc historii z ich życia.
Dziadek Gustav urodził się około 1840 roku w małej miejscowości Militsch [Milicz] na Śląsku. Był wysoce szanowany za swoją szczerość, uczciwość i niezłomny charakter. Z tego, co pamiętam, pracował w handlu. Wsławił się jako żołnierz pruskiej armii w 1864 roku w wojnie duńsko-pruskiej – konflikcie o Szlezwik-Holsztyn między Niemieckim Bundem [Związkiem Niemieckim] a Danią. Dziadek wykazał się niezwykłą odwagą w rozstrzygającej bitwie pod Dybbøl i został nagrodzony wysokim odznaczeniem militarnym, co dla Żyda w tamtych czasach było wyjątkowym zaszczytem. Pamiętam, że – chyba jeszcze zanim urodził się Hans – rodzice zabrali mnie i Güntera na milicki cmentarz, bardzo blisko Breslau, gdzie pochowany był dziadek. Na nagrobku wymienione były jego wszystkie wojenne zasługi.
Babcia Rike przeżyła dziadka, choć nie wiem dokładnie, o ile lat. Po jego śmierci przeniosła się chyba do Breslau, gdzie opiekowały się nią jej dzieci. Umarła na raka, musiało to być jeszcze w poprzednim stuleciu. W rodzinie krążyło wiele historii o jej niezwykłej dobroci.
Wszyscy dziadkowie mieli oczywiście liczne rodzeństwo, ale prawie w ogóle ich nie pamiętam. Byli rozsypani po całym Śląsku. Nazywaliśmy ich „komitetem pogrzebowym”, bo widywaliśmy ich tylko wtedy, kiedy ktoś z rodziny umarł. […]
Znacznie lepiej pamiętam rodzeństwo rodziców, moich wujków i ciotki oraz ich dzieci. Opowiadałem wam już o cioci Clarze, siostrze mamy. Mieliśmy też ciocię Liese i wujków Arthura i Harry’ego. Wujek Arthur bardzo nam imponował, bo już jako młody chłopak (jeszcze przed moim urodzeniem) został wysłany do Ameryki, nie wiem właściwie, w jakim celu. Arthur odwiedził Breslau raz na początku lat dwudziestych, ale nie zrobił na nas większego wrażenia. Świetnie za to malował i wycinał z papieru zwierzęta. […] Arthur nigdy nie dorobił się dużych pieniędzy. Ożenił się z Amerykanką, która – z tego, co pamiętam ze zdjęć – musiała być mieszanej rasy. Mieli jednego syna o imieniu Kenneth, który mieszkał w San Francisco. Zmarł w latach sześćdziesiątych. On również był malarzem. Wasza mama powinna mieć gdzieś jedno z jego „dzieł”. Był protegowanym cioci Liese, o której opowiem wam później.
Kiedy byliśmy dziećmi, naszym ulubieńcem był wujek Harry. Zawsze radosny, z mnóstwem historii do opowiedzenia. Zawsze przynosił nam prezenty i rozpieszczał nas do granic możliwości. Był świetnym kucharzem i lata pierwszej wojny spędził na zarządzaniu wyżywieniem jednostek wojskowych, głównie na granicy z Rosją. Po wojnie ożenił się z Hertą Kurban, brzydką, ale bardzo miłą kobietą. Herta i babcia Emma nie przypadły sobie do gustu. Babcia, ku przerażeniu dziadka Isidora i reszty rodziny, postanowiła jej całkowicie i nieodwracalnie nie lubić. Harry i Herta żyli po wojnie w wielkim luksusie. W 1924 roku wybrali się z naszą rodziną do Włoch. Harry był niekwestionowanym przewodnikiem wycieczki. Nazywaliśmy go Knorke [fantastyczny, mistrz]. Uwieczniłem jego postać w mojej powieści podróżniczej, którą zatytułowałem Knorkiade – napisanej oczywiście po niemiecku i pięknie zilustrowanej przez naszego nieżyjącego już przyjaciela Wolfganga Wohla. […] Tragedia spadła na Harry’ego i Hertę pod koniec lat dwudziestych. Interes Harry’ego zbankrutował i wujek stracił wszystko. Niedługo potem ciężko zachorował i zmarł w 1933 roku. Mimo śmiertelnej choroby wdrapał się jednak na trzecie piętro naszej kamienicy na Hohenzollernstraße (w tamtych czasach w zwyczajnych kamienicach nie było wind), żeby zobaczyć twoją mamę zaraz po jej narodzinach. Zmarł niedługo potem. Herta zginęła podczas wojny w jednym z obozów koncentracyjnych. Oprócz Hansa i mnie nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc, ale ponieważ musieliśmy ratować własnych rodziców, zwyczajnie zabrakło nam pieniędzy, żeby wydostać ją z Niemiec.
