Rudi Herrnstadt: „Pamiętniki z Breslau” (cz. III)

Trzecia część „Pamiętników z Breslau” Rudiego Herrnstadta obejmuje lata 1933-1936 – od Przejęcia władzy przez Hitlera do wyjazdu Herrnstadtów z ukochanego Wrocławia.

 

CZĘŚĆ I

CZĘŚĆ II

 

CZĘŚĆ III

1933-1936

Wkraczamy teraz w najbardziej tragiczny etap historii Niemiec. Pisałem już wcześniej, że przynajmniej w naszych kręgach nikt nie traktował Hitlera i jego partii poważnie, mimo że jej znaczenie ciągle rosło. Z garstki parlamentarzystów pod koniec lat dwudziestych przerodziła się ona już w 1931 roku w partię niemalże większościową. Nikt nie wierzył, że nadejdzie dzień, w którym Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei zyska prawie czterdzieści procent głosów, wprowadzając tym samym do Reichstagu ponad dwustu członków. Drugie miejsce pod względem liczebności zajmowali komuniści, resztę zaś stanowiły tak zwane „partie centrum”. Kryzys ekonomiczny i rosnące bezrobocie doprowadziły kraj do sytuacji, w której do władzy dojść mogła albo partia skrajnie lewicowa, albo prawicowa lub wojskowa dyktatura. Wszelkie próby powołania rządu koalicyjnego zakończyły się fiaskiem. Pod koniec stycznia 1933 roku starzejący się już prezydent Hindenburg nie miał innego wyboru, jak tylko mianować na urząd kanclerza Niemiec Hitlera – lidera największej partii. Doprowadziło to oczywiście do obsadzenia wszystkich głównych stanowisk rządowych i innych pozycji kierowniczych znaczącymi członkami partii nazistowskiej. Hermann Göring, jeden z najbliższych współpracowników Hitlera, został ministrem sprawiedliwości, a później premierem Prus. 

Tymczasem sprawy w sądach w Breslau toczyły się swoim normalnym trybem. Pewnego dnia, w marcu 1933 roku, wszyscy radcy, a przynajmniej ich większość, jak zwykle zebrali się w tak zwanym Anwaltszimmer (pokoju adwokackim), jedząc (pyszne i słynne) kiełbaski. Nagle drzwi otworzyły się z impetem i do środka wpadła grupa uzbrojonych członków SA, krzycząc „Juden raus!”. Wybuchła panika. Wszyscy myśleli tylko o jednym – żeby jak najszybciej stamtąd uciec. Cały budynek został jednak otoczony przez oddział, a na korytarzach roiło się od funkcjonariuszy. Wtargnęli do wszystkich sal sądowych, przerywając toczące się procesy. Pamiętam jednego odważnego sędziego, który miał „czelność” zapytać funkcjonariuszy, z czyjego rozkazu działają. – Z rozkazu feldmarszałka Göringa – usłyszał. Z wieloma adwokatami, a nawet sędziami o „żydowskim wyglądzie” obchodzono się brutalnie. Mi na szczęście udało się zachować spokój. Chodziłem od gabinetu do gabinetu, prosząc o odroczenie moich rozpraw do jutra. Następnie wróciłem do pustego pokoju adwokatów, ściągnąłem togę, założyłem marynarkę i przez nikogo nieniepokojony wyszedłem z budynku, do którego już nigdy nie dane było mi wrócić. 

Dopiero wtedy tak naprawdę zdałem sobie sprawę z tego, co stało się w naszym kraju i co jeszcze może się wydarzyć. Wróciłem do biura na Gartenstraße [Józefa Piłsudskiego] i zdałem relację z całego zdarzenia mojemu partnerowi Löserowi. Siedzieliśmy potem przez długi czas, nie odzywając się ani słowem. Byliśmy przerażeni i zrozpaczeni.

