Dzień po odejściu
Jestem Mika Almog, wnuczka Szimona Peresa.
Noszę ten tytuł od czterdziestu jeden lat i jest on dla mnie momentami kłopotliwy. To problem, ale problem łatwy do zlekceważenia. Podobnie łatwo lekceważy się trudności, jakich doświadcza ktoś urodzony w zamożnej rodzinie albo obdarzony wyjątkową urodą. To jest problem głęboko zakorzeniony w uprzywilejowanej pozycji – a przecież nie ma najmniejszych wątpliwości, że wielu ludzi boryka się z dużo trudniejszymi wyzwaniami.
Mimo wszystko niełatwo dorastać w cieniu postaci o statusie legendy, wchodzić w dojrzałość na ziemi niczyjej między prywatnym a publicznym. Niełatwo przejąć tak konsekwentnie budowane przez lata dziedzictwo i wypełnić je własną treścią. Od urodzenia czujesz, że bez przerwy podlegasz drobiazgowej ocenie: czy zasługujesz na swoją genetyczną spuściznę?
A oto pożegnałam osobę, która była źródłem tego problemu. Właśnie teraz, kiedy piszę słowa pożegnania, a na moich ramionach spoczywa ciężar tego skromnego przyczynku do zamknięcia pewnej ery, mój problem jest bardziej wyrazisty niż kiedykolwiek wcześniej.
Zatrzymajmy się na chwilę, aby zarysować tło: ten artykuł powstał dzień po odejściu mojego dziadka. Ponieważ drukarnie nie pracują w święta, a gazetę drukuje się wcześniej, muszę przygotować go dziś w nocy. Piszę więc jeden z najtrudniejszych tekstów w moim życiu, mam na to niewiele czasu i nie mogę pozbyć się myśli: Na wczoraj. Oczywiście. Jakie to w Twoim stylu, Saba. Dokładnie jak wtedy, kiedy pożyczałeś mi czterystustronicową książkę, a następnego dnia pytałeś: no, to jak ci się podobała?
Minęły dwadzieścia cztery godziny, odkąd ziemia nagle pękła, tworząc nieodwracalny podział: przed i po.
Minęła doba od chwili, na którą nie sposób być przygotowanym. Zbieram odłamki swojego serca i zawijam w smutek pożegnania jak w chusteczkę. Zalewają mnie wspomnienia oraz tęsknota i nie wiem nawet, od czego zacząć.
Na chwilę odrywam dłoń od klawiatury i gładzę blat biurka. Stary, laminowany stolik. Czterdzieści lat stał w kuchni moich dziadków. Jeden dotyk i już wiem, co napisać najpierw. Wprawdzie piszę o nim, ale zacznę od niej.
Spędzałam z dziadkami szabat. Leżałam na dywanie w salonie i kartkowałam gazetę w poszukiwaniu cotygodniowych zagadek dla dzieci. Wtem zauważyłam satyryczny obrazek: głowę mojego dziadka dorysowano do zgarbionego ciała starszej pani, siedzącej na ławce i robiącej na drutach. Nie mam pojęcia, jaki był kontekst – pamiętam tylko oburzenie, jakie mnie ogarnęło. Było coś wulgarnego w tym rysunku, głowa mężczyzny na ciele staruszki. Wybuchłam płaczem. Sonia – a właściwie Sasa, jak nazywała ją cała rodzina, odkąd ja, pierwsza wnuczka, zaczęłam mówić i przekręcać słowo „sawta” (hebr. babcia) – przerażona przybiegła do mnie z kuchni. Gdy upewniła się, że nie stała mi się fizyczna krzywda i zrozumiała przyczynę moich łez, wstała, wzięła gazetę i kazała mi iść za sobą.
Poszłyśmy do kuchni. Posadziła mnie przy stoliku, który trzydzieści pięć lat później stał się moim biurkiem i rozłożyła na nim gazetę.