Trochę jednak gubię wątek i wybiegam za bardzo w przyszłość. Wróćmy do czasów mojego dzieciństwa. Około 1910 roku wyprowadziliśmy się z mieszkania przy Lothringerstraße 3 do większego i dużo nowocześniejszego przy Kaiser Wilhelm Straße 171 [obecnie Powstańców Śląskich], bliżej bardziej luksusowej i modnej południowej części Breslau. Mieszkanie było na drugim piętrze, oczywiście bez windy […]. Do grona domowników dołączyła Ida Schleifer (później Liebetanz), nasza (nazwijmy ją tak) guwernantka, której zadaniem była całodzienna opieka nad dziećmi. Günter miał wtedy siedem lat, ja sześć, a Hans ledwie skończył roczek. Ida zawsze była dla nas wspaniała i zajmowała się nami jeszcze w latach dwudziestych. Hans był do niej szczególnie przywiązany, korespondował z nią później z RPA i wysyłał paczki z jedzeniem w trakcie i po drugiej wojnie. Znalazła się wśród Niemców wywiezionych z Breslau przez zwycięskich Rosjan. Zamieszkała ostatecznie gdzieś w Niemczech Zachodnich. Zmarła niedługo po wojnie.
Wszyscy byliśmy niezwykle zadowoleni z nowego mieszkania, znacznie większego od poprzedniego – z typowym dużym przedpokojem, trzema sypialniami (rodziców, moją i Güntera oraz Hansa i zdaje się Idy Schleifer), dużym salonem, w którym stało wspaniałe pianino, wielką jadalnią, kuchnią (z pokojem dla kucharki), łazienką i drugą, osobną toaletą. Między przedpokojem a przejściem prowadzącym do sypialni stało mnóstwo przeróżnych urządzeń do ćwiczeń. W mieszkaniu było jeszcze jedno pomieszczenie, które nazywaliśmy Herren Zimmer, z biblioteczką, stołem karcianym i dużą kanapą przeznaczoną do popołudniowych drzemek. W mieszkaniu były dwie duże werandy, jedna przy sypialni rodziców od strony ulicy, druga przy pokoju moim i Güntera – wychodząca na spory ogród do użytku wszystkich mieszkańców kamienicy. W ogrodzie każda rodzina miała swoją altankę (nazywaliśmy je Laube), w której trzymało się narzędzia ogrodowe i inne Krims-Krams. […] Ogród był wspaniały. Spędzaliśmy w nim cały wolny czas, grając w przeróżne gry i urządzając wiele (przyjacielskich) bójek z trójką dzieci państwa Rosenbaumów, mieszkających na pierwszym piętrze. W piwnicy trzymaliśmy nasze rowery, na których jeździliśmy do szkoły. Podróż trwała całkiem długo, a na drogach bywało gęsto. Później wybieraliśmy się też na długie rowerowe wycieczki po malowniczych okolicach Breslau.
Skoro już o tym wspomniałem, moja przygoda ze szkołą rozpoczęła się w 1910 roku. Zostałem wysłany do słynnego Johannesgymnasium[2], które miało stać się moim drugim domem na kolejne dwanaście lat. Zacząłem szkołę we wrześniu, ale już w okolicach Wielkanocy 1911 roku awansowałem do następnej klasy (edukacja w Gymnasium trwała dziewięć lat – od dziewiątej klasy do pierwszej – przy czym trzecia, druga i pierwsza klasa trwały po dwa lata).
Pierwszy dzień szkoły był oczywiście wielkim wydarzeniem. Pamiętam, jakby to było wczoraj. W ten szczególny dzień zaprowadziła mnie do szkoły mama. Później – aż do momentu, kiedy byliśmy na tyle duzi, żeby chodzić do szkoły bez opieki – było to obowiązkiem Idy Schleifer.
W pierwszy dzień szkoły należało ubrać się szczególnie wyjściowo. Nie w mundurek, ale po prostu coś odpowiedniego. Zgodnie ze zwyczajem rodzice dawali dzieciom wielką papierową torbę pełną czekoladek i innych słodkości, tornister na zeszyty i książki, a także skórzaną torebkę na drugie śniadanie, którą nosiło się na ramieniu.