Kiedy wróciłem do domu, bardzo ostrożnie opowiedziałem o wszystkim Thei. Była wtedy w piątym miesiącu ciąży. Od tamtego dnia sprawy nabrały zawrotnego tempa. W maju 1933 roku otrzymałem list z Ministerstwa Sprawiedliwości. Ponieważ byłem Żydem, zostałem skreślony z listy adwokatów, a cały mój prawniczy dorobek po prostu przestał istnieć. Löser, jako weteran pierwszej wojny światowej, otrzymał tymczasowe zezwolenie na zachowanie prawa do wykonywania zawodu. Obiecał mi, że nic między nami się nie zmieni – on miał zajmować się sprawami w sądzie, a ja przygotowywać je w biurze. Niestety trwało to tylko do momentu, w którym zmuszono go, żeby mnie zwolnił. On sam zresztą wkrótce potem otrzymał zakaz wykonywania zawodu. W 1937 roku wraz z rodziną uciekł do Holandii. Kiedy Niemcy dotarli tam na przełomie 1940 i 1941 roku, trafił z żoną do obozu. Obydwoje zginęli. 

8 czerwca 1933 roku, miesiąc przed terminem, urodziła się wasza matka. Przedwczesny poród był bez wątpienia wynikiem ogromnego stresu, jaki wasza babcia przeżywała w trakcie ciąży. Kiedy poszedłem zarejestrować waszą matkę, urzędnik zapytał mnie o zawód. Opowiedziałem mu całą historię. – Przecież to niemożliwe, aby odebrano panu zawód! Jeśli zarejestruję ojca jako bezrobotnego, może to źle wpłynąć na przyszłość dziecka – upierał się. Chciał wpisać w rubrykę „zawód”: „Adwokat, Doctor Juris”. Jak widzicie, obowiązywała wtedy jeszcze pewna doza przyzwoitości. 

Opisanie tego, jak wielki entuzjazm i radość przyniosły narodziny waszej matki, byłoby chyba niemożliwe. Była pierwszą dziewczynką w rodzinie Herrnstadtów od czasu narodzin – pół wieku wcześniej – sióstr mojego ojca, Hanny i Henny. Nazwaliśmy ją Renata. Poród, jak było wtedy przyjęte, miał miejsce w domu, z udziałem ginekologa i położnej. Wszystko poszło gładko, chociaż całą operację skomplikowała oczywista chęć Renaty, aby wypiąć się na cały świat, zamiast się z nim zmierzyć. Pomimo starań doktora Großa poród, jak myślę, był dla waszej babci bardzo bolesny. Ale jeszcze bardziej bolesny był oczywiście dla mnie. Zmuszony słuchać krzyków i jęków, krążyłem w nerwach po pokoju gościnnym – miejscu najbardziej oddalonym od sypialni, w której miał miejsce poród. Wiecie zresztą, że nigdy nie byłem śmiałkiem w obliczu tego rodzaju sytuacji. Oczywiście wszyscy zgodnie uznali, że nie przyszło wcześniej na świat ładniejsze i bardziej urocze dziecko. Wraz z mijającymi tygodniami i miesiącami zmieniliśmy nieco zdanie. Renata płakała dniami i nocami, nie dając nam prawie nigdy chwili spokoju. Nie potrafił temu zaradzić nawet nasz lekarz rodzinny, stary już wtedy wujek Weigert. Erwin Cohn radził, abyśmy skonsultowali się z pediatrą, doktor Aron. Ona natychmiast zdiagnozowała u małej skurcz mięśnia, powodujący niedrożność jelit. Leczenie, zmiana pokarmu i sposobu karmienia były oczywiście uciążliwe, ale wasza babcia była przepełniona miłością i niezwykłą cierpliwością. Miała też dodatkowe wsparcie świetnej pielęgniarki, pani Hirschel. Dla waszego dziadka był to jednak moment kompletnego załamania nerwowego.

