Chaim Grade: „Aguna” [fragment powieści z „Chiduszu” 4/22]
Od „Chiduszu” 10/2021 publikujemy pierwsze polskie tłumaczenie Aguny Chaima Gradego w przekładzie Magdaleny Wójcik. W kolejnym odcinku będziemy świadkami niezwykle dramatycznych wydarzeń, do jakich doszło w święto Simchat Tora w wileńskiej synagodze. Poniżej prezentujemy fragment piątego odcinka powieści.
Na dziedzińcu synagogi jest już tak ciasno, że – jak to się mówi – nie ma gdzie szpilki wcisnąć. Żydzi wiedzą, że za godzinę lub dwie skończy się długie święto Sukot. Do czasu, aż w skutych lodem oknach nie pojawią się świeczki chanukowe, trzeba będzie grzęznąć w śniegu i goryczy pracujących dni. Na razie pozostaje więc tylko pójść do synagogi, nacieszyć się atmosferą wielkiego święta i wysłuchać śpiewu chazana. Zasłyszane u niego melodie będą potem zarówno śpiewane w warsztatach przy pracy, jak i nucone w pustych sklepach przez wypatrujących klientów kramarzy.
W każdym kącie dziedzińca znajduje się jakiś klojzik i z każdego z nich ciągną do Wielkiej Synagogi tłumy ludzi. Jako pierwsi przychodzą malarze. Na ścianach ich domu modlitwy wymalowany jest cały Chumesz: oto płynie arka Noego, tam Abraham ofiarowuje Izaaka, a tu żona Lota zmienia się w słup soli. Malarze są tak dumni ze swojej małej bożnicy, że rzadko kiedy chodzą gdzie indziej. Nawet oni pojawiają się jednak na dziedzińcu z okazji Simchat Tora, żeby świętować wraz z innymi Żydami.
Bractwo robotników, widząc, że malarze schodzą na dziedziniec, udaje się tam także. Jego członkowie mają rzadkie brody, przygarbione plecy i zgaszone oczy. Są nieszczęśliwi nawet w Simchat Tora. Ile razy szames by nie krzyczał „Kończymy pierwszą hakafę!”, w ich gronie nie ma nikogo, kto mógłby zostać posłany do zaszczytnego noszenia zwoju Tory. Mają co prawda swoje rodały, ale brakuje im ludzi, bo zwyczajnie wymierają i z roku na rok jest ich coraz mniej. Młodzi robotnicy nie należą do bractwa, tylko do związków, przez które stają się bundowcami.
Tak zatem starzy robotnicy z rzadkimi brodami i krzywymi plecami schodzą powoli na dziedziniec, gdzie mieszają się z członkami chewry kadiszy, wychodzącymi ze swojej bożnicy. Ci nie idą sami – każdy z nich ma już w sobie co najmniej tuzin kieliszków wódki. Na ich widok tłum rozstępuje się przestraszony:
– Obyśmy nigdy nie musieli ich wołać!
Z klojzu Sziwa Kruim wysypują się młodzieńcy. Ten dom modlitwy nie ma stałych członków – chodzą tam tylko żałobnicy oraz ci, którzy chcą odmówić kadisz na czyjś jorcajt. Zarówno w środku tygodnia, jak i w świąteczny poranek modli się tam kilka minjanów. W Sziwa Kruim nie podają na Simchat Tora żadnych smakołyków ani wódki jak w innych klojzach, a żałobnicy pędzą słuchać chazana z takim samym zapałem, z jakim odmawiają kadisz.
Potem pojawiają się Żydzi ze Starego Klojzu – starcy z długimi, mlecznobiałymi brodami i łagodnymi, dziadkowymi uśmiechami na pomarszczonych twarzach. Unosi się wokół nich aura starych ksiąg i skórzanych okładek. Gdy w swej bożnicy wertują pożółkłe stronice, da się słyszeć szelest tajemnic minionych wieków. Stary Klojz powstał nawet wcześniej niż wileńska Wielka Synagoga.
Żydzi z Nowego Klojzu przychodzą później, jak przystało na bogaczy z bożnicy wybudowanej przez samego Jesoda. Na głowach mają cylindry i nawet w ogromnym ścisku panującym na dziedzińcu Wielkiej Synagogi poruszają się z rękami założonymi do tyłu. Towarzyszą im synowie i zięciowie – chudzi i wysocy młodzieńcy ze znudzonymi minami. Ci muszą z szacunku do ojców i strachu przed teściami wysłuchać chazana, zamiast iść z młodymi żonami do teatru.
