Ja Ida, ty Ida, Polska Ida
pokaz filmu “Ida” oraz dyskusja panelowa pomiędzy kulturoznawczynią
dr Izoldą Topp, krytykiem filmowym Adamem Krukiem
oraz dziennikarką Gazety Wyborczej Magdą Piekarską
Historyczna dla polskiej kinematografii chwila, kiedy Paweł Pawlikowski pozdrawiał z Los Angeles swoich „pijanych polskich znajomych, którzy patrzą na niego w telewizorze” i dziękował Amerykańskiej Akademii Filmowej, która przyznała wyreżyserowanej przez niego „Idzie” nagrodę dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, pierwszy taki tytuł dla polskiego obrazu, obudziła na nowo dyskusje. Wywołują one „u nas” olbrzymie ilości, chowanych między dziwaczne narracje, narodowych emocji. Chodzi bowiem o dwie – najmocniej chyba uczulające polskie głowy kategorie: „polskość” i „żydowskość”. Chociaż najwyższą temperaturę wywołują chyba dopiero ich siostrzane warianty – najzacieklejsze bitwy wokół „Idy” to bardziej potyczki o „antypolskość” i „antysemityzm”. I to te dwa, topornie maskowane przez ostatnie dwadzieścia sześć lat aspekty, dotykają największej ilości zapieczonych między Wisłą a Odrą ran, ranek, domniemanych win czy też zasług.
Dla „Idy” festiwalowy karnawał zaczął się od Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni w 2013 roku, gdzie zdobyła główną nagrodę. A najbardziej popularne w branży filmowej wyróżnienie, to tak naprawdę zwieńczenie trwającego już ponad półtora roku tournee po światowych festiwalach, skąd ekipa Pawlikowskiego często wracała bogatsza o różnorakich kształtów statuetki. Nie od początku było jednak tak pluszowo. (To taki palec skierowany w stronę zwolenników teorii, że Oscar i wszystkie inne nagrody dla „Idy” są wynikiem działania żydowskiego lobby. ) Film nie został przyjęty na konkurs w Wenecji, San Sebastian i Locarno. Dopiero Festiwal w Toronto przełamał tę mniej szczęśliwą passę. A w Gdyni na nowo zaczęła tlić się dyskusja, trochę rozpalona już rok wcześniej przez poprzedzającego „Idę” zwycięzcę – „W ciemności” Agnieszki Holland. Jej twórczość, obok Pawlikowskiego, jest chyba największym bąblem na polskich ciałach prawicowych publicystów.
Wokółidowa histeria nie zna jednak granic i unosi się wysoko ponad podziałami. Zaostrzone publicystyczne paznokcie wbijane są w „Idę” z każdej strony. I niby nic w tym złego, to nawet zdrowy odruch, wywiązała się (w końcu!) dysputa, która w zależności od panującej narracji, chowana była między różne wersy przez ostatnie ćwierćwiecze. Sprawy tak spęczniały i nabrały tylu kolorów, że intensywność, z którą wybuchają, może być przecież zrozumiała. A dopiero teraz tak naprawdę upłynął odpowiedni kawałek czasu, żeby pewne sprawy, szczególnie te tożsamościowe, mogły w ogóle zostać poruszone. To są jednak kwestie historyczno – kulturowe, bardzo kruchy grunt i, z czystej ostrożności, nie chcę po nim stąpać.
W taką wędrówkę między historię, pamięć i tożsamość udała się Helena Datner z Żydowskiego Instytutu Historycznego oraz Agnieszka Graff, wyrzucając Pawlikowskiemu powielanie antysemickich klisz. Że Wanda, postać Agaty Kuleszy, to typowa „stalinowska dziwka”. Aż dziw, że idąc tą ścieżką, nie wyrzuciły postaci, iż jest wcieleniem od wieków przewijającego się w sztuce antysemickiego motywu złej, uwodzicielskiej kobiety. Duet Graff – Datner rozkleił więcej etykietek, głoszących o cudzym antysemityzmie. Mianem antysemity odznaczony został również Krzysztof Varga (choć złośliwość każe mi wyrzucić z siebie, że jemu akurat zawsze należy się reprymenda).
Z prawej strony do wirtualnej przestrzeni przedostaje się wiele, mniej lub bardziej poważnych zarzutów o antypolskości obrazu. O fatalnym świetle, w jakim stawia Polaków, że po tym to już nigdy nie zmyjemy z siebie błota oprawców, że to zadra na naszej wrodzonej szlachetności, a do tego za granicą, to już wszyscy będą myśleć, że ta Polska, to kraj bez bieżącej wody i supermarketów. Do tego z oddali, wciąż z prawa, dobijają się głosy. Że Żydzi specjalnie to Polakom uczynili, że na złość, tak jak wtedy, kiedy witali z kwiatami w zębach Armię Czerwoną, strzelali do polskich oficerów w Katyniu i byli najbardziej zbydlęconymi komunistami w historii. Polska ziemia drżała od tych wszystkich sprawek od lat, teraz wybucha i spada na ramiona Pawlikowskiego. Tylko o ile wybuch dyskusji cieszy, retoryka już straszy, niepokoi, i to dość poważnie. Odkrycie galaktyki, wokół której krąży zastraszająco spora ilość posiadaczy tych samych, co my, paszportów, przeraża. Bo w tym świecie film nagrodzony został za „antypolskość”.