– Słuchaj mnie teraz uważnie – powiedziała, wskazując palcem na karykaturę. – To nie jest twój dziadek. To jest Szimon Peres. On należy do wszystkich. Tak postanowił, żeby móc robić bardzo ważne rzeczy dla naszego kraju. Twój dziadek to Saba Szimon, który teraz myje ręce i zaraz przyjdzie do nas zjeść obiad.
I właśnie wtedy, z idealnym wyczuciem czasu, dziadek wszedł do kuchni w szortach i koszulce i usiadł na swoim miejscu. Sasa zamknęła gazetę i odłożyła ją na bok.
– No, Mikuś, to teraz podaj, proszę, serwetki.
Babcia bardzo rygorystycznie przestrzegała manier przy stole i uważała papierowe serwetki za barbarzyński wynalazek. Przy jedzeniu korzystaliśmy wyłącznie z tych, które sama uszyła i codziennie zmieniała. Między posiłkami – jeśli serwetki były wciąż czyste – miałam za zadanie zwijać je i wkładać w grube drewniane pierścienie, na których Saba wygrawerował na polecenie babci inicjały każdego członka rodziny.
Poszłam do koszyka z serwetkami i wyjęłam trzy: Sz, S i M.
Rozłożyliśmy sobie serwetki na kolanach. Sasa podała na obiad wczorajszego kurczaka, smażonego, jak on lubił. Saba jadł mięso rękami (miał na to pozwolenie, bo „nawet królowa angielska je kurczaka rękami”).
Babcia uśmiechnęła się do mnie, jakby mówiła: „Teraz rozumiesz?”.
Nie miałam nawet sześciu lat, ale zrozumiałam.
Gdy dorastałam, mój dziadek był dla mnie tym kimś, kto ćwiczy codziennie pięć minut w łazience. W radiu nadawali wiadomości, a informacjom akompaniowały jego klaśnięcia nad głową po każdym wyskoku. Saba był tym kimś, kto potrafi pokroić jednego bajgla na dziesięć cienkich kromek, kto co rano wypija łyżkę soku z cytryny, kto zawsze wstaje przede mną. Nawet jeśli budziłam się o szóstej rano – on już od godziny siedział w kuchni z herbatą i czterema różnymi gazetami na stole. Mój dziadek Peres urządzał ze mną zawody na najlepszy żart (owszem, zdarzało mi się wygrywać).
A na pytanie: „Jaki z niego dziadek?” odpowiadałam zazwyczaj: „Taki sam jak twój, tylko bardziej zapracowany”.
Jednak w miarę jak dorastałam, mur obronny zbudowany przez babcię stawał się coraz niższy – a może to ja rosłam. Powoli, stopniowo zaczynałam rozumieć, że ten podział: prywatne versus publiczne, moje versus wszystkich, nie jest tak naprawdę możliwy. Ponieważ nie istnieje.
Moja młodość przypadała na czas od połowy lat 80. do połowy lat 90. – burzliwe i pełne zmian lata dla Szimona Peresa i dla rządu jedności narodowej. To były lata walki z inflacją i stabilizowania ekonomii. To były czasy sekretnych kroków ku porozumieniom z Oslo i pokazywania ich światu.
Dla mnie to też były burzliwe lata, bo byłam nastolatką.
Jak każda nastolatka miałam święte prawo wierzyć, że cały świat kręci się wokół mnie. Przechodziłam oczekiwany ode mnie okres buntu. To czas, w którym powstaje i rozkwita tożsamość.
Z byciem wnuczką Szimona Peresa jest taki problem: ten tytuł zwykle wchodzi do pokoju przede mną i wychodzi po mnie. A ja chciałam wchodzić pierwsza, sama, i decydować, czy jemu też pozwolę wejść. Nie chodziło nawet o mój stosunek do dziadka (choć w naszych trudnych latach był skomplikowany), bo zawsze go kochałam. Widziałam, jaki ból sprawiają mu zatrute strzały posyłane ku niemu ze wszystkich stron. Cierpiał on i Sasa, która zawsze była i będzie mi tak bliska, że nie znajduję słów, by to wyrazić. W końcu więc postanowiłam odsunąć się od Saby. Na pytania o niego reagowałam złością. A kiedy skończyłam dwadzieścia lat, spakowałam dwie walizki i odsunęłam się najdalej, jak mogłam, aż do Nowego Jorku. Pojechałam tam na studia. I nagle: cisza. Absolutna anonimowość. Moje panieńskie nazwisko – Walden – jest amerykańskie. Mówię z amerykańskim akcentem, bo jako dziecko spędziłam dwa lata w Bostonie. I stało się, byłam wreszcie sama w pokoju.