Tak wyposażeni, ruszyliśmy z mamą do szkoły tramwajem. Podróż trwała dość długo. W pewnym momencie należało przesiąść się do innego tramwaju, przechodząc przez bardzo ruchliwe skrzyżowanie, a następnie wsiąść do Gürtelbahn, czyli tramwaju linii okólnej. Ulica, przy której znajdowała się szkoła, nazywała się stosownie Paradiesstraße [dziś Stanisława Worcella], czyli „ulica raj”. Szkoła podstawowa mieściła się w nowoczesnym budynku z przestrzennymi klasami. Aby dostać się do nowego budynku podstawówki, należało przejść przez Gymnasium, a później całkiem duży dziedziniec, na którym chłopcy spędzali czas między lekcjami (po niemiecku nazywaliśmy go Schulhof). Johannesgymnasium było szkołą tylko dla chłopców. Nie było jeszcze wtedy szkół koedukacyjnych.
W klasie wywołano każdego po nazwisku, a później przedstawiono nam naszego nauczyciela, Goedicka – życzliwego pana, który za cel obrał sobie wypracowanie u nas pewności siebie. Przez pierwsze dwa lata szkoły uczył nas wszystkich przedmiotów. Jako że byłem dość wrażliwym i niepewnym siebie dzieckiem, co chwilę obracałem się, szukając wzrokiem mamy, której obecność dodawała mi otuchy i odwagi. Trzymałem się też blisko mojego najlepszego przyjaciela (który pozostał nim przez wszystkie dwanaście lat szkoły, a nawet po jej zakończeniu) Waltera Fabischa. Walter mieszkał bardzo blisko nas i prawie zawsze odrabiałem z nim moje (a raczej nasze) zadania domowe. Drugiego dnia Walter Fabisch rozchorował się i nie przyszedł do szkoły, więc poszedłem do pana Goedicka i zapytałem, czy mogę wrócić do domu, bo mojego przyjaciela dziś nie ma. Odpowiedział mi surowo, że to, czy mój kolega jest obecny, czy nie, nie jest istotne i muszę zostać w klasie. Było to pierwsze doświadczenie szkolnej dyscypliny, którą szczerze wtedy znienawidziłem i która – ku uciesze moich kolegów z klasy – doprowadziła mnie do płaczu. Bardzo mnie to zdenerwowało i musiało minąć wiele czasu, nim pogodziłem się z tym upokorzeniem. […]
Nasze pozaszkolne życie w latach 1910-1914 było niezwykle przyjemne. W domu zawsze czuliśmy się dobrze. Dużo leniuchowaliśmy i graliśmy w wymyślne gry w ogrodzie z dziećmi Rosenbaumów. Günter i ja, pewnie ze względu na pianino stojące w salonie, poznawaliśmy i bardzo polubiliśmy muzykę. Oboje zaczęliśmy uczyć się gry na tym instrumencie, a nasi rodzice – dla których dobra edukacja była niezwykle ważna – zabierali nas do pięknej i dość sławnej opery w Breslau. Jakoś w tamtym okresie koncerty Breslauer Orchester Verein [Towarzystwo Orkiestralne w Breslau] stały się pewnego rodzaju obsesją, szczególnie dla mnie. Nawet dziś mógłbym wymienić nazwiska, a nawet imiona prawie wszystkich śpiewaków i dyrygentów. Günter i ja graliśmy na pianinie – solo albo w duecie – na prawie wszystkich przyjęciach urodzinowych rodziców. Zazwyczaj nasze występy okazywały się wielkim sukcesem i musiały być bisowane przy następnej okazji, kiedy zbierała się cała rodzina. Zdarzały się niepowodzenia, ale nie było ich wiele. Hans nigdy nie zaszedł w muzyce zbyt daleko. Myślę, że – przynajmniej wtedy – nie interesowała go ona ani trochę.
Inne wspaniałe momenty przeżywaliśmy podczas naszych licznych wycieczek. Bardzo blisko Breslau rozciągało się pasmo gór zwane Riesengebirge, czyli Góry Olbrzymie [Karkonosze]. Najwyższy szczyt wznosił się na wysokość tysiąca sześciuset metrów. Górskie wycieczki i jazda na nartach były tam czystą rozkoszą. Rodzice towarzyszyli nam prawie zawsze. Większość nocy spędzaliśmy w tak zwanych Bauden, wygodnych i stylowych miejscach noclegowych znajdujących się na wysokości około tysiąca czterystu metrów nad poziomem morza. Niezapomniane chwile.