Nie było wątpliwości, że do tego stanu doprowadziła mnie akumulacja stresów, których doświadczyłem w pierwszej połowie 1933 roku, połączona z totalnym rozpadem mojego świata – utratą pracy i nieciekawie wyglądającą przyszłością. Idąc pewnego dnia przez miasto, poczułem nagłą falę zawrotów głowy. Ledwie dotarłem na Gartenstraße i zdołałem wspiąć się na trzecie piętro, na którym znajdowało się biuro Lösera, gdy runąłem na podłogę i zacząłem wymiotować. Wezwano lekarza. Na początku podejrzewano wrzody żołądka, ale ta diagnoza okazała się zupełnie nietrafiona. Została skorygowana przez Erwina Cohna, który sam był już wtedy lekarzem. Zadzwonił do mojego doktora po tym, jak ambulans zabrał mnie do domu. Doktor Pringsheim potwierdził, że cierpiałem na załamanie nerwowe, za które odpowiedzialnych było wiele czynników. Dodatkowo mój stan pogorszyły nieprzespane noce – sprawka waszej ukochanej matki. Po kilku dniach leczenia zdecydowałem się pozostawić Renatę pod czułą opieką jej odważnej, niestrudzonej, kochającej mamy i przeprowadzić się na jakiś czas do Reichenbach [Dzierżoniów], gdzie mieszkał Günter. Miałem tam wszystko, czego potrzebowałem: zupełną ciszę i spokój, a nawet rozrywkę zapewnianą przez przyjaciół brata. Towarzyszyli nam Franz i Helmut Kanter oraz ich żony. Później ja i Thea zaprzyjaźniliśmy się z nimi blisko i odwiedzaliśmy ich w Anglii, dokąd wyemigrowali. Choć przez długi czas wyglądałem jak chodząca śmierć, w końcu wyzdrowiałem (pomogło leczenie lampą ultrafioletową) i zacząłem snuć plany na najbliższą przyszłość. Mimo że Felix Löser wielkodusznie przekazywał mi każdego miesiąca jakąś sumę pieniędzy, było jasne, że nie mogliśmy dłużej mieszkać w drogim apartamencie przy Hohenzollernstraße [Zaporoska]. Do dziś pamiętam wyraz żalu na twarzy naszego gospodarza, pana Rademachera, kiedy wręczyłem mu wypowiedzenie i przedstawiłem powód decyzji. Żyliśmy więc w naszym stworzonym z miłością i cudownie umeblowanym mieszkaniu zaledwie rok, po czym musieliśmy się wyprowadzić i zamieszkać z rodzicami przy Schenkendorfstraße 10 [Orla], gdzie przyjęto nas niezwykle ciepło. Mogę szczerze powiedzieć, że miłość i uwaga, jaką Renata (oczywiście zasłużenie) otrzymywała od moich rodziców i babci Käte – nie tylko w okresie niemowlęctwa, ale również później – zwyczajnie jest nie do opisania. 

Pozostawało jednak pytanie, co dalej. Ojciec zaproponował mi pracę w swoim biurze, którą przyjąłem z ochotą. Niestety nie miałem ani wykształcenia, ani ambicji do wykonywania tego zawodu. Hans podjął dobrą decyzję i w 1933 roku wyemigrował wraz z przyjacielem, Günterem Schönwaldem, do RPA. Nikt z rodziny nie miał wtedy nawet pojęcia, gdzie ten kraj się znajduje. Nam podjęcie decyzji o emigracji zajęło kolejne trzy lata. 

Nie musieliśmy długo czekać na pierwsze wieści od Hansa, do którego niebawem dołączyli przyjaciele. Wiadomości o kraju, a szczególnie o Przylądku, były niezwykle entuzjastyczne. Hans radził nam jednak nie spieszyć się, bo sytuacja ekonomiczna w RPA była nienajlepsza, a jako rodzina z dzieckiem moglibyśmy napotkać na miejscu wiele przeszkód. 