Jednak on mi nie odpuścił i przywlókł się za mną aż do Nowego Jorku. Jasne, był też ministrem spraw zagranicznych. Jednak to chyba dość oczywiste, że przyjechał do Nowego Jorku i Waszyngtonu tylko po to, żeby mnie dręczyć? Zupełnie oczywiste.
Ale Saba to Saba i kiedy przyjeżdża do Nowego Jorku, i zaprasza cię na kolację, to przecież idziesz. Znajdujesz jego pokój w hotelu i kiedy już stoisz pod drzwiami, słyszysz jego głos:
– Jona! Mika już jest?
A ona odpowiada:
– Już niedługo. Dam znać, jak tylko przyjdzie.
Wchodzisz do pokoju, a on się cieszy na twój widok. I okazuje się, że ty też się cieszysz.
Przez lata studiów na New York University żadnego członka rodziny nie widywałam tak często, jak dziadka. Zabierał mnie na różne wydarzenia ONZ i kongresu. Zaczął wtedy tradycję, która przetrwała dwadzieścia lat: pokazywał mi przemówienie, które miał wygłosić, i prosił o komentarz. Przedstawiałam swoje uwagi, nic wielkiego, różnica jednego słowa tu czy tam, ale on słuchał i robił notatki. A kiedy podczas wystąpienia dochodził do tego jednego słowa, które ja dodałam, czułam, jak przepełnia mnie duma.
We wrześniu 1995 roku towarzyszyłam mu w Białym Domu na ceremonii podpisania porozumień z Oslo. Było bardzo elegancko jak w hollywoodzkim filmie. Specjalnie na tę okazję kupiłam szary kostium – spódnica była za krótka, ale uświadomiłam to sobie dopiero po wejściu. Poznałam Billa i Hillary Clintonów, Ala Gore’a i wielu innych.
Kiedy Saba stanął na scenie, słuchałam jego słów i patrzyłam na wymieniane uściski dłoni, aż nagle uświadomiłam sobie, że jestem podekscytowana z innego powodu niż przed wejściem. W jednej chwili przestało chodzić o prestiż całego wydarzenia, a zaczęło mieć znaczenie to, co rozgrywa się na moich oczach. Zrozumiałam nagle te „bardzo ważne rzeczy”, którymi zajmuje się mój dziadek. Jego praca – praca jego życia – to sprawiać, by niemożliwe stawało się możliwe.
Po ceremonii i obiedzie wyszliśmy z Białego Domu i wsiedliśmy do rządowego samochodu, który czekał na zewnątrz. Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Konwój ruszył w stronę hotelu, pędząc przez ulice Waszyngtonu na sygnale. Dziadek oparł się na siedzeniu, a ja pochyliłam ku niemu, położyłam dłoń na jego dłoni i powiedziałam:
– Saba, jestem z ciebie strasznie dumna.
A on się szeroko uśmiechnął.
Kilka miesięcy później wybrałam się z wizytą do Izraela. Pojechałam z rodzicami i rodzeństwem na wycieczkę do Jordanii. Po ratyfikacji umowy pokojowej mogliśmy odwiedzić Amman, Petrę, Midbę – z izraelskimi paszportami. Flagi Izraela wisiały w oknach wszystkich sklepów – właściciele byli szczęśliwi, że mogą powitać nową falę turystów. W hotelowym lobby spotkaliśmy Palestyńczyków z Jafy, Ramle i Hajfy, równie podekscytowanych co my.