W końcu pojawiają się też Żydzi z Klojzu Gaona. Zgodnie ze zwyczajem nawet w środku tygodnia siedzą w tałesach i tfilin aż do południa. Dziś w swoim zimnym besmedreszu kręcili się ze zwojem Tory wokół bimy tak długo, aż musieli usiąść i odpocząć. Misnagdzi potrafią się uczyć, ale tańczyć i śpiewać już nie, szczególnie gdy są w sile wieku i nogi odmawiają im posłuszeństwa. Po musafie umoczyli wąsy w winie, strzepnęli okruszki z bród i z godnością zeszli na dziedziniec.
Żydów z Klojzu Gaona denerwuje wileński zachwyt nad chazanami. Dzisiejsza młodzież woli słuchać śpiewu, niż żarliwie się modlić. Sami chazani nie mają zresztą w sobie takiej bojaźni Wiekuistego, jak ci niegdysiejsi – nie potrafią tak pogrążyć się w modlitwie. Na domiar wszystkiego gabajowie z Wielkiej Synagogi wprowadzili zwyczaj, w którym wszyscy członkowie chóru mieli na sobie jarmułki z frędzlami oraz małe, niebiesko-białe tałesy na szyi. Tradycyjnych Żydów bardzo to oburza, bo pachnie imitacją zwyczajów z Synagogi Chóralnej, w której modlą się naśladowcy maskilów, jednak z okazji Simchat Tora niejeden Żyd z Klojzu Gaona robi wyjątek, opiera się na ramieniu młodzieńca stojącego najbliżej i próbuje zrozumieć, co też świat słyszy w tym zawodzeniu chazana.
Młodzieniec, czując na ręku gładki zamsz i jedwab, odwraca głowę i spostrzega siwego starca. Mówi więc z szacunkiem:
– Gut jontef, radosnego święta!
Starzec podnosi wzrok i widzi chłopca z zawiniętym pod pachą tałesem i gładko ogoloną twarzą – jednego z tych, co zamiast wejść na modlitwę do besmedreszu, pozostają na dziedzińcu i słuchają chazana.
Żydzi ze wszystkich klojzów skończyli już modlitwy i kręcą się po dziedzińcu. Brakuje tylko chasydów z Kajdynowskiego Sztybla. Słychać stamtąd głośne śpiewy: bim, bom, bim, bom! Ci chasydzi śmieją się z chazana i jego chóru. Zdawałoby się, że tańczą i śpiewają tak entuzjastycznie, że zaraz cały sztybel oderwie się od misnagdzkiego dziedzińca synagogi i poleci wprost do nieba z powiewem bród, łopotem kapot i furczeniem pasów.
Dzień jest słoneczny i ciepły, a promienie tańczą po dachach i wpadają przez szyby okienne tak, jakby i one upiły się na Simchat Tora. Wokół synagogi panuje gwar, miękkie kapelusze bogaczy mieszają się z twardymi, robotniczymi czapkami, a nad nimi jak kominy górują lśniące, czarne cylindry. Przed głównym wejściem, a także przy wszystkich bocznych drzwiach stoją Żydzi, wyciągając szyje i pochylając głowy jak spragnione owce przy wodopoju. Wszyscy próbują złowić melodię płynącą z wewnątrz – najpierw prawym uchem, potem lewym, lecz bezskutecznie. Gdyby chazan miał być słyszany aż z dziedzińca, musiałby mieć głos jak Adam – jak mówi Talmud, głos pierwszego człowieka słychać było od jednego krańca świata do drugiego. W końcu więc zaczynają się rozmowy. Wiadomo przecież, że właśnie teraz w besmedreszu Tora okrąża bimę.
Między aron ha-kodeszem a bimą, którędy niesione są rodały, nagle zapada śmiertelna cisza. Zatacza coraz szersze kręgi na południe i na północ, aż dociera do zakratowanych okien babińca, zza których jak złote rybki w sieci błyskają kobiece oczy. Cisza płynie dalej, dławi szmer rozmów w kolejnych ławach bożnicy, aż nieubłaganie, jak lód skuwający rzekę, wychodzi przez ciężkie drzwi na dziedziniec.
Coś się wydarzyło w starej wileńskiej synagodze.
Cały tekst piątego odcinka „Aguny” dostepny jest w „Chiduszu” 4/2022. Zapraszamy do prenumeraty oraz zakupu elektronicznej wersji pisma w sklepie publio.pl.