David Rodin, Trzech chwalipiętów
W „Chiduszu” 2/2023 publikujemy wybrane fragmenty książki Davida Rodina Draj barimer (Trzech chwalipiętów), wydanej w Nowym Jorku w 1940 roku. Jest to najprawdopodobniej pierwszy przekład twórczości Rodina na język polski. Poniżej prezentujemy fragment artykułu o życiu i twórczości pisarza autorstwa tłumaczy – prof. Moniki Adamczyk-Garbowskiej i Piotra Sewruka – oraz jedno z opowiadań.
Elje Lewin zadebiutował w 1916 roku na łamach satyrycznego pisma „Der grojser kunds” [Wielki dowcipniś]. Wtedy właśnie przybrał pseudonim David Rodin. Swoje opowiadania i wiersze publikował w prasie satyrycznej i czasopismach dla dzieci, gdyż to właśnie do nich kierował swoją twórczość. Część z nich weszła potem do książek, z których najbardziej znaną jest Draj barimer [Trzech chwalipiętów], wydana w 1940 roku w jidysz. Książka została przetłumaczona na język angielski i wydana w USA w 1952 roku. Oprócz twórczości literackiej Lewin był też autorem utworów muzycznych, głównie piosenek dla dzieci. W zdigitalizowanych zbiorach Yiddish Book Center w Amherst znajduje się dziewięć pozycji książkowych pisarza, tyle też odnotowuje biblioteka YIVO Institute for Jewish Research w Nowym Jorku. Utwory z późniejszego okresu prawdopodobnie nie ukazały się drukiem w związku z coraz bardziej kurczącym się kręgiem czytelników w jidysz i zamierającym ruchem wydawniczym w tym języku.
Książka Draj barimer, z której pochodzą zamieszczone w tym numerze „Chiduszu” fragmenty, to zbiór historyjek różnej długości, opowiadanych sobie nawzajem przez trzech żydowskich chłopców z Nowego Jorku: Chaima, Moszego i Gecla. Nieustannie rywalizują ze sobą, gdyż każdy z nich chce, by to właśnie jego historyjka najbardziej zaskakiwała słuchaczy ilością nagromadzonych w niej dziwów. W dwunastu rozdziałach chłopcy opowiadają o swoich rodzinach i ich perypetiach, niezwykłych miejscach i wydarzeniach, w jakich dane im było uczestniczyć. W ich gawędach nie brak także zwierząt, które dokonywały niezwykłych czynów, jak np. pewien słoń, który uratował naród żydowski prześladowany przez złego faraona, a wcześniej służył Egipcjanom za kanał łączący Morze Śródziemne z Czerwonym.
Fragment przekładu Draj barimer:
O tym, jak dziadek Chaima szyje taką parę butów, że całe miasteczko może w nich chodzić
Kiedy Mosze skończył, odzywa się Chaim:
– Przyszyć ogon niedźwiedzia do drzewa to nic wielkiego. Ja słyszałem o większych dziwach. Miałem dziadka, który był szewcem i miał takie wielkie dłuto, że za jednym zamachem robił parę butów.
Ale w miasteczku, w którym mieszkał, jedna para butów służyła wszystkim. Ludzie byli tam bardzo biedni, więc zrobili tak:
Kazali sobie uszyć jedną parę butów, która by pasowała na każde nogi, i stawiali te buty u burmistrza na ganku. Kiedy ktoś potrzebował dokądś pójść, szedł do burmistrza na ganek, wkładał buty i ruszał w drogę. Jak już wszystko załatwił, przynosił buty z powrotem. Ale co robiono, kiedy dwoje ludzi musiało dokądś pójść w tym samym czasie? Żaden problem. Dziadek zrobił te buty tak sprytnie, że jednocześnie mogło w nich chodzić dwoje ludzi. Opowiadał, że widział raz, jak nawet troje ludzi szło w jednej parze butów i nie ma w tym nic dziwnego, bo z tego właśnie miasteczka pochodzi powiedzonko:
Jedne buty na całe Koguty.
A raz zdarzyło się nawet, że całe miasteczko poszło w jednej parze butów. A było to tak:
Do miasteczka miał przybyć jakiś bardzo ważny gość, a przecież nie wypada wyjść na spotkanie takiemu gościowi boso. Całe miasteczko weszło zatem do tej jednej pary butów – najpierw mali, za nimi więksi, a na końcu bardzo wysocy ludzie – i poszli powitać uroczyście tego ważnego gościa.