Jeśli mnie pamięć nie myli, w tamtym czasie zorganizowaliśmy tylko jedną dalszą wycieczkę, na przełomie lipca i sierpnia 1913 roku. Wybraliśmy się (rodzice, Günter, ja, Hans i oczywiście Ida Schleifer) w wysokie góry zwane Die Hohe Tatra [Tatry Wysokie], leżące wtedy na terenie Austro-Węgier […]. Musieliśmy jechać tak daleko (oczywiście pociągiem), bo były to najbliższe góry, których wysokość przekracza dwa tysiące metrów. Według „wujka” Weigerta takie wysokości miały służyć Günterowi, który chorował na astmę, oraz Hansowi, który dwa lata wcześniej przeszedł ciężkie zapalenie płuc.
Jednak mimo wspaniałego krajobrazu i pysznego jedzenia, przyprawionego obowiązkowo przez naszego gospodarza Policz Aladę (przy czym Policz to było jego nazwisko) ogromną ilością papryki, wycieczka okazała się totalną katastrofą. Po pierwsze, przez cały czas naszego pobytu lało jak z cebra. Po drugie, ani moja matka, ani ojciec nie znali ani słowa po węgiersku, a niemiecki pana Policz Alady był bardzo ubogi. Pierwszą osobą, która cokolwiek zaczęła rozumieć w tym języku, była Ida Schleifer, która krótko po naszym przyjeździe wdała się w romans z zakochanym w niej po uszy węgierskim listonoszem. Po trzecie – być może przez ulewne deszcze – wszędzie pełno było jadowitych żmij, więc każdy krok w głąb pięknych lasów musieliśmy stawiać z największą ostrożnością. Podczas jednej z wycieczek do Tatralomnitz [Tatrzańska Łomnica] mój ojciec, chcąc wykazać się siłą i odwagą, znalazł i – po długich wysiłkach – zabił coś, co wyglądało jak żmija, ale okazało się zupełnie niegroźną jaszczurką. Innym razem – kolejnego deszczowego dnia – wybraliśmy się na krótką wycieczkę pociągiem. W momencie wysiadania ojciec poślizgnął się i poważnie skręcił kostkę. Ponadto Hans dość mocno się wtedy przeziębił, co – szczególnie przez wzgląd na zapalenie płuc, z którego niedawno wyszedł – bardzo nas wszystkich zmartwiło. Wezwano lekarza, ale nikt nie rozumiał, co miał nam do powiedzenia. Kiedy w końcu znowu wyszło słońce, rodzice wraz z poznaną na miejscu parą Niemców postanowili wejść na najwyższy szczyt masywu, Meeraugspitze [Rysy]. Podczas wyprawy, która najwyraźniej wymagała poważniejszych zdolności wspinaczkowych, matka zasłabła i musiano ją znosić na noszach. Jedynym pozytywnym rezultatem wakacji było ustąpienie objawów astmy Güntera, której nawrót nastąpił jednak zaledwie kilka miesięcy później. W drodze do domu widzieliśmy z pociągu ogromne przestrzenie, całe pod wodą. Ludzie pływali po zalanych ulicach albo czekali na dachach domów na pomoc, która miała przyjść nie wiadomo skąd. Widok był przerażający, ale oprócz tego podróż przebiegła bez większych przygód. Niezwykle się cieszyliśmy, kiedy dotarliśmy w końcu z powrotem na Kaiser Wilhelm Straße 171. […]
1914-1918
Jako że nasze wakacje poprzedniego lata były bardzo długie i raczej kosztowne, latem 1913 roku wybraliśmy się do ślicznego miasteczka niedaleko Breslau, zwanego Trebnitz [Trzebnica]. Było to malownicze, pagórkowate miejsce – idealne na spacery i leniuchowanie. Hotel, w którym się zatrzymaliśmy, dysponował jedną czy dwiema bryczkami i całkiem sporą stadniną koni, co było dla mnie największą atrakcją. Pozwolono mi pomagać przy koniach i chyba wtedy odkryłem swoją wielką miłość do nich. […] Przywieźliśmy też ze sobą nowiutki zestaw do krokieta. Günter, ja, Hans i Ida Schleifer byliśmy więc przez większość czasu zajęci grą. Ojca nie było wtedy z nami, ale przyjeżdżał