Kontynuowałem więc pracę w firmie ojca, której działalność w ogromnej większości polegała na prowadzeniu filii NWK [Nordwestdeutsche Kraftwerke AG]. Nie było to dla niego łatwe zadanie, jako że wielu klientów zaczęło popierać nazistów. Niektórzy nie mogli zrozumieć, dlaczego NWK nadal zatrudnia Żyda. 

Firma jednak trzymała się ojca mocno. Pracował dla nich cały czas, nawet kiedy w 1936 roku zdecydowaliśmy się na emigrację. Ostatecznie zmuszeni byli go zwolnić w 1937 czy 1938 roku. Dostał od nich hojny dodatek, a dużo później – już po wojnie – firma wypłaciła mu jeszcze „odszkodowanie”. Czapki z głów. Nie jestem pewien, co ostatecznie stało się z przedsiębiorstwem, ale myślę, że firma zbankrutowała, jeszcze zanim w połowie lat pięćdziesiątych rezultaty zaczął przynosić Wirtschaftswunder. 

Wypłata ojca kurczyła się z miesiąca na miesiąc. Kończyły się też moje oszczędności i pieniądze ze sprzedaży mebli. Doszliśmy do smutnego wniosku, że musimy poszukać innego, tańszego lokum. Znaleźliśmy wystarczająco duże mieszkanie, po raz kolejny przy Hohenzollernstraße, ale w znacznie tańszej, położonej bardziej na północ okolicy, zwanej teraz Hindenburg Platz [plac Powstańców Śląskich]. Sprzedaliśmy sporo mebli rodziców (również ukochany fortepian), na które nie było miejsca w nowym mieszkaniu. Wciąż jednak było wygodnie. Bez problemu podzieliliśmy pokoje w mieszkaniu tak, aby wystarczyło miejsca dla wszystkich – naszej trójki i rodziców. Ojciec mógł zrezygnować z dotychczasowego biura i wynająć coś na innym piętrze budynku, w którym teraz mieszkaliśmy, co było dużym plusem tej przeprowadzki. I właśnie tam wraz z ojcem, zmuszeni zwolnić pozostałych pracowników, zajmowaliśmy się interesami NWK. 

Nowa praca nie dawała mi satysfakcji, wpadłem jednak na pomysł, który wydał mi się genialny. Czemu nie wykorzystać mojej wiedzy i nie pracować jako doradca prawny lokalnych przedsiębiorców i byłych klientów? Był to sposób na co prawda niską, ale comiesięczną wypłatę. Przedyskutowałem pomysł z przyjaciółmi i spotkałem się ze sporym entuzjazmem, szczególnie ze strony przyjaciela Güntera, Maxa Proskauera. 

Max zaproponował, abyśmy wspólnie otworzyli biuro w jednym z pokoi w mieszkaniu jego rodziców przy Goethestraße [Wielka]. Miał on kontakt z kilkoma firmami ubezpieczeniowymi i był przekonany, że uda mu się wciągnąć je do współpracy. Otworzyliśmy więc biuro i szybko znaleźliśmy sporą grupę zainteresowanych. Ponieważ biznes nic nas nie kosztował, zaczęliśmy nawet trochę zarabiać, a pomimo dodatkowego zajęcia wciąż mieliśmy sporo wolnego czasu. Kupiliśmy niewielką motorówkę i spędzaliśmy długie cudowne godziny, pływając po Odrze. Odkrywaliśmy idylliczne okolice Breslau i odwiedzaliśmy piękne zakątki, które pamiętaliśmy jeszcze ze szkolnych wycieczek. Wasza babcia Thea nie pozostawała bezczynna – rozpoczęła pracę dla żydowskiej organizacji kulturalnej Jüdischer Kulturbund. Pod nieobecność Thei małą Renatą zajmowały się prababcie. Staraliśmy się więc, jak tylko mogliśmy. 