Teraz, kiedy całe miasteczko chodzi w jednej parze butów, mój dziadek nie ma nic do roboty, więc założył szydło na ramię jak strzelbę, kopyto i dratwę wsadził do worka i ruszył szukać pracy, wędrując z miasteczka do miasteczka.
Był dobrym piechurem – podobnie jak dziadek Moszego. A pływakiem jeszcze lepszym, bo zanim postawił nogę w wodzie, już stał po drugiej stronie rzeki.
Idzie więc tak sobie przez góry i doliny, przez pola i lasy, i podśpiewuje szewską piosenkę, żeby mu było raźniej.
I oto natrafia na gęsty las. Idzie i nagle słyszy trzask gałęzi, jakby ktoś za nim biegł. Odwraca się i…
Zgadnijcie, co zobaczył?
Niedźwiedzia! Tego samego niedźwiedzia, któremu dziadek Moszego przyszył wielką igłą ogon do drzewa. Niedźwiedź tak długo się szarpał, aż ogon mu się oderwał i zawisł na drzewie (i wisi tam do dziś – kto nie wierzy, może sam pójść zobaczyć). I od tamtego czasu niedźwiedzie nie mają ogonów.
No i kiedy mój dziadek zobaczył, jak ten rozwścieczony niedźwiedź go ściga, pomyślał sobie: jak tylko niedźwiedź puści się biegiem, przekłuję go szydłem i będzie po strachu. Co jednak, jeśli niedźwiedź nie zacznie biec? Lepiej więc uciekać. I dziadek puścił się biegiem.
Biegnie i woła: Panie Niedźwiedziu, na nic pana wysiłki! Nie doścignie mnie pan! Bo kiedy dziadek puścił się biegiem, droga ruszyła spod jego nóg z taką szybkością, że aż wirowało w oczach.
Kiedy tak biegnie, dostrzega ogromnego słonia, który leży i śpi. Dziadek, niewiele myśląc, wskakuje słoniowi na grzbiet, składa mu uszy razem i zszywa je dratwą tak, żeby ten nawet tego nie poczuł. Uszy były na tyle duże, że można z nich było zrobić namiot, więc dziadek ukrył się w tym namiocie, aż niedźwiedź przebiegł i zniknął w gęstym lesie.
Tymczasem słoń obudził się i zanim dziadek zdążył się rozejrzeć, ruszył razem z nim w las między dzikie zwierzęta. Dziadek siedział więc dalej w namiocie na grzbiecie słonia. I dobrze, że tam siedział, bo jak słoń już przeszedł przez las, przybyli razem do miasteczka.
Kiedy ludzie spostrzegli, jak mój dziadek jedzie w namiocie na grzbiecie słonia, wszyscy przybiegli zobaczyć ten niezwykły widok. Przyjęli dziadka z wielkimi honorami i poprosili, żeby pozwolił im trochę pojeździć na słoniu. Dziadek nie miał nic przeciwko temu. I od tamtego czasu ludzie potrafią jeździć na słoniach.
Ale to jeszcze nie wszystko. Koniec tej opowieści, choć krótki jak ogon niedźwiedzia, jest tak piękny, jak jej początek. Posłuchajcie tylko, co się stało:
Dziadek pozostał w tamtym miasteczku dłuższy czas i wszyscy zamawiali u niego buty. Dostał tyle zamówień, że potrzebował pomocnika. Nikogo jednak nie mógł znaleźć, więc co tu zrobić? Niewiele myśląc, wyuczył słonia szewskiego fachu. Żebyście widzieli, co tam się działo! Z całego świata szły zamówienia na buty od dziadka! I wszyscy chcieli zobaczyć, jak słoń siedzi i szyje buty, podśpiewując przy tym szewską piosenkę. I wierzcie mi – było co oglądać!
Słoń był bardzo dobrym i solidnym czeladnikiem, więc dziadek nie chciał się z nim rozstawać. Żyli więc tak sobie, pracując we dwóch, to znaczy mój dziadek przygotowywał różne rzeczy, a słoń pracował. Razem jedli, to znaczy dziadek jadł pieczyste, a słoń słomę. Mieszkali razem, to znaczy dziadek mieszkał w pięknym domu, a słoń w stajni. I jeździli razem, to znaczy słoń szedł, a dziadek siedział mu na grzbiecie. I tak przeżyli razem ładnych parę lat.
Przełożyła Monika Adamczyk-Garbowska