Wygrani do raju

Krystyna Naszkowska: Pomarcowi „emigranci” dokonali przełomu w mentalności szwedzkiego społeczeństwa, zdobywając stanowiska zarezerwowane wówczas tylko dla Szwedów. Nie dziwi mnie, że obecnie redaktorem naczelnym „Dagens Nyheter”, największej, najbardziej opiniotwórczej szwedzkiej gazety, jest Piotr Wołodarski. On jest Szwedem, tam się urodził, jego pierwszym językiem jest szwedzki i, poza nazwiskiem, nie ma żadnych emigranckich obciążeń. Jednak jego ojciec, Aleksander Wołodarski, który buduje całe dzielnice Sztokholmu, należy do tej grupy ludzi, którzy odnieśli sukces w ekskluzywnym szwedzkim środowisku, będąc przy tym zupełnie z zewnątrz, a dla Szwedów zapewne znikąd. 

 

Krystyna Naszkowska – publicystka i reporterka, działaczka „Solidarności”. 8 marca 2017 ukazała się jej książka „Wygnani do raju. Szwedzki azyl”. 

 

Michał Bojanowski: W 1968 roku miała pani 19 lat.

Byłam na pierwszym roku studiów na SGGW. Często wtedy narzekaliśmy na to, co dzieje się w kraju, ale to była bierna krytyka, takie sobie „jojczenie przy herbacie”. Nagle przyszedł Marzec 1968 i trzeba było po raz pierwszy się opowiedzieć, zająć jakąś postawę polityczną i liczyć się z konsekwencjami. Dokonałam wtedy pierwszy raz w życiu świadomego wyboru, biorąc udział w wiecach i strajku okupacyjnym na uczelni. Słusznego wyboru.

Wydawało mi się wtedy, że walczymy o wolność, że coś osiągniemy. I choć skończyło się to klęską, to Marzec dał mi siłę, która pokierowała całym moim dalszym życiem. Jak raz przełamałam ten lęk i nic złego mi się nie stało, bo ukończyłam studia bez problemów, to pozostałam z tym przekonaniem, że można o coś walczyć i nie trzeba się bać.

Odbierała pani to wszystko bardzo osobiście.

Żegnałam wtedy wielu znajomych, w tym bliską przyjaciółkę Anię, która wyjechała do Danii. Marzec ukształtował moje pokolenie i paradoksalnie zostawił dobre wspomnienia, bo szybko dojrzeliśmy i zrozumieliśmy, co jest ważne i o co będziemy w późniejszych latach walczyć. To był początek wolnościowego zrywu. 30 lat później usłyszałam od tych, których wtedy prześladowano, że niewiele z tych wydarzeń pamiętają, ale zapamiętali, że wiedziałam, jak się zachować.

Teraz przypomina pani ich losy. Dlaczego akurat historie szwedzkich emigrantów?

Może, zanim odpowiem, ustalmy terminologię. Emigracja to wyjazd dobrowolny. Postanawiasz wyjechać, bo liczysz na lepszą pracę czy ciekawsze życie np. w Londynie. Wyjeżdżasz, ale wiesz, że jeśli ci się nie spodoba, to wrócisz. Tutaj było inaczej: terror antysemityzmu, gdy ludzie jeszcze pamiętali wojnę, bezpodstawna utrata pracy, możliwości studiowania, brak środków do życia, wykluczenie społeczne, które następowało z dnia na dzień. Strach, że to, co najgorsze, może znów się wydarzyć. To nie był dobrowolny wyjazd, a bilet był tylko w jedną stronę, bo wrócić nie było można.

Dwie osoby, które opisuję w mojej książce, wyjeżdżały z radością, bo spotkały je tak straszne rzeczy, że nie chciały zostać w Polsce ani chwili dłużej. Cała reszta opuszczała kraj z niechęcią. Nie rozumieli, dlaczego muszą to zrobić. Czuli się wyrzucani i bardzo niechciani. Przez całe lata nie mogli się w Szwecji odnaleźć, wielu marzyło o powrocie.

Pewien mój kolega, o którym nie piszę w książce, ożenił się ze Szwedką i wrócił do Polski po upadku komunizmu. Gdy przyjechali, ona odetchnęła z ulgą, mówiąc, że przez całe lata on czuł się w Szwecji, jakby był na wakacjach i tylko marzył, żeby wrócić do domu. Dlatego nie była to emigracja, tylko haniebne wyrzucenie z kraju, co prawda do raju, ale nadal wyrzucenie.