Oczywiście czasami w domu dochodziło do spięć. To zupełnie normalne, kiedy pod jednym dachem mieszka młodsze i starsze pokolenie. Thea i moja matka nigdy dobrze się nie dogadywały i nie potrafiły się do końca polubić. Jakoś dawaliśmy sobie jednak radę. […]

Był 16 stycznia 1935 roku. Dzień, w którym sprawy zaczęły się gwałtownie pogarszać. Zgodnie z ustawami norymberskimi Żydzi nie mogli już zatrudniać służby. Dochodziło do coraz większej liczby aresztowań. Ludzie po prostu znikali bez śladu. Zaczęła się nagonka. Żydzi byli wyjęci spod prawa. W każdym momencie można było spodziewać się najgorszego. Zmuszano do sprzedaży za bezcen swoich interesów tak zwanym „aryjczykom”. Na żydowskich sklepach wymalowywano wielkimi literami słowo Żyd. Każdego wieczoru z radia dochodził paskudny głos Hitlera. Pomimo wyraźnego zakazu zawsze wyłączaliśmy odbiornik. Aby choć trochę odpocząć i zająć myśli czymś innym, prawie każdego wieczoru z rodzicami i Theą siadaliśmy do brydża, który okazał się naszym zbawieniem. Wokół jednak bez przerwy działy się straszne rzeczy. Ludzie odbierali sobie życie. Pojawiły się nowe regulacje zabraniające byłym adwokatom prowadzenia jakiejkolwiek prawniczej działalności. Był to ostateczny koniec spółki Proskauer & Herrnstadt. I tak oto znowu znaleźliśmy się na dnie. Nazistowski obłęd stale się pogłębiał. Hitler skazał na śmierć przywódcę SA Ernsta Röhma (krążyły pogłoski, że zamordował go własnymi rękami, bo ten stał się zbyt wpływowy). Dysydenci, tacy jak generał von Schleicher czy Gregor Straßer, zostali zamordowani, choć w tym przypadku lepszym słowem byłoby „zlikwidowani”. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak rozpocząć planowanie emigracji do RPA. Z pomocą przyszedł nam Günter i jego bogaci przyjaciele, którzy z radością zapłacili za nasze bilety. Zaopatrzyli nas również w niezbędną gotówkę, którą oczywiście obiecaliśmy zwrócić w obcej walucie, kiedy tylko ułożymy sobie jakoś życie na miejscu. Upłynęło jednak trochę czasu, zanim poważnie zaczęliśmy myśleć o wyjeździe.

Wcześniej zmuszeni byliśmy do kolejnej przeprowadzki. Życie z rodzicami było coraz bardziej uciążliwe, a nasze nerwy coraz bardziej zszargane. Całą trójką przenieśliśmy się do co prawda ślicznego, ale bardzo małego mieszkania przy Derfflingerstraße [Krakusa]. Było to mieszkanie na trzecim albo czwartym piętrze nowoczesnego, ale pozbawionego duszy bloku. Moi rodzice przenieśli się zaś do bardzo wygodnego mieszkania na Wölflstraße [Pocztowa]. […]

W 1936 roku południowoafrykański Johannesburg obchodził pięćdziesiątą rocznicę istnienia. Z tej okazji wielu przewoźników morskich oferowało tanie wycieczki do RPA. Jedynym warunkiem skorzystania z promocji było zarezerwowanie biletu powrotnego. Uznaliśmy, że to nasza najlepsza szansa i za pożyczone wcześniej pieniądze kupiliśmy bilety na rejs Ulyssesem. Statek wypływał z Liverpoolu 25 października i płynął do Kapsztadu, dalej do Australii, a następnie wracał do Anglii. Zwykły bilet kosztował trzydzieści funtów, a bilet waszej mamy połowę mniej. Musieliśmy dostać się pociągiem przez Berlin do Hoek van Holland, stamtąd promem do Dover i dalej pociągiem do Londynu. Tam zaopiekowała się nami znajoma rodzina Kanterów. Dołączył do nas też Günter, który upierał się, że musi nas odprowadzić na statek. Moi rodzice bali się trudnego pożegnania, więc aby go uniknąć, na krótko przed naszym wyjazdem pojechali do Krummhübel [Karpacz] w Karkonoszach, gdzie często spędzaliśmy szkolne wakacje. Wasza babcia zaczęła uczyć się angielskiego na rok przed wyjazdem, ale po przyjeździe na Wyspy szybko zorientowaliśmy się, że ani nie rozumiemy języka, ani nie jesteśmy w stanie się w nim porozumiewać. Ulysses był pełen Anglików. 

