Mi Polin: żydowski design
Mi Polin to pierwsza w Polsce marka designerskich judaików projektowanych i produkowanych w kraju. Łącząc żydowską tradycję z designem i micwą, aby przedmioty rytualne były piękne, Helena Czernek i Aleksander Prugar stworzyli markę, która w krótkim czasie stała się nieodłącznym elementem życia żydowskiego w Polsce.
Jak powstało Mi Polin?
Aleksander: Właściwie Mi Polin powstało dzięki wyjazdowi na Filipiny. Wybieraliśmy się tam na wakacje a tuż przed naszym wylotem wyspę nawiedził tajfun, znacznie ją niszcząc. Po burzliwej dyskusji: jechać, czy nie jechać, uznaliśmy, że jedziemy, ale nie obijać się, a pomóc lokalnej społeczności.
Helena: Przed wyjazdem myślałam, że będę odbudowywała domy, bo studia na wzornictwie przygotowały mnie do pracy z drewnem, później był pomysł tworzenia mebli. Na miejscu okazało się, że rzeczy najbardziej niezbędne są zapewnione, a wieloosobowe rodziny gnieżdżą się w małych domkach i nie potrzebują mebli. Wielu mieszkańców wyspy utrzymywało się z pracy na fermie, która została zmieciona z powierzchni ziemi – ludzie potrzebowali pracy, pieniędzy. Uznaliśmy, że warto im przekazać coś, co pomoże w zdobywaniu środków do życia, gdy akcje humanitarne na wyspie zakończą się.
Doszliśmy do wniosku, że na Bantayanie pojawia się coraz więcej turystów, a nie ma tam żadnej oferty pamiątkarskiej. Postanowiliśmy zaprojektować więc coś, co mieszkańcy będą mogli sami wytwarzać za bardzo niewielkie pieniądze i sprzedawać turystom.
Brzmi jak bajka. Usiedliście więc na plaży i zaczęliście projektować?
Helena: Poszliśmy do lokalnego ratusza. Tam odsyłano nas od jednej osoby do drugiej. W końcu udało nam się porozmawiać z właścicielem nadmorskiego ośrodka – jedynego zresztą, który przetrwał tajfun. Powiedział, że może koordynować tę akcję. Jeździliśmy więc po wyspie i szukaliśmy, z czego można coś zrobić. Zbieraliśmy kamienie, patyki – wszystko, co wpadło w ręce. Aleksander zobaczył, że ktoś ścina połamane palmy, i poprosił, żeby dać mu kawałek drewna. Okazało się, że jest wyjątkowo piękne, wygląda jak drogocenny kamień, do tego stopnia, że gdy oszlifowany kawałek pokazaliśmy w ratuszu, to z uznaniem pokiwano głowami, mówiąc, że pięknie malujemy. A ja zdziwiona, powiedziałam: „To wasze drewno, budujecie z niego domy, meble, wszędzie go pełno, rośnie jak chwasty w ogródku”. Nie mieli o tym pojęcia. Widocznie nie przyglądali się, jak wygląda deska, gdy budowali z niej podłogę.
Powstała z tego seria biżuterii minimalistycznej. Chcieliśmy, żeby była prosta, aby widać było naturalne usłojenie. Musieliśmy przecież uwzględnić, że mieszkańcy wyspy nie są rzemieślnikami. Stworzyliśmy lampy z bambusów, których odbite światło wygląda jak zachodzące słońce na Bantayanie.
Do tworzenia pamiątek wykorzystaliśmy wszystko, czego tam jest pod dostatkiem, nawet trawę cytrynową.
Udało się? Zarabiają?
Aleksander: Po powrocie do Polski przygotowaliśmy podręcznik z instruktażem krok po kroku, rysunkami technicznymi, zdjęciami. Czy to się uda? To się okaże. Nasza funkcja była jasno określona, produkcją mieli zająć się lokalni koordynatorzy. Jeszcze zbyt szybko, by mówić, czy projekt się udał, czy też nie. Pozostawiliśmy im narzędzia, czas pokaże, czy je wykorzystają.
Ale co to ma wspólnego z Mi Polin?
Aleksander: Na Filipinach okazało się, że świetnie razem współpracujemy, mamy podobne pomysły. Przyglądałem się projektom Heleny od dawna, wcześniej też zaczęliśmy projekt o mezuzach, i tam nagle okazało się, że możemy ze sobą współpracować i zadbać o naszą wspólną firmę.
Skąd pomysł na projekt o śladach po mezuzach?