Skoro trafili do raju, to wszystko musiało się dobrze skończyć.

Może zabrzmi to arogancko, ale myślę, że łatwiej jest młodemu człowiekowi wyjechać do USA, otworzyć tam biznes i zarabiać pieniądze. Angielski jest prostszy do nauki, społeczeństwo otwarte i przyzwyczajone do różnorodności. Trudniej jest wylądować w kraju nieanglojęzycznym, o którym nic się nie wie, z zupełnie niezrozumiałym językiem, kompletnie inną obyczajowością, kulturą i bardzo zamkniętym społeczeństwem. Zastanawiałam się przez długi czas, jak doszło do tego, że szwedzcy „emigranci” nawet nie tyle się dorobili, ile zrobili karierę w strukturach od zawsze zarezerwowanych dla rodzimych obywateli.

Na przykład?

Jak to się dzieje, że młody facet przyjeżdża do Sztokholmu w wieku 20 lat, zaczyna tam studia, nie zna języka, kultury, panujących stosunków i zostaje później lekarzem rodziny królewskiej? A tak ułożyły się losy Karola Żyto, który jest jednym z wielu przykładów takich osób wyrzuconych po Marcu. Wyjechał do Szwecji sam, jego rodzicom odmówiono paszportów, a siostra w międzyczasie się rozmyśliła. Jako pierwszy cudzoziemiec został zatrudniony w największym szwedzkim prywatnym szpitalu, leczył elitę, w tym króla. Jednocześnie pozostał w stałym kontakcie z Polską. Po wprowadzeniu stanu wojennego, kierując tirem, szmuglował dla „Solidarności” sprzęt drukarski, papier, leki. Sprowadzał do Szwecji niepełnosprawną polską młodzież i uczył ją aktywnej rehabilitacji. Jeździł po Polsce i wyszukiwał chorych, aby im pomóc.

Oni mieli w sobie coś więcej niż tylko zdolność do robienia pieniędzy, która jest pobożnym życzeniem każdego emigranta. Jeżeli w kraju jest tylko jedna pozycja głównego kryminologa i cała rzesza sztokholmskich blondynów latami ostrzy sobie na nią zęby, a dostaje ją jakiś Polak, to przecież nie może to być dziełem przypadku czy wynikiem jakichś znajomości. Jurek Sarnecki musiał się wykazać niezwykłymi zdolnościami. To mnie popchnęło najpierw do przeprowadzenia rozmów, które miały ukazywać się w gazecie, a później, gdy fascynacja wzrastała, do napisania książki.

Pani rozmówcy często twierdzą, że mieli po prostu trochę szczęścia.

To na pewno, ale przede wszystkim mieli świadomość, że nikt im nie pomoże, jeżeli sami o siebie nie zadbają. To nie jest kwestia ambicji, słowa zresztą dosyć nielubianego w Szwecji, a raczej determinacji. Rodzina Doroty Bromberg przeszła piekło w Marcu 1968. Ojciec, założyciel PWN-u, stracił pracę, oskarżono go, że sprzedał Polskę Zachodowi. Rozkręcono wielką akcję propagandową w mediach, że oszukał kraj na ogromne pieniądze. Przygotowywano przeciwko niemu proces, sfabrykowano setki fałszywych dokumentów, przesłuchiwano miesiącami. Matka została zwolniona z pracy, a szykany wobec Doroty w warszawskim liceum Dobiszewskiego doprowadziły do samobójstwa jej najlepszej przyjaciółki, która próbowała bronić ją przed nauczycielami. Za ten ludzki odruch chciano wyrzucić tę dziewczynę ze szkoły bez możliwości powrotu do jakiegokolwiek ogólniaka. Nie wytrzymała tego i odkręciła gaz, a polscy nauczyciele w polskiej szkole, winni całej tej sytuacji, oskarżyli o jej śmierć publicznie, na forum całego liceum, młodą Dorotę. Mówili, że samobójstwo przyjaciółki wynika z jej żydowskiej, niszczycielskiej natury. Teraz jest nam nawet ciężko wyobrazić sobie tę sytuację. Brombergom zgotowano piekło i w dodatku nie pozwolono wyjechać z kraju. Bez środków do życia, bez pracy, ze zrujnowaną reputacją – walczyli już tylko o prawo do wyjazdu.