Statek dysponował tylko jedną klasą, atmosfera była więc bardzo przyjemna. Wszyscy byli przyjaźnie nastawieni, a jedzenie wyśmienite. Niestety waszą mamę dopadła choroba morska, która trwała przez cały czas naszej podróży. Oma Käte służyła pomocą i wszyscy wykorzystaliśmy tę trwającą trzy tygodnie podróż najlepiej, jak potrafiliśmy. Będąc jeszcze w Londynie, otrzymaliśmy od Hansa list z życzeniami szczęśliwej podróży. Radził w nim, abyśmy nie tęsknili zbytnio za Europą, która niedługo miała stanąć w płomieniach – były to prorocze słowa. Obiecywał spotkać się z nami w Kapsztadzie.

Nie mogliśmy się również doczekać spotkania z wujkiem Wernerem, który mieszkał w Johannesburgu. Wyjechał tam w 1934 czy 1935 roku. Zajmował się swoją matką, dopóki wszystkim nam nie udało się razem zamieszkać. To, jak możecie się domyślać, zajęło jednak trochę czasu. […] Rozstanie z Breslau i Europą nie było wcale łatwe. Nie mieliśmy pojęcia, co stanie się z rodzicami, los Güntera również nie był pewny. Myślał, że jest bezpieczny – wciąż miał dobrą pracę w Weil & Nassau i dobrze zarabiał. Dokładnie pamiętam, jak czuliśmy się z Theą tego deszczowego dnia, około 20 listopada 1936 roku, kiedy całą trójką musieliśmy opuścić mieszkanie moich rodziców (już wcześniej zrezygnowaliśmy bowiem z tego przy Derfflingerstraße). Na dworzec jechaliśmy taksówką. Gdy wsiadaliśmy do pociągu do Berlina, do przepełnionego wagonu drugiej klasy, mocno ściskałem małą rączkę Renaty. Babcia Käte wyruszyła do stolicy kilka dni wcześniej, ponieważ chciała pożegnać się ze swoją siostrą Toni Wachsner, która cierpiała na nieuleczalną chorobę nerek. Toni zmarła kilka dni po naszym wyjeździe. […] Pociąg opuścił już Breslau, kiedy wasza najdroższa matka (wtedy trzyletnia i niezwykle urocza) na cały głos wykrzyczała: – Tatusiu, kiedy będziemy w Afryce? 

Cały przedział zamarł. Na granicy Niemiec z Holandią nadzorca niemieckiej służby celnej przyszedł do naszego przedziału, uścisnął mi dłoń i powiedział: – Koniecznie wróćcie do kraju, czas Hitlera niedługo dobiegnie końca.