w weekendy, jako że podróż pociągiem z Breslau do Trebnitz trwała zaledwie godzinę. Pewnego dnia przyjechał jednak w tygodniu, z niepokojącą nowiną o wybuchu wojny między Niemcami, Francją i Rosją. Zawiadomił nas też, że on sam – miał wtedy 39 lat – musi natychmiast zameldować się w swojej jednostce, a wszyscy goście hotelu powinni niezwłocznie wrócić do domów. Trudno wam sobie pewnie wyobrazić, jakie podekscytowanie wywołała ta wiadomość i jak ciężko było dostać się do pociągu. W końcu nam się jednak udało. Oczywiście ani ja, ani Günter nie mieliśmy pojęcia, czym w rzeczywistości była „wojna”. Daliśmy się porwać ogólnej atmosferze ekscytacji i cieszyliśmy się tym całym zamieszaniem. W końcu byliśmy tylko dziećmi – Günter miał zaledwie jedenaście lat, ja dziewięć, a mały Hans dopiero co skończył pięć. Jedyną osobą, która podeszła do tego z powagą, był ojciec. Zgłosił się od razu do jedenastego pułku – tego samego, w którym odebrał szkolenie wojskowe pod koniec zeszłego stulecia. Szkolenie było obowiązkowe dla wszystkich chłopców po ukończeniu szkoły i trwało rok. Mieliśmy niezły ubaw, kiedy ojciec wrócił do domu w mundurze, w który ledwo się mieścił. Musiał go jednak mieć na sobie, bo w barakach panowało takie zamieszanie, że zgubił swoje cywilne ubrania. Nienajlepszy początek wojskowej kariery, która miała trwać kolejne cztery długie lata. Choć na początku nikt się tym specjalnie nie przejmował, wkrótce zaczęło do nas docierać, co tak naprawdę oznaczała wojna. Ojciec nie mógł już zajmować się swoim interesem, więc wszystkie obowiązki spadły na jego wspólnika, który był znacznie starszy i nie kwalifikował się do służby. Wspólnik ojca nazywał się Baerwald. Baerwald & Herrnstadt była firmą zajmującą się hurtową sprzedażą tkanin. Pan Baerwald dobrze zarządzał interesem i hojnie nas wspomagał, choć oczywiście matka miała do dyspozycji bardzo ograniczony budżet i z ledwością udawało jej się wiązać koniec z końcem. Bardzo często wyglądała na zmęczoną i smutną. Budynek szkoły przy Paradisestraße został przekształcony w szpital wojskowy, więc lekcje odbywały się popołudniami w okropnie zaniedbanym budynku w starej części miasta, bez dostępu do prądu. Używaliśmy lamp gazowych, co było oczywiście bardzo męczące. Właśnie wtedy zacząłem mieć problemy z nauką i z ledwością otrzymałem około Wielkanocy 1915 roku promocję z Quinty do Quarty [z piątej klasy do czwartej].
Wojna trwała nadal. Początkowo myśleliśmy, że nie zajmie to dłużej niż kilka tygodni. Z czasem zaczęliśmy jednak rozumieć, że nie wszystko szło tak dobrze, jak moglibyśmy sobie tego życzyć. Rannych żołnierzy wciąż przybywało i krążyły pogłoski, że wojska rosyjskie dotrą na Śląsk, a być może i do samego Breslau. Ojciec stacjonował przez jakiś czas w odwodzie, ale wkrótce został wysłany (mimo wieku) na front rosyjski, gdzie był narażony na ogromny trud i niebezpieczeństwo. Bardzo rzadko przyjeżdżał do domu i okropnie za nim tęskniliśmy. Nagle w 1915 roku zmarła ciotka Clara, a niedługo po niej, w 1917, babcia Emma. Przez to wszystko mocno posmutniałem, stałem się cichym dzieckiem. Byłem przekonany, że wkrótce wszyscy umrzemy. Dotarło do mnie, że każdy postawiony krok zbliża mnie do grobu. Kiedy na domiar wszystkiego niespodziewanie zmarł jeden z moich szkolnych kolegów, wpadłem w głęboką depresję. Jedynym, co mnie wtedy cieszyło, było wyjście do opery lub na koncert. Mimo wojny życie towarzyskie w Breslau nie zwolniło.