A kiedy weszliśmy na górę Nebo, mój ojciec – lekarz, którego po wojnie sześciodniowej wysłano na misję do Doliny Jordanu – stanął ze łzami w oczach, zapatrzony na izraelską stronę. Próbował nam wyjaśnić, jak niepojęta jest ta chwila, jak niewiarygodne jest, że spędzamy rodzinne wakacje właśnie na tej górze.
Podziwiając widok, powiedział:
– Może dla waszych dzieci to nie będzie nic specjalnego.
A ja znów pomyślałam o moim dziadku, który pomaga sprawiać, że niemożliwe staje się możliwe.
Wróciłam do Nowego Jorku pełna wiary i nadziei.
A potem nadszedł 4 listopada 1995 roku, kiedy zadzwonił do mnie przyjaciel, każąc włączyć CNN. Nacisnęłam pilota dokładnie w chwili, kiedy nagłówek zmieniał się z „Premier Izraela postrzelony” na „Premier Izraela zamordowany”.
Pierwsze, co zrobiłam, to zadzwoniłam do Sasy. Babcia upewniła się, że żadne zabłąkane naboje nie doleciały do Nowego Jorku i zapewniła, że Saba jest bezpieczny. Resztę dnia spędziłam jakby w transie: jak przez mgłę pamiętam długie godziny rozmów telefonicznych i śledzenia wiadomości w telewizji. Pamiętam, że zapytałam, czy mam wrócić do domu. I odpowiedź: „Saba prosi, żebyś została w Nowym Jorku”.
Przez kolejne tygodnie reprezentowałam go na żałobnych zebraniach, wiecach i spotkaniach ze studentami. Felieton, który napisałam – mój pierwszy felieton – ukazał się w NY Timesie (więc szczytowy moment w karierze dziennikarskiej mam już za sobą). Przeczytał go jeden z moich wykładowców. Zatrzymał mnie po zajęciach i zapytał, czy naprawdę jest mojego autorstwa, bo jeśli tak – to znaczy, że jestem wnuczką Szimona Peresa! Kiedy potwierdziłam, że to naprawdę ja, zniżył głos i zapytał:
– A masz ochronę?
– Oczywiście – odparłam. – To ten facet, który zawsze przychodzi ostatni na zajęcia. Kojarzy pan, zawsze jest w długim płaszczu i okularach przeciwsłonecznych, i ciągle szepcze coś w rękaw? To szabak.
Minęła chwila, zanim zorientował się, że żartuję.
Kilka tygodni później dziadek przyjechał do Nowego Jorku na ogromny wiec wsparcia dla Izraela. Poszłam się z nim spotkać, ale wydał mi się trochę dziwny. Kiedy go przytuliłam, poczułam, że ma pod garniturem kamizelkę kuloodporną. Czasami niemożliwe staje się możliwe też w złą stronę.
Nie będę opisywać tu całej mojej historii. Po latach studiów w Nowym Jorku, a potem w Los Angeles wróciłam do Izraela z Drorem, którego poznałam na UCLA. Później został moim mężem i ojcem trójki naszych cudownych dzieci. Zbudowaliśmy dom, zbudowaliśmy kariery. Długo szukałam dla siebie ścieżki zawodowej. Mój tytuł nie dawał mi spokoju. „Wnuczka Peresa będzie pracować przy produkcji Eretz nehederet” głosił nagłówek w gazecie, kiedy dostałam pracę przy programie. Nawet nie wspomnieli, jak się nazywam. Minęło dziesięć lat. Byłam stałą felietonistką w gazecie (nie tej, dla której piszę ten tekst) i postanowiłam wrócić do aktorstwa, które uwielbiałam w młodości. Oczywiście, media obiegła wiadomość: „Wnuczka Peresa zagra tajną agentkę Jehudy Leviego w nowym serialu telewizyjnym”.