Udało im się dopiero latem 1970 roku.

Gdy dotarli do Szwecji, Dorota nie chciała pozostać w obozie dla uchodźców ani jednego dnia dłużej – od razu rozpoczęła naukę w szwedzkiej szkole, bo chciała jak najszybciej zakończyć edukację. Zostawiła w obozie rodziców i pojechała do Uppsali. Przekonała dyrektora, żeby przyjął ją do trzeciej klasy, choć nie znała ani jednego słowa po szwedzku. W Polsce do matury brakowało jej tylko roku, zatem uparła się, że musi być od razu w maturalnej klasie. Chciała w rok przygotować się do egzaminów z przedmiotów humanistycznych w obcym języku, ponieważ została w Polsce tak upokorzona, że nie chciała być w żadnej szkole ani jednego, nadprogramowego dnia, choćby szkoła była setki kilometrów od Polski. Uczyła się języka dniami i nocami, a jej praca egzaminacyjna została odczytana na forum szkoły. Drugi raz w krótkim czasie pojawiła się przed wszystkimi uczniami, tyle że nie jako oskarżona o doprowadzenie do śmierci przyjaciółki, a jako fenomenalny przykład emigrantki, która nadzwyczajnym nakładem pracy była w stanie skończyć szwedzką średnią szkołę w rok po przyjeździe do tego kraju. W Polsce nikt by jej do takiego wysiłku nie zmusił. W Szwecji wiedziała, że jest na straconej pozycji i sama musi sobie dać radę.

Ale to był dopiero początek jej fascynującej historii. 

Dorota Bromberg jest dzisiaj najbardziej znanym wydawcą literatury pięknej w Szwecji. Można mówić o szczęściu, przypadku, ojcu, który stworzył PWN. Ona jednak założyła wygodne buty i w ogromnym stresie, z kredytem na głowie, zaczęła chodzić od redakcji do redakcji, od pokoju do pokoju, uparcie czekając, aż ktoś w końcu na nią spojrzy i posłucha tego, co ma do powiedzenia.

Polski American dream w Szwecji?

Albo po prostu opowieść o tym, że jak czegoś naprawdę chcemy, to możemy to osiągnąć. Ci ludzie nie mieli roszczeniowej postawy, byli jej zaprzeczeniem. To dobra lekcja, która pokazuje, że jak się niczego nie oczekuje, to można wiele osiągnąć.

To niezwykle inspirująca książka. 

Takie są ich losy.

Mój przyjaciel, którego nie opisałam w książce, wyjechał do Danii. Młody człowiek, w kieszeni pięć dolarów, żadnej rodziny, znajomości. Wymarzył sobie, że będzie maklerem giełdowym. Ledwo nauczył się języka, rozpoczął studia. Zobaczył pewnego dnia w gazecie ogłoszenie o pracę. Wszedł na rozmowę kwalifikacyjną, na końcu długiego pokoju siedziało kilku facetów. Zaczął im tłumaczyć, dlaczego powinien otrzymać tę pracę, oni grzecznie słuchali, jak kaleczył duński, podziękowali i powiedzieli, żeby przyszedł, jak skończy studia. Zrezygnowany odwrócił się i zaczął iść w kierunku drzwi. Dotarło do niego, że jak wyjdzie, to nikt mu się nie rzuci w ramiona. Nie będzie mamusi, która otrze łzy. Nie ma innej pracy, w której wir może się rzucić. Uświadomił sobie, że nie może tak po prostu wyjść. Odwrócił się i powiedział, że muszą mu dać szansę. Dali, a on fantastycznie ją wykorzystał. To jest ten sam mechanizm: on był świadomy, że za drzwiami jest pustka i nie może sobie na tę pustkę pozwolić.

Tuż przed 50. rocznicą Marca opowiada pani dramat wygnania z perspektywy sukcesu.

