Jak przygotować kulturalny festiwal? Krótki poradnik dla polskiej diaspory

Stało się szczęśliwie, że każdy powiat w Polsce odkrywa swoją żydowską historię. Radosne festiwale pełne autentycznej kultury żydowskiej, tej niewyidealizowanej, wielowymiarowej i jakże współczesnej, zamieniają puste na co dzień place w sztetlowe jarmarki, gdzie raz po raz każdy chciałby być bogaczem a osiedlowi osiłkowie przeżywają chasydzkie uniesienia przy kieliszku śliwowicy.

Aż szkoda by było, gdyby z doświadczeń takich wydarzeń nie skorzystali Polacy w Londynie, Brukseli czy w małych miasteczkach bawarskich, gdzie przecież festiwale kultury polskiej mogłyby okazać się wielkimi sukcesami. Z przyjemnością krótko podpowiem, na co zwrócić uwagę, tworząc taki festiwal.

Najważniejsza jest oczywiście organizacja. Warto wyznaczyć sobie czasowe granice kultury. Wielu zgodzi się, że Polska skończyła się na „Weselu” Wyspiańskiego, a potem to już tylko jakieś skamandryckie wygłupy, Gombrowicze, lubieżne Lubiewa i grafomania pod flagą biało-czerwoną. Dla wygody ustalić należy, że ostatnim polskim kompozytorem był Szopen, dzięki czemu nie tylko uniknie się tłumaczenia, że kultura Polska trwa nadal, ale i podkreśli, jak bardzo kompozytor nie był Francuzem, oraz rzecz jasna pozwoli upewnić się, że na koncerty festiwalowe przyjdą jedynie osoby kulturalne, które i tak Szopena znają, co ułatwi sprawę przy sprzedaży biletów. Oczywiście młodość wciąż dodaje skrzydeł, więc zaprośmy jednego czy dwóch wykonawców w kwiecie wieku, pełnych werwy i natchnienia, którzy zachęcą mieszkańców Albionu czy jodłujących młodzieńców bawarskich do uczestnictwa w naszym wydarzeniu. Artyści mogą przykładowo zagrać jazzowe wariacje na temat muzyki Szopena. I cokolwiek się stanie, nie mówmy już nic o Niemenie, Demarczyk czy – B-że broń! – Monice Brodce lub innej młodej siksie, bo nawet pewności nie mamy, czy to wciąż kultura.

Warto również ograniczyć terytorium. Na potrzeby festiwalu wystarczy Małopolska i, powiedzmy, Śląsk. Otwiera to różnorakie możliwości. Niech wszyscy organizatorzy festiwalu na wydarzenia przychodzą w czapkach z pawimi piórami, w takich samych, w jakich chodzą na co dzień mieszkańcy Nowej Huty, i w jakich siedziało się zawsze w krakowskich kawiarniach; doda to pewnego smaku całemu otoczeniu. Szczególnie należy tego wymagać od osób zaangażowanych w organizowanie festiwalu, niebędących Polakami, bo i tacy mogą się zdarzyć (choć nie oszukujmy się, przecież wszyscy tworzący takie eventy w mig staną się Polakami najprawdziwszymi). Nie będzie też całego zamieszania z kuchnią: jak wiadomo, kluski śląskie jedzą wszyscy Polacy, od Kaszubów po górali. Bo kuchnia polska jest jedna – ta, którą podamy; ta, na temat której zostaną wygłoszone wykłady.

Ponieważ wszyscy Polacy są praktykującymi Polakami, rozpocznijmy od wspólnego śpiewania pierwszego hymnu Polski. Niechaj łzy ciekną po policzkach anglikanów i protestantów na dźwięk „Bogurodzicy”. Mówienie o jakimś podziale Polski na tle religijności tylko skomplikuje odbiór naszego festiwalu. Wszyscy Polacy przecież co tydzień chodzą do kościoła i uczestniczą w procesjach zgodnie z kalendarzem liturgicznym. Jak ktoś tego nie robi, to, oczywiście, nie jest Polakiem. Dlatego swoją polskość podkreślać trzeba i oficjalnie, i w kuluarach, dyskretnie wystającym z kieszeni różańcem. A to wszystko aż do piątkowego obiadu na koniec, na którym podać należy schabowego, chyba że impreza skończy się w sobotę rekonstrukcją polskiego wesela, do czego wystarczy makieta remizy i trochę wódki.

Tak przemyślany festiwal z pewnością zachwyci publikę, której pozostanie w głowach arcyadekwatny obraz Polski i Polaków.