Kiedy producent chciał, żebym wypromowała serial dużym artykułem w magazynie dla kobiet, chętnie się zgodziłam. Zastrzegłam jednak, że nie mogą napisać o mnie na okładce „wnuczka Peresa”. Musiałam tłumaczyć, że jestem dumna i szczęśliwa z bycia jego wnuczką, ale moja rola w serialu nie ma nic wspólnego z genetycznie odziedziczoną sławą. Czemu tak trudno to zrozumieć? O dziwo, zawzięłam się. Kiedy nie mogli mi tego zagwarantować, zrezygnowałam z artykułu.
Uczysz się z tym żyć, ale czasem nadal wchodzi ci to w drogę.
W połowie 2007 roku odbyło się głosowanie w Izraelu. Temat: Szimon Peres ubiega się o urząd prezydenta Państwa Izrael. Po raz drugi. Głosowanie nie odbywało się jednak w Knesecie, lecz przy szabatowym stole w domu dziadków. Uprawnieni do głosowania: członkowie rodziny. Cała procedura była bardzo niedemokratyczna, bo ostateczna decyzja należała wyłącznie do niego, ale chciał usłyszeć, jakie mamy zdanie na ten temat. A ja – pora na dramatyczne wyznanie – głosowałam przeciw. Na swoją obronę mogę powiedzieć, że był to wybór z miłości. Nie mogłam zapomnieć ostatnich wyborów i nie umiałam znaleźć przekonującego argumentu, że tym razem będzie inaczej. Kandydat spełniał kryteria, tak samo, jak siedem lat wcześniej. Kneset też się od tamtej pory bardzo nie zmienił, a to on wybierał prezydenta.
– A co, jeśli nie zostaniesz wybrany? – zapytałam.
– Znajdę sobie inne zajęcie – odparł z uśmiechem kandydat Peres.
Na szczęście nie posłuchał mojej rady i poprowadził kraj przez siedem lat wspaniałej prezydentury. Nie tylko przywrócił honor temu stanowisku, splamionemu przez poprzednika, ale wzniósł je wyżej niż kiedykolwiek, wypełniając swój urząd z zadowoleniem, energią i innowacją.
Kilka miesięcy przed końcem kadencji poprosił, żebym przeczytała coś, co napisał. „List do młodego przyjaciela” – dwadzieścia kilka stron wypełnionych zasadami i wartościami, które towarzyszyły mu przez siedemdziesiąt lat służby publicznej. Przeczytałam.
– Niezłe – powiedziałam. – Do kogo to jest jednak skierowane?
– Do młodych ludzi – odparł.
– I jak zamierzasz im przekazać te wszystkie piękne idee?
– Wydrukujemy broszury i rozdamy młodzieży.
– Okej. Jeśli chcesz trafić do młodzieży, to musi być krótsze i zabawne, a najlepiej to zrobić z tego filmik.
Od razu zapalił się do tego pomysłu. Wyruszyliśmy na zwariowaną przygodę opartą na pomyśle, że Szimon Peres po raz pierwszy w życiu jest bezrobotny. Scenariusz napisałam ja i Yuval Friedman, a każda scena musiała spełniać dwa kryteria: ilustrować jedno z założeń przedstawianych przez Peresa w jego liście do przyszłych pokoleń i robić to w śmieszny sposób.
Mieliśmy do dyspozycji niski budżet, pomoc wolontariuszy i wielkie doświadczenie producentów. Pracowaliśmy w niemożliwych terminach. Udało nam się zachować wszystko w największej tajemnicy tak, by opublikować materiał w ostatnich dniach jego kadencji, jako coś w rodzaju prezentu pożegnalnego.
Ofir Lubel wyprodukował film, a ja wyprodukowałam Sabę. Świetnie się z nim bawiłam. Po raz pierwszy to ja gościłam go na swoim terytorium, a nie na odwrót. Posadziłam go przy mikrofonie, żeby przeczytał tekst. Kazałam robić kolejne ujęcia, jeśli nie byłam zadowolona, a on był posłuszny – i zabawny.