Długo rozmyślałam, o czym właściwie jest ta książka. Na pewno trochę o historii, trochę o stosunkach polsko-żydowskich, obyczajowości, szwedzkim społeczeństwie i zmianach, jakie się w nim dokonały. Na pewno o smutku tych, którzy zostali zmuszeni do wyjazdu, porzucili swoje życie, przyjaciół, ulubiony sklepik na swojej ulicy, którzy wreszcie porzucili język. Julia Romanowska do dzisiaj mówi, że jest bezdomna w języku. Ale przede wszystkim to książka o sile człowieka, każdy z moich bohaterów jest niewiarygodnie silny.

Skąd czerpią siłę? 

Może z odrzucenia, może z tego, że zostali rzuceni na głęboką wodę i powiedzieli sobie OK, musimy płynąć – płynąć szybko i do celu. I potrafili to zrobić. Straciliśmy w Polsce fantastycznych ludzi. Nasz kraj okazał się tak bardzo głupi.

Gdy czytamy książkę, to pojawia się myśl, że gdyby zostali w Polsce, mogliby niczego nie osiągnąć.

Moi rozmówcy często sami to podkreślają. Jurek Sarnecki ma tak ogromną dysleksję, że gdy pisze do mnie list, to naprawdę nic nie rozumiem. W polskiej szkole śmiano się z niego – fatalnie pisał, fatalnie czytał. Nie zdał w piątej klasie, nie dostał się do liceum, poszedł do technikum. Nikt nie wiedział wtedy w Polsce, co to jest dysleksja. To bardzo inteligentny człowiek, więc po przyjeździe do Szwecji mówił, że jego problemy z czytaniem i pisaniem wynikają z nieznajomości języka. Nie umiem pisać, nie umiem czytać, mówił, bo szwedzki nie jest moim językiem. To było całkowicie zrozumiałe. Zaprzyjaźnił się ze Szwedką, która pomagała mu w pisaniu i tak pozostało do dzisiaj. Zawsze ma przy sobie kogoś, kto tłumaczy i pisze. I okazało się, że w tych nowych warunkach rozwinął skrzydła. Zaczął robić to, co chciał – czyli zajął się socjologią. W Polsce nigdy by tego nie osiągnął. Jest profesorem kryminologii, najbardziej znanym chyba Polakiem w Szwecji, stworzył Sztokholmską Nagrodę Kryminologiczną, nazywaną kryminologicznym Noblem. Uczyło się u niego dziesiątki tysięcy studentów na wielu uczelniach.

Ale to pokolenie młodzieży, a jak w Szwecji odnaleźli się ich rodzice? 

Często profesorowie, dyrektorzy ważnych instytucji w Polsce, nagle w Szwecji musieli zająć się np. segregowaniem jakichś dokumentów. To był często bolesny element szwedzkiego raju. Dla młodych okazało się to szansą na rozwój okupiony ogromną pracą, co zresztą i przez wiele lat po wyjeździe nie było takie oczywiste. Rodzice z kolei często musieli bardziej żyć ich sukcesami niż swoimi.

Nie chciała pani opisać życia zwykłych emigrantów, którzy nie odnieśli sukcesu?

Nie znam takich, bo ten, kto nie odniósł sukcesu w Szwecji, ma piękne mieszkanie w mieście i często domek letniskowy na wsi.

Nawet pracownicy fizyczni?

Szwecja dokonała pewnych ruchów, które możemy teraz oceniać jako wątpliwe moralnie. Imigrantów przyjmowano selektywnie. Nie chciano przyjmować ludzi starych czy chorych, chyba że do pary starych osób dołączony był ktoś młody, kto będzie w stanie pójść na studia albo do pracy i na nich zarobi. Kombinowali i przez to w Szwecji znalazła się głównie polska inteligencja. Dania przyjmowała każdego, nieważne, jakie miał wykształcenie i skąd pochodził, także fryzjera z małego miasteczka na południu Polski, Szwecja zaś nie. Z tego powodu w Danii są większe różnice.

Ale to Szwecja przyjęła ich, poza Izraelem, najwięcej?

Ludzie czekali miesiącami na wizy do Stanów czy Kanady, aż w końcu decydowali się wyjechać do Szwecji, oczywiście, jeżeli Szwecja – nieformalnie – widziała w tych ludziach potencjał i zgadzała się na przyjazd. Ze swojego punktu widzenia Szwecja postąpiła bardzo mądrze. Szwecja zyskała, Polska straciła.