Matka doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co się ze mną działo, więc próbowała znaleźć kogoś, kto pomógłby mi z wciąż piętrzącymi się problemami w nauce. Miała rację, myśląc, że lepsze wyniki w szkole dobrze wpłyną na moje ogólne samopoczucie. W ten oto sposób do mojego życia wkroczył Erwin Cohn. Miał wtedy szesnaście lat, był okropnie brzydki, ale niezwykle pozytywnie nastawiony do życia. Był też świetnym nauczycielem. Bywał w naszym domu codziennie, stał się przyjacielem rodziny i pomógł mi do tego stopnia, że od tej pory zawsze byłem w najlepszej piątce uczniów w klasie. Zupełnie inaczej patrzyłem na świat. Przestałem myśleć o śmierci. Erwin zaprzyjaźnił się też z moim najlepszym przyjacielem, Walterem Fabischem, i wspólnie jeździliśmy na długie wycieczki rowerowe. Trwało to do 1917 roku, kiedy Erwin został wezwany do wojska. Oczywiście jako niski, brzydki młodzieniec z lekkim garbem dość zabawnie wyglądał w mundurze. Nienawidził też każdej sekundy swojej wojskowej kariery. Nie była ona jednak długa, jako że wojna skończyła się w listopadzie 1918 roku, po tym jak cesarz uciekł z kraju, a władzę – po krótkiej, ale skutecznej rewolucji – przejęli socjaliści.
W ostatnim roku wojny, po klęsce Rosjan, ojciec (wtedy już po czterdziestce) został zwolniony z czynnej służby. Odznaczono go Krzyżem Żelaznym i awansowano do stopnia porucznika. Był odpowiedzialny za rosyjskich jeńców wojennych, którzy pracowali na roli w okolicach Glatz [Kłodzko], a później Habelschwerdt [Bystrzyca Kłodzka]. Do jego zadań należało doglądanie gospodarstw i opieka nad więźniami. Skarżyli mu się zarówno rolnicy, jak i więźniowie, a ojciec musiał albo na miejscu rozwiązywać ich problemy, albo zgłaszać je komuś wyżej postawionemu. Spędziłem z nim mnóstwo czasu na podróżach służbowych do różnych wsi, zazwyczaj powozem wysyłanym dla niego przez rolników. […]
Oczywiście rolnicy chcieli pozostawać z ojcem w dobrych stosunkach, dlatego prezentowali nam mnóstwo produktów, które w czasie wojny były bardzo trudno dostępne: kurczaki, jaja, masło, mleko, mnóstwo owoców i innych rzeczy. Byliśmy im za to wszystko niezwykle wdzięczni – szczególnie moja mama, której zadaniem było wykarmienie trzech dojrzewających chłopców. Choć byliśmy w nienajgorszej sytuacji, mama cieszyła się, kiedy ktoś z rodziny zapraszał nas (Güntera i mnie) do siebie na krótkie wakacje. Pod koniec wojny Günter miał jakieś trzynaście czy czternaście lat. W przeciwieństwie do mnie był niezwykle pewny siebie, człowiek prawdziwie „obyty w świecie”. Pomimo wieku potrafił bez problemu zadbać o siebie i o swojego o piętnaście miesięcy młodszego brata.
Pierwsze zaproszenie nadeszło od jedynego brata ojca, Waltera, który ożenił się z pochodzącą z bardzo bogatej rodziny Edith Oettinger. Walter pracował jako główny inżynier i dyrektor ogromnej firmy inżynieryjnej Orenstein & Koppel, produkującej lokomotywy i inne pojazdy niezwykle istotne podczas działań wojennych. Jego praca była tak potrzebna, że został zwolniony z czynnej służby wojskowej. Był wspaniałym, świetnie wykształconym i dobrym człowiekiem. Jego żona Edith była znakomitą pianistką, kobietą o wyrazistej osobowości. Mieli dwóch synów: Garry’ego i Lonniego. Mieszkali w dwupoziomowej willi na przedmieściach Berlina. Odwiedziliśmy ich zatem w 1917 roku i bawiliśmy się fantastycznie. Wujek Walter posiadał zabawny dar naśladowania wszystkich członków naszej wielkiej rodziny, czym doprowadzał nas do łez. Jego cała rodzina była bardzo religijna, więc każdy piątkowy wieczór – spędzany często również w towarzystwie rodziców Edith – zmieniał się w podniosłe i bardzo imponujące wydarzenie, zazwyczaj kończące się recitalem ciotki. Lonnie miał wtedy jakieś pięć lat, Garry niecałe dwa.