Helena: Jakiś czas temu podczas pobytu w Krakowie zobaczyłam ślad po mezuzie. Takich śladów jest coraz mniej. Stare futryny zastępowane są nowymi. Często mieszkańcy domów, na których pozostał ślad, nawet nie zdają sobie sprawy z jego obecności. Na temat pozostałości po mezuzach powstają albumy fotograficzne, dokumentacje, jakieś małe archiwa. Zastanawialiśmy się, jak możemy zachować te znikające w szybkim tempie ślady. Jak zrobić mezuzę, która zapisze w sobie historię śladu po mezuzie, innymi słowy: jak z tej pustki, tak obciążonej historycznie, zrobić nową mezuzę. Wtedy Aleksander wpadł na pomysł, żeby odlewać je z brązu i w ten sposób wypełniać tę pustkę. Mezuza, która od wielu lat już nie istnieje, zyskuje w pewnym sensie drugie życie, staje się nową mezuzą.
Ratujecie pamięć, przywracacie ją, powstaje łączność z Polską dla tych, którzy są od niej daleko. To musi być sensacja.
Aleksander: Projekt rozwinął się zaskakująco dobrze. Wciąż zgłaszają się ludzie z prośbą o mezuzy, choć przedsięwzięcie właściwie w ogóle nie jest jeszcze rozreklamowane. Jeden z naszych zleceniodawców z Kanady, dla którego robiliśmy odlew w Dynowie, powiedział: „ Wasza sztuka połączy mnie z moją rodziną, która żyła w Dynowie”. Wtedy też byliśmy w Szczebrzeszynie, zupełnie przypadkowo, bo parę godzin przed wyjazdem napisał do nas Ricky Silberman. Znalazł tam dom, gdzie mieszkali jego dziadkowie, i prosił o odlew, który zawiezie do Stanów. Jego rodzina codziennie będzie dotykać mezuzy niejako przeniesionej z domu dziadków. I to jest dokładnie sedno pomysłu.
Wciąż zbiegi okoliczności – gdyby napisał do nas kilka godzin później, to otrzymałby odlew znacznie później (jeżeli futryna nadal by istniała).
Zastyga w czasie ślad historii, ale łatwo wzbudzić w sobie poczucie, że nie ma zbyt wiele czasu, gdyż – jak sami mówicie – giną ostatnie ślady?
Aleksander: Całkiem niedawno robiliśmy odlew w Sokołowie Podlaskim. Helenie bardzo nie pasowała data, ale w końcu udało się namówić ją na wyjazd. Dojechaliśmy na miejsce. Okazało się, że w wejściu remontowanej kamienicy, gdzie miał być ślad po mezuzie, wmontowano nowe drzwi. Chwila załamania. Ale postanowiliśmy pochodzić po podwórku z nadzieją, że może gdzieś leży futryna. I stało się: futryna stała oparta o śmietnik w głębi podwórka. Następnego dnia miała zostać wywieziona na wysypisko śmieci. W ostatniej chwili udało nam się zrobić odlew, zabraliśmy też futrynę, która pojedzie na wystawę do Turcji.
Jak widzisz, nie tylko więc dokumentacja i sztuka, ale też ochrona. Cieszymy się z każdego wykonanego odlewu, choć martwi nas, że większość tych domów niedługo przestanie istnieć bądź w trakcie remontu straci swoje historyczne znaczenie. Ale co możemy zrobić?
Nieść futrynę przez pół Sokołowa, a potem przez pół Warszawy.
Tak, ale tego dziedzictwa nie uchronimy.
A jak reagują obecni mieszkańcy domów, z których zbieracie ślady (albo futryny)?
Helena: Zwykle ich nie spotykamy. Budynki są bardzo stare, często opuszczone, zazwyczaj nieremontowane od wojny. Gdy przechodzimy koło starego domu, od razu patrzymy, czy nie ma tego charakterystycznego nacięcia na futrynie.