Od razu po naszym przybyciu do Londynu wybuchło wielkie zamieszanie, bo nigdzie nie mogliśmy znaleźć wózeczka dla ulubionej lalki Renaty, którą wszędzie ze sobą nosiła. Na szczęście w końcu udało się go znaleźć Helmutowi, podczas gdy ja i Thea gorączkowo szukaliśmy w kieszonkowym słowniku angielskiego słowa na Kinderwagen. Gorsze jednak miało dopiero nadejść. Gdy dobiliśmy do Liverpoolu, okazało się, że cały nasz bagaż, który został wysłany na Ulyssesa statkiem z Hamburga, nie dotarł na miejsce z powodu sztormu. Nie wiedzieliśmy, co robić. Nie mogliśmy niczego dokładnie wytłumaczyć – ani głównemu stewardowi, ani kapitanowi statku. Z pomocą przyszła jedna z naszych współemigrantek – wówczas pani Herschan, a później Meyer. Wyjaśniła całą sytuację kapitanowi, który od razu zgodził się na zmianę planowanej godziny opuszczenia portu. Na statek z Holandii czekaliśmy prawie dwanaście godzin. Po raz pierwszy na własnej skórze doświadczyliśmy angielskiej zasady fair play. Gdy kładliśmy Renatę do łóżka w naszej niewielkiej kabinie, znów zapytała niecierpliwie: – Czy rano obudzę się w Afryce? […] 

Po przybyciu do Kapsztadu musieliśmy przebrnąć jeszcze przez wszystkie formalności, okazać dokumenty oraz łączną sumę stu funtów w banknotach, po czym mogliśmy w końcu zejść na ląd i wpaść w objęcia Hansa, który – jak obiecał – przybył do Kapsztadu specjalnie po to, aby nas przywitać. 

Miasto było niesamowicie gorące i wilgotne. W pewnym momencie zaczęliśmy się nawet zastanawiać, czy będziemy w stanie żyć w takim klimacie. Najbardziej z powodu gorąca cierpiała Oma Käte. Była tak zniesmaczona, że prawie dostała zawału, kiedy podczas śniadania w Sea Point zobaczyła przechadzające się po obrusie mrówki. Dla Europejczyka było to coś niewyobrażalnego. Już wkrótce jednak spotkaliśmy się z naszymi przyjaciółmi, Beatą i Wolfgangiem Wohl, którzy przyjechali do RPA niedługo przed nami. […]

Nadszedł w końcu dzień wyjazdu do Johannesburga. Podróż trwała trzydzieści sześć koszmarnych godzin. Zdążyliśmy już przyzwyczaić się do lekkich, sportowych ubrań, które mieliśmy na sobie podczas rejsu. Wyjeżdżałem ubrany od stóp do głów w biały len. Jednak dzięki połączonym siłom parowych silników pociągu i pustynnego wiatru niosącego piasek z Karru, do Johannesburga przybyłem w czarnym stroju żałobnym. […] Na miejscu czekał już na nas jednak komitet powitalny, więc szybko zapomnieliśmy o trudach podróży.

Zamieszkaliśmy z Hansem i trójką jego przyjaciół (Heinzem Kretschmerem, Ernstem Fuchsem i Karlem Herzem), którzy przyjęli nas z otwartymi ramionami, mimo że nasza obecność musiała być dla nich sporą niedogodnością. Babcia Käte zamieszkała zaś z Wernerem. Tak zakończyła się nasza odyseja i zaczęło nowe życie. Jedyną osobą, która od razu poczuła się jak w domu, była wasza matka – była uciechą dla każdego, kto wszedł z nią w interakcję. Jako pierwsza też z niezwykłą łatwością nauczyła się angielskiego. 

Wkrótce nie przypominała już prawie wcale dziewczynki, która niedawno przypłynęła statkiem do Kapsztadu. Hans zabrał nas na cudowną przejażdżkę po półwyspie. W Pawilonie w Muizenbergu, gdzie piliśmy herbatę, grano muzykę jazzową. Renata nigdy wcześniej nie doświadczyła muzyki na żywo, znała ją tylko z płyt gramofonowych. Kiedy więc członkowie zespołu zrobili krótką przerwę, przybiegła do naszego stolika, wykrzykując: „Die grammophon Herren haben jetzt Kafee!” [„Panowie z gramofonu piją teraz kawę!”]. 

CZĘŚĆ IV

Tłumaczenie: Marta Fogielman

Wybór fragmentów i redakcja: Jolanta Różyło