Do Berlina jechało się pół godziny. Podczas tamtych wakacji po raz pierwszy odwiedziliśmy z Günterem stolicę Niemiec, gdzie naszym przewodnikiem był inny wujek, Max Landsberg – brat mamy waszej babci, Käte. Był już wtedy w separacji ze swoją żoną, siostrą mojej mamy Liese […].
Od kiedy pamiętam, małżeństwo Liese i Maxa było nieudane. Opowiem o tym później. Prawdziwą tragedią była dla nich śmierć ich dwunastoletniej córki Evy (która na zawsze pozostanie małą Evchen). Zmarła na tajemniczą chorobę, na którą cierpiała przez większość swojego krótkiego życia. Byłem akurat wtedy w Berlinie i uczestniczyłem w jej pogrzebie, który był bardzo bolesnym wydarzeniem (zmarła mniej więcej w tym samym czasie, co wujek Walter). Wujek Max zawsze bardzo mi imponował jako niezwykle inteligentny człowiek. W dodatku darzył mnie szczególną sympatią. Cierpiał na zapalenie woreczka żółciowego i podczas ataków wstrzykiwał sobie spore dawki morfiny. Zmarł w wieku czterdziestu kilku lat. Nie byłem obecny na jego pogrzebie.
Jakoś w tamtym okresie odwiedziliśmy też Posen [Poznań], wtedy należące do Prus. […] Mieszkały tam dwie siostry mojego ojca, Hanna Michelsohn i Henny Hammerschlag. Hanna była już wtedy wdową. Jej mąż zmarł jeszcze przed moim urodzeniem. Mieli razem syna Georga, bardzo dużo pieniędzy i dom towarowy, wtedy jeden z największych w Posen. Kiedy dotarliśmy tam z Günterem, Hanna była bardzo chora. Opiekowała się nią wyglądająca bardzo arystokratycznie służąca, Hedel Russ, która nie dopuszczała do niej żadnych gości, włącznie ze mną i moim bratem. Spędzaliśmy czas z jej synem, Georgiem, który lubił się rządzić i próbował nami komenderować. Miał wtedy siedemnaście lat, był absolutnym playboyem, rozpieszczonym do granic możliwości. Interesowały go wyłącznie przyjemności. Nauczył nas palić papierosy i poznał z mnóstwem dziewczyn, które mu się podobały. Georg miał jedną zaletę – był bardzo frum [pobożny]. Spędzał mnóstwo czasu w synagodze, gdzie służył jako gabaj. Nie był nawet w najmniejszym stopniu zainteresowany biznesem ojca i kiedy w końcu, po śmierci matki (która zmarła jeszcze przed zakończeniem wojny), odziedziczył majątek, przehulał go dość szybko. Został zamordowany przez nazistów podczas wojny.
Henny i Harry Hammerschlag, mili i dobrzy ludzie, którzy przyjęli nas pod swój dach w Posen, tworzyli szczęśliwe małżeństwo. Mieli dwójkę dzieci, Käte i Ernsta, które były w podobnym wieku co ja i Günter, ale zbytnio się nie lubiliśmy. Kiedy zmarła Hanna i dom towarowy, w którym pracował Harry, został sprzedany, on i Henny przeprowadzili się wraz z dziećmi do Berlina, gdzie Harry pracował po wojnie dla Baerwald & Herrnstadt. Nie odniósł tam jednak dużego sukcesu. Często odwiedzałem ich w Berlinie. Mieli piękne mieszkanie przy Kurfürstendamm. Käte wyszła za dentystę. O ile mnie pamięć nie myli, jej i Ernstowi, który był lekko niepełnosprawny, udało się uciec przed nazistami. Henny i Harry zginęli w komorze gazowej. Ich również nie mogliśmy uratować.