Zawsze towarzyszą nam jednak emocje. Nie wiemy, co może się wydarzyć, zazwyczaj te pożydowskie dzielnice są zaniedbane, ale w dotychczasowych kilkunastu przypadkach jeszcze się nic złego nie wydarzyło. Zazwyczaj ludzie podchodzą do nas z zaciekawieniem. W Krakowie mieliśmy ciekawą sytuację. Na przeciwko futryny, którą się zajmowaliśmy, były drzwi od innego mieszkania, całe oblepione naklejkami Wisły Kraków. I nagle drzwi otworzył łysy młody człowiek, kibic zapewne, i dość wulgarnie zapytał, co robimy. Adrenalina. Patrzył na nas z pewną podejrzliwością, więc Helena zaczęła wyjaśniać, czym są mezuzy, co robimy i po co. Zniknął w mieszkaniu, po czym wrócił z mamą i Sarą – psem. Obejrzał wszystko i, znikając w głębi mieszkania, rzucił tylko przez ramię, żebyśmy się nie ważyli zrywać naklejek Wisły Kraków. Jego matka zaś zaprowadziła nas do jeszcze jednego śladu.
Dlaczego podkreślacie, że Wasze produkty są Z Polski (hebr. mi Polin)?
Helena: Ponieważ przez nie staramy się opowiadać historię polskich Żydów. Czujemy się odpowiedzialni za to, żeby zachować pamięć po ludziach, którzy tutaj żyli. Dodatkowo jesteśmy polską firmą i wszystkie rzeczy produkujemy w kraju. Nasze produkty skierowane są do polskich Żydów, żeby wzmacniać ich tożsamość. Mezuza czy świecznik, których używają, nie zostały sprowadzone ze Stanów czy Izraela, ale wyprodukowane w Polsce. Jednocześnie chcemy pokazać amerykańskim i izraelskim Żydom, w których pokutuje myślenie, że Polska to tylko cmentarzysko, że tutaj coś się dzieje, że żyjemy i nie chcemy stąd uciekać. Za granicą jest coraz większe zainteresowanie tym, co robimy.
Czym się różnią wasze mezuzy od innych, dostępnych na rynku?
Aleksander: Nie chcemy robić po prostu ładnych rzeczy. Jak wejdziesz do Centrum Informacji Żydowskiej we Wrocławiu, zobaczysz pełno mezuz, jedne ładne, inne brzydkie, ale zazwyczaj nie mają w sobie nic głębszego.
Każdy nasz produkt musi mieć przekaz, opowiadać jakąś historię.
Skąd ta potrzeba?
Helena: To nie jest kwestia decyzji, to jest kwestia doświadczenia oraz własnych potrzeb, jeśli chodzi o wyposażenie domu w żydowskie najpotrzebniejsze przedmioty. Ale też to ogólny zachwyt otaczającym światem. Odkąd pamiętam, interesowała mnie zabawa z przeciwieństwami i symboliką. Teraz Mi Polin to całe nasze życie.
Przejawia się to chociażby tym, że pracujecie po 14 godzin na dobę.
Aleksander: Mi Polin to nie jest coś, za czym zawsze tęskniłem, nie przypuszczałem nawet, że taki projekt może być przeze mnie stworzony. Ale teraz wiem, że zawsze tęskniłem za tym, co daje mi Mi Polin. To nie jest tylko biznes. Odkąd zaangażowaliśmy się w tę firmę, zaczęliśmy czytać Torę, to nas rozwija duchowo. Zmieniamy się. Nie powiem, że to nie jest temat mi bliski, wewnętrzny. Ale póki co jest to temat trudny – muszę sam ze sobą rozmawiać. Jednak to, że zajmuje się Mi Polin daje mi możliwość przeżywania tego co jest moje. Mi Polin to ja.
Heleno, zdefiniuj siebie jako Żydówkę.
Helena: Chciałabym to zrobić, ale kompletnie nie umiem. Cały czas szukam swojego miejsca, jestem z mieszanej rodziny. To jest dość trudne.
Ale chyba łatwiejsze niż w drugim pokoleniu?
Rzeczywiście, na pewno mnie jest łatwiej niż mojej mamie. Im dalej od wojny, tym mniejsze obciążenie. To od mojej decyzji zależy, kim jestem, nie mam ograniczeń. Chcę, aby rodzina, którą założymy, była żydowską rodziną, żeby obchodzić szabat, żeby dla dzieci było normalnym to, czego my nie mamy we krwi, czego musieliśmy się uczyć.
Co na to Twoja rodzina?
Zależy kto. Mama cieszy się bardzo, sama jest zaangażowana w sprawy żydowskie. Na tyle, ile może, jest religijna. Cieszy się, że się w tym odnajduję. Z kolei dla mojego dziadka jest to niezrozumiałe. On pochodzi z bardzo zasymilowanej rodziny. Uważa, że to jest coś trochę wydumanego, coś nienaturalnego, że nagle na pewnym etapie życia uznaliśmy judaizm za właściwą drogę.