Pewnego razu mieliśmy już za sobą długi dzień pracy, ale musieliśmy jeszcze kilka razy nagrać jedno zdanie do montażu w różny sposób. Saba był już zmęczony i w końcu krzyknął na mnie:
– Starczy już! Ile razy można nagrywać jedną rzecz?
Ja też byłam już zła i zmęczona, więc w odpowiedzi krzyknęłam na niego:
– Słucham? Od siedemdziesięciu lat powtarzasz jedną rzecz!
– No – ziewnął – ale przynajmniej publiczność się zmienia.
Skończyliśmy film na czas, ale jak to w Izraelu, wszystko poszło nie tak. Ostatnie dni jego prezydentury okazały się pierwszymi dniami operacji „Ochronny Brzeg”. To było trudne i smutne lato dla nas wszystkich, a film poszedł do kosza.
Jednak po zakończeniu operacji dziadek zadzwonił do mnie i powiedział:
– Jadę do Nowego Jorku na konferencję Clintona, może tam byśmy pokazali ten film?
Pierwotne zakończenie teraz jednak nie pasowało, bo odwoływało się do wygaśnięcia jego kadencji, a to miało miejsce trzy miesiące wcześniej. Zebrałam więc znowu zespół. Napisaliśmy, wyprodukowaliśmy i nagraliśmy nowe zakończenie na mniej niż tydzień przed pokazem w Nowym Jorku. Wspominałam już, że dziadek najbardziej lubił terminy na wczoraj?
Pojechałam z nim do Nowego Jorku. Pokazaliśmy film jednocześnie w Stanach i w Izraelu – reakcje z Izraela były fantastyczne. Siedziałam z nim na kolejnych wydarzeniach i pokazach, słuchając wybuchów śmiechu i zaskoczenia. Mój 91-letni dziadek promieniał.
A jego wnuczka, wtedy w wieku trzydziestu dziewięciu lat, weszła do pokoju razem ze swoim tytułem i wreszcie czuła się z tym dobrze. I pomyślała, że to zaszczyt i przywilej. A najbardziej niezwykłe jest to, że nawet teraz, podczas tych trudnych i bolesnych dwóch tygodni, to nadal dla mnie zaszczyt.
Przypadł mi w udziale wielki przywilej wspierania mojej mamy, która przez większość czasu trzymała uniesioną głowę, choć tonęła w smutku i zdarzało się, że w swoim bólu traciła kontrolę nad złością. A ja mogłam jej na tę złość pozwalać i patrzeć, jak w końcu z niej uchodzi. A w piątkowy wieczór, po kolacji w ich domu, zaśpiewaliśmy Psalm 121:
„אֶשָּׂא עֵינַי, אֶל-הֶהָרִים– מֵאַיִן, יָבֹא עֶזְרִי”
„Wznoszę oczy moje ku górom, skąd nadejdzie pomoc moja?”
Mama wybuchła łzami, a ja mogłam ją przytulić i pocieszać. Kiedy zauważyła, że trójka jej wnuków się w nią wpatruje, spróbowała otrzeć łzy. A ja mogłam powiedzieć moim dzieciom:
– Sawta jest smutna, bo martwi się o Sabę Szimona. To jest w porządku.
I miałam przywilej patrzeć, jak dzieci się uspokajają, a ona może dalej płakać.
Miałam przywilej wspierania mojego ojca, który wszystkich dźwigał na swoich barkach i próbował znaleźć równowagę pomiędzy wrodzonym optymizmem a obowiązkiem unikania fałszywej nadziei. Ojciec balansował na cienkiej linie między osobistą nadzieją na cud a odpowiedzialnością wobec swojej rodziny, ale także odpowiedzialnością lekarza, który brał udział w podejmowaniu każdej medycznej decyzji. W tej chwili prawdy ojciec wiedział, że jeśli będzie należało dokonać najtrudniejszego wyboru, jego głos będzie decydujący.