Wiadomość o Oscarze dla Pawlikowskiego dopadła mnie za granicą. Czyli chyba tam, gdzie najgłośniej krzyczący w obronie polskości chcieliby być najlepiej widziani, najbardziej świetliście, bez skaz. To zakrawa na próżność – takie stawianie się w centrum. Tutaj, za tą granicą, w kraju, gdzie urodzili się Berlussconi i Passolini, jeśli już ktoś kojarzył, że rzecz dzieje się w Polsce, to nikt nie zastanawiał się, kto jest dobrym, a kto bitym chłopcem. Włoscy chłopcy pytali, że o co chodziło Idzie, że wróciła do tego zakonu? Przecież jest ładna. I zaznała rozkoszy cielesnej, mogła mieć chłopca, jak mogła zostać zakonnicą? Tym bardziej, z początku, rozśmieszała mnie medialna wojna, bo tylko tę mogłam śledzić. Była trochę przaśna, trochę swojska. Wszyscy zarzucili trenowanie skoczków narciarskich i piłkarzy i zostali filmoznawcami. Potrafili wkładać Pawlikowskiemu palec w oko za „kiepskawy i nudny scenariusz”, „miałkie i nudne postaci”, lub stwierdzić w końcu, „że jest za słaby na Oscara, że były lepsze”. Jakby trzeba było być dobrym filmem, żeby dostać Oscara.
Sama burza, która toczy się nad „Idą”, mogłaby spełnić potrzebną, oczyszczającą i odświeżającą rolę. Jednak zapieczona, coraz mniej zrozumiała i już nie swojska, a porażająca, histeria, z którą wszystkie strony okładają się, wojując bardzo kanciastą retoryką, trochę chłodzi krew w żyłach i zaczyna być zwyczajnie niebezpieczna. Pawlikowskiemu odmawia się prawa do bycia twórcą, do opowiadania historii, takich, które sam mógł sobie wymyślić, umieszczając je w wybranym przez siebie świecie możliwości. Rozdroże, na którym stawiane są przy okazji „Idy” polskość i żydowskość, to bardzo nieciekawe zjawisko, jakie ukształtowało się w ostatnich trzech dekadach. Ta czarno-biała narracja (to ona najbardziej mierzi po „żydowskiej” stronie, pokracznie reprezentowanej przez Datner: albo jesteś z nami, albo przeciwko nam, a ci, co nie z nami, to antysemici), kisiła się w powietrzu od lat. A w całej obsesji tych, którzy chcieli odesłać Oscara do domu (a są i tacy), największą rozterką i troską jest zawartość polskości w Polsce. Pojawił się w sieci film, wypuszczony ze strony prawdziwych Polaków, że nic w Polsce nie jest już polskie. Niedługo okaże się, że sama Polska nie jest Polską, bo ma żydowskie korzenie, a jeśli przyjrzeć się bliżej statuetce Oscara (który też nie jest Polakiem, a do tego jest nagi!), może okazać się, że jest obrzezany. Nie wiem, dlaczego jeszcze się temu dziwię, skoro od zerówki kilka razy w tygodniu muszę odpowiadać na pytanie, skąd wzięło się moje nazwisko?
W obliczu tej histerycznej licytacji na najmniej i najbardziej polskie rzeczy, można poczuć się trochę pocieszonym, bo znów najfajniejszą rzeczą w Polsce, takiej, którą ja znam i z którą mogłabym się zakolegować, są kobiety – Polki (choć może to powiedziane na wyrost, nikt nie wie, czy nie miały dziadka, czy innego wujka Żyda). Dwie Agaty, odtwórczynie głównych ról, najprzyjemniej podsumowują wszelkie nadęcia i bufonady. Kiedy Pawlikowski musiał siłować się z podziękowaniami i gratulacjami i ściskać dłoń Nicole Kidman, one zapijały papierosy winem, które zgarnęły w korytarzu, w drodze z toalety. Sukces świętowały przed telewizorem, co przyznają z najprzyjemniejszą na świecie, niewymuszoną naturalnością. Krzysztof Ibisz wyraził swoją głęboką degustację ich zachowaniem, zamiast reprezentować Polskę, tworzyć jej historię, one nie dość, że piły wino, to jeszcze się tym chwalą. A ja bym bardzo chciała, żeby wszyscy dyskutanci i najprawdziwsi z Polaków czegoś się od Agat nauczyli. Bo to są fajne polskie dziewczyny. I z klasą!