Znowu jednak wybiegam w przyszłość, a nie mogę zamknąć tego rozdziału, nie wracając w do czasów pierwszej wojny, a nawet do roku przed jej wybuchem. W 1913 roku Breslau był centrum ogólnokrajowych obchodów setnej rocznicy pokonania Napoleona przez Prusy i Austrię, po jego nieudanej inwazji na Rosję. Z tej okazji zbudowano w Breslau słynną Jahrhunderthalle [Hala Stulecia] z przepięknymi ogrodami i parkiem rozrywki. Wystawionych było mnóstwo ciekawych eksponatów, mnie jednak najbardziej zainteresował oryginalny powóz, którym Napoleon uciekał z Moskwy do Prus. Miałem wtedy zaledwie dziewięć lat, ale pozwolono mi godzinami bawić się w parku rozrywki, gdzie większość czasu – o ile dobrze pamiętam – spędziłem z dziewczynką o imieniu Thea, która dziś jest waszą babcią. Naszą ulubioną zabawą było siedzenie na tak zwanym „szatańskim kole” – konstrukcji przypominającej płytę gramofonową, która kręciła się coraz szybciej i szybciej, aż każdy, kto na niej siedział, lądował na ziemi. Wspaniała zabawa.
Podczas wojny udałem się również na Górny Śląsk. Towarzyszył mi Erwin Cohn. Właściwie kazali nam tam jechać moi rodzice. Zostaliśmy wysłani do domu samotnego leśnika, który przyjmował pod swój dach młodych ludzi i zabierał ich ze sobą na polowania. Obiecywał dobrze karmić swoich podopiecznych, co było ogromną wartością, jako że podczas wojny dostęp do żywności był bardzo ograniczony. Dom leśnika znajdował się w Ponischowitz [Poniszowice], w środku lasu z dala od wszystkiego. Muszę przyznać, że czułem się tam zupełnie bezradny, chyba nawet bardziej niż Erwin. Polowania nie interesowały mnie w najmniejszym stopniu. Było tam też dwóch innych młodych chłopaków, Żydów z Gleiwitz [Gliwice]. Jednym z nich był mój imiennik Rudi Herrnstadt (później słynny niemiecki dziennikarz i pisarz). Drugi nazywał się Julius Berger. Oboje, z nieznanych mi wtedy powodów, pałali (szczególnie do mnie) straszną nienawiścią i na każdym kroku próbowali utrudnić mi życie. Raz posypali moje łóżko proszkiem, który powodował swędzenie. Przestali mi dokuczać dopiero po interwencji Erwina, który wdał się z nimi w bójkę. Znacznie później dotarło do mnie, że ci chłopcy myśleli, że Erwin i ja byliśmy w sobie zakochani i mieliśmy romans, co im się bardzo nie podobało. Wprawdzie Erwin próbował mi to wtedy wyjaśnić, ale jako młody chłopak zwyczajnie nie rozumiałem, o co mu chodzi. Erwin doskonale to jednak wiedział i nawet przyznał mi się później, że – jeśli o niego chodziło – Rudi i Julius wcale się nie mylili. Żałuję, że nikt mi tego wtedy nie potrafił wytłumaczyć. Nie miałem świadomości, że coś takiego w ogóle istnieje. Jak więc możecie się domyślić, nie była to udana wycieczka, a wręcz spowodowała ona częściowy nawrót depresji, choć myślałem, że pożegnałem się z nią wraz z pojawieniem się w moim życiu Erwina Cohna. Erwin, jak się okazało, rzeczywiście był gejem. Ma osiemdziesiąt pięć lat i mieszka w Eliacie. Do dziś interesują go młodzi utalentowani mężczyźni, którym pomaga – nie utrzymując z nimi żadnych kontaktów fizycznych – jako wychowawca i nauczyciel. Pozostawaliśmy z Erwinem bardzo blisko, dopóki mieszkał jeszcze w Niemczech. Później jeszcze dużo wam o nim opowiem…
Tłumaczenie: Jolanta Różyło
CZĘŚĆ II
CZĘŚĆ III
CZĘŚĆ IV
Przypisy:
[1] Nieistniejąca już ulica Ostra, łącząca ul. Zaporoską z ul. Powstańców Śląskich.
[2] Johannesgymnasium było jednym z podmiotów w tak zwanym Breslauer Schulstreit – konflikcie szkolnym między miastem Breslau a Kultusministerium (Ministerstwem ds. Religii i Edukacji) w latach 60. i 70. XIX wieku w Niemczech. Większośc radnych miejskich Breslau zgodziła się, aby nowo otwarte szkoły były bezwyznaniowe, spotkało się to jednak z dużym sprzeciwem katolików. Dopiero w 1872 roku, gdy konserwatywnego ministra edukacji Heinricha von Mühlera zastąpił bardziej liberalny Adalbert Falk, szkoła – która była gotowa do użytku już od sześciu lat – została otwarta.