Miałam zaszczyt zabierać czasem dziadka na świeże powietrze (po drodze z oddziału na małe wewnętrzne podwórko ludzie zawsze go zatrzymywali i pytali, jak się czuje). To tam, wśród chorych siedzących z kroplówką w jednej ręce i papierosem w drugiej, pozwalałam mu wspominać rzeczy dawne i świeże, mówić o tym, co go boli, a co jakiś czas uśmiechać się w ciszy.
Mogłam przypominać mojej siostrze, że spodziewa się dziecka i nie powinna się obwiniać o to, że nie może być przy dziadku dzień i noc. Szpital, a zwłaszcza oddział intensywnej terapii, to nie miejsce dla ciężarnej. A później mogłam usłyszeć od niej, że mam przestać marudzić. Mogłam też ją przeprosić i obiecać, że już się zamknę, ale pod warunkiem, że nawet w 46-stopniowym sierpniowym upale założy dziecku czapeczkę, bo inaczej „mózg mu odmrozi”.
I mogłam jej to powiedzieć, wiedząc, że od razu skojarzy tę jedną sytuację sprzed jedenastu lat, kiedy przyszłam do babci z najstarszą córką, która miała wtedy kilka tygodni. Dziecko nie miało na głowie czapeczki i Sasa nakrzyczała na mnie:
– Oszalałaś? Mózg jej odmrozisz!
I mogłam razem z moją siostrą wybuchnąć śmiechem – śmiechem pełnym tęsknoty.
Mogłam opowiadać i słuchać setek żartów gęstych od czarnego humoru. Żaden nie nadaje się do druku, ale dzięki nim mogliśmy znaleźć powód do śmiechu w szpitalnej poczekalni.
Mogłam podziwiać pracowników dziadka, którzy są kimś dużo więcej niż tylko pracownikami. Ofra, Yael, Nadav, Ran, Anna, Alon, Shiri i Jucha. Mogłam patrzeć, jak radzą sobie z całym światem w niewiarygodnie profesjonalny sposób: mądrze, asertywnie, taktownie. Mogłam patrzeć, jak płaczą, kiedy lekarze wyjęli dziadkowi rurkę z gardła i powiedzieli, że sam oddycha. A kiedy pojęliśmy, że czas przygotować się na najgorsze, usiedliśmy razem w gabinecie mojego ojca: rodzina i pracownicy, którzy też byli jego rodziną. Mogłam widzieć, jak Efratowi trzęsie się ręka, kiedy podnosi dokumenty i wyjaśnia przebieg protokołu pogrzebowego.
I mogłam oprzeć się na tych wszystkich ludziach, których kocham z wzajemnością. Na mężu, mamie, siostrze i bracie, na przyjaciołach – silnych i wiernych niczym stado zwierząt.
Dwa długie dni po tym, jak to się zaczęło, postanowiłam wbrew wszystkiemu pójść na koncert Tamuz. Chciałam zaczerpnąć trochę powietrza – przypominałam sobie samej, że przecież nie jestem w żałobie. A potem Shalom Chmoch zaśpiewał: „Nie wiem, jak ci powiedzieć, jak bardzo cię kocham”, a ja rozpadłam się na kawałki. Natychmiast oplotło mnie co najmniej ośmioro ramion, czekających cierpliwie, aż wszystkie kawałki złożą się znów w całość.
Mogłam każdego ranka odbierać smsy z pytaniami, co dzisiaj robię ja i dzieci, i czy czegoś potrzebuję. Wiedziałam, że mam wokół siebie wielu ludzi, którzy o każdej porze dnia i nocy rzucą wszystko i przyjadą, żeby zająć się dziećmi albo zabiorą je do siebie na tak długo, jak będzie trzeba. Mogłam wiedzieć, że je nakarmią i wykąpią, a potem naleją mi kieliszek wina i porozmawiają ze mną o drobiazgach.
I miałam wielki przywilej znajdowania oparcia w ludziach całkiem obcych. Ich liczba przerosła moje najśmielsze wyobrażenia. Dobre życzenia i wszelkie błogosławieństwa, historyjki o spotkaniach z Sabą – ich własnych, ich rodziców i dziadków, w ciągu wielu lat.
Na korytarzu ratunkowego oddziału neurochirurgii mogłam spotkać Maxa, którego ojciec też był tu hospitalizowany. Max opowiedział mi usłyszaną od ojca historię: w 1970 roku, kiedy jego rodzice zrobili aliję z Holandii, ktoś przedstawił ich ministrowi odpowiedzialnemu za integrację imigrantów.
– To był pani dziadek! – powiedział z uśmiechem. – Ten kochany człowiek pomógł moim rodzicom znaleźć mieszkanie i założyć telefon.
Mój stary przyjaciel z Facebooka, Aya Abu Ahmed, poprosił o przekazanie mojemu dziadkowi nie tylko życzeń powrotu do zdrowia, ale też wyrazów głębokiej wdzięczności.
– Nie miałem okazji podziękować mu za to, że pomógł mojemu dziadkowi wrócić do Lod w 1952 roku. I za to, że dzięki niemu urodziłem się w tym kraju – napisał.
Mogłam otrzymywać niezliczone wiadomości od ludzi, na których życiu odcisnął się ślad pozostawiony przez mojego dziadka: ludzi z bliska i z bardzo daleka. Wielu wspominało, że nie zgadzają się z jego poglądami politycznymi, ale doceniają cały jego wkład i poświęcenie dla naszego kraju i świata.
Mogłam poczuć, że wszyscy zebrali się razem i stoją najbliżej jak można, niczym pingwiny w filmie „Przygody króla pingwinów”. Kiedy pingwiny zatrzymują się na odpoczynek podczas podróży przez bezlitosne zimno bieguna północnego, stają razem w grupie koncentrycznych pierścieni. W samym środku jest najcieplej. Im dalej, tym robi się zimniej, aż do najdalszego koła, w którym pingwinom grozi już poważne ryzyko zamarznięcia na śmierć. Między pierścieniami panuje nieprzerwany ruch: zmarznięte pingwiny idą ku środkowi, a te ogrzane do zewnątrz. W ten sposób wszystkie mogą przetrwać.
Mój dziadek odszedł, a mnie przepełnia głęboki smutek. Ja też miałam nadzieję – a wręcz wierzyłam – że dożyje stu dwudziestu lat, ciesząc się zdrowiem dwudziestolatka.
Całe to doświadczenie jest jak koc upleciony z nerwów, lęku, cierpienia i smutku – koc, pod którym próbowaliśmy się schować, by nie znalazł nas potwór spod łóżka. Są w niego też wplecione srebrne nitki współczucia, oddania, szacunku i wdzięczności.
I miłości. Tyle miłości.
Wszystko, co wydarzyło się przez te dwa tygodnie, powstało na fundamentach położonych przez mojego dziadka w ciągu 93 lat katorżniczej pracy i żelaznej wytrwałości przy ciągłym tworzeniu samego siebie na nowo. Narzędziami mojego dziadka były wiara, optymizm, chęć nauki, determinacja, ciągły rozwój, zmiana i nadzieja. Każdego dnia pamiętał, żeby je ostrzyć i oliwić.
Oto co zrozumiałam:
O losie mojego dziadka zadecydowało życie.
Wszystko, co dzieje się wokół – to wynik decyzji, co z tym życiem robimy.
Miałam przywilej zrozumienia tej prawdy. I przywilej zrozumienia, jak wielkim zaszczytem było dorastać w cieniu mojego dziadka.
Bo w jego cieniu było – i wciąż jest, i zawsze będzie – tak wiele światła.
Jestem Mika Almog, wnuczka Szimona Peresa.
Miałam ten przywilej i jestem za niego wdzięczna.
Tekst Miki Almog ukazał się w “Yedioth Ahronoth” 7.10.2016 r. W drukowanym “Chiduszu” został opublikowany w listopadzie 2016 roku. Dziękujemy Autorce za tę możliwość.
Tłumaczenie: Danielle Chaimowitz, Aga Zano. Konsultacja: Magdalena Wójcik