Biała siła Białegostoku
„Białystok. Biała siła, czarna pamięć” Marcina Kąckiego, to niezwykle aktualna książka, obnażającą nasze, bo nie tylko białostockie, lęki. Autor na co dzień współpracujący m.in. z „Gazetą Wyborczą” ma w swoim dorobku wiele artykułów z zakresu dziennikarstwa śledczego oraz dwie inne książki: „Lepperiada” oraz „Maestro. Historia milczenia”. W swojej najnowszej publikacji wyrusza do Białegostoku, aby poznać prawdę o tym mieście.
Z każdą przeczytaną stroną nie lubi się tego miejsca coraz bardziej. Nie jest to książka z tezą, autor stara się pokazać Białystok taki, jakim jest, jakim wydaje się być naprawdę. Zbiera fakty, przekopuje się przez sterty dokumentów i akt sądowych, oddaje głos ludziom, do których z mniejszym lub większym trudem udaje mu się dotrzeć i zadać kilka, często niewygodnych, pytań; tworzy sieć powiązań, wyciąga na wierzch tematy trudne i, co przeraża najbardziej, zapomnianą, a może przemilczaną historię miasta i regionu. Wnioski, jakie z niej płyną, z pewnością oburzą wielu, skłonnych wierzyć, że nie mamy sobie nic do zarzucenia. Nie od dziś wiadomo, że trudno stanąć twarzą w twarz z prawdą. Kącki oddaje głos obu stronom „wojny”, w której jedna z nich od wielu lat jest na pozornie przegranej pozycji. Przygniata ją ta druga – mniejsza liczebnie, ale jednak silniejsza, bo pełna ignorancji i nienawiści.
To reportaż, dlatego przemawiają tu fakty. Pierwszoplanowym i tytułowym bohaterem Kąckiego jest Białystok, miasto o wielokulturowej tradycji i zachwianej tożsamości, które wielu kojarzy się jednoznacznie z antysemityzmem i ksenofobią. Są ludzie chętni do pracy nad polepszeniem jego wizerunku, wśród nich też tacy, którym zależy na realnej zmianie białostockiej rzeczywistości. To miejsce, w którym zbiorowa pamięć ulega dekonstrukcji, a wspomnienie nie tak dawnej historii – zatarciu. Narody i społeczności, które żyją jedynie teraźniejszością, pozbawiają się twardego fundamentu, ale przez jego brak nie są w stanie budować trwałej wspólnoty i uniknąć tego, co można nazwać „zbiorową amnezją”. Trzeba zaznaczyć, że Białystok to nie jedyny i nie odosobniony przypadek. Książka Kąckiego opowiada o tym konkretnym mieście, ale jest wiele innych, które mają podobną historię.
W każdym kraju ta grupa etniczna, która posiada większość, ma władzę nad innymi grupami etnicznymi i długo jeszcze nie zrozumie idei humanitaryzmu. Jednak żadna grupa etniczna nie może wiedzieć, co się z nią stanie jutro (…).
Ludwik Zamenhof
Książkę otwiera i zamyka wzmianka o Ludwiku Zamenhofie, twórcy esperanto, urodzonym w 1859 roku w Białymstoku przy ulicy Zielonej (obecnie – jego imienia). To człowiek idei, którego utopijna wizja o zjednoczeniu wszystkich ludzi skłoniła do stworzenia uniwersalnego języka. Uważał, że bariera językowa jest jedną z najważniejszych przyczyn sporów i konfliktów. W książce Kąckiego to postać o tyle ważna, że wpisuje się z jednej strony w wielokulturową i zróżnicowaną etnicznie historię miasta, z drugiej – ukazuje kruchość historycznej pamięci i brak chęci budowania autentycznej narracji, która mogłaby oprzeć się na właśnie takich biografiach. Od początku jego obecność wzbudzała w Białymstoku wiele emocji i sporów. W latach 30., kiedy nasilały się antysemickie i endeckie nastroje, stał się Zamenhof, a właściwie wspomnienie o nim (zmarł bowiem w 1917 roku) nieco niewygodnym tematem (choć już dwa lata później trudno było znaleźć w mieście odpowiednie miejsce dla uczczenia jego pamięci i do dziś ze zmienną dynamiką impas ten trwa). Kącki samej biografii Zamenhofa poświęca niewiele uwagi, zarysowuje ją tylko, tak samo postępuje zresztą, pisząc np. o Jedwabnem. Historia stanowi tu punkt wyjścia. Koncertuje się na czymś, co okazuje się być równie ważne – sposobie, w jaki pamięć o wydarzeniach i osobach funkcjonuje obecnie, jak zmieniała się przez lata. Widać bowiem, że niemal sto lat po śmierci Zamenhofa jego żydowskie pochodzenie wywołuje wciąż wiele emocji. Podobnie jak uroczystości ku czci ofiar w Jedwabnem, które – oglądane przez lornetkę i z dystansu – są metaforycznym odcięciem się od historii.
Choć marzenie Ludwika Zamenhofa o stworzeniu uniwersalnego języka, którym posługiwaliby się wszyscy ludzie, nie spełniło się, to jednak jego obserwacje na temat społeczeństwa są nadal aktualne. Nie napawa to optymizmem – okazuje się bowiem, że od niemal stu lat niewiele zmieniło się w białostockiej i w naszej, polskiej mentalności. Idea postawienia pomnika sławnego mieszkańca miasta ewoluowała, zmieniali się entuzjaści pomysłu i jego oponenci, miejsca, siła polityczna; w międzyczasie przetoczyła się fala antysemityzmu Marca 1968. Zadziwia, że tak oczywista kwestia, jak pomnik dla sławnego mieszkańca, mogła dzielić.
Z inicjatywy kilku osób w 2009 roku w Białymstoku odbył się kongres esperanto (sam pomysł zrodził się dwa lata wcześniej!). Nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie dziwna i oburzająca fala antysemickich haseł i wypowiedzi, które wywołał. Obudziły się demony, widać, niewiele było trzeba, by na nowo odżyły.
Są na świecie miasta, gdzie znajduje się więcej pamiątek po ich rodowitym obywatelu. (…) Potrzebny był prawosławny wiceprezydent, by wziąć się do historii Żydów. W pośpiechu zamalowywane są swastyki na murach, ale trudno nadążyć, bo nocami powstają nowe.
Kącki relacjonuje wybuch wielkiej fali nienawiści. Sam kongres, choć ważny, nie był wydarzeniem spektakularnym. Mimo to wywołał wielkie poruszenie wśród części mieszkańców – antysemickie hasła, rzucane butelki i kamienie, irracjonalny, ukrywany głęboko strach, który eksplodował na łamach prasy i na ulicach. I ludzie przyglądający się wszystkiemu z boku. Dobrze znana nam rzeczywistość. Komentarze i postawy Białostocczan wydają się nie tylko oburzające, ale i kuriozalne:
Następnego dnia w okolicach Politechniki kręcą się mężczyźni z napisami na koszulkach: „Nie przeprosimy za Jedwabne” i przekreślonymi gwiazdami Dawida.
W książce wiele jest takich opowieści. Na nowo odkrywanej historii ludzi i miejsc. Zamenhof jest o tyle ciekawy, że mógłby stać się wizytówką miasta, atrakcją przyciągającą turystów. Wydaje się jednak, że jego żydowskie pochodzenie stanowi barierę nie do pokonania. Jego postawa byłaby z kolei doskonałym przykładem i bodźcem do radzenia sobie z trudną i nieoczywistą historią, zaczynem do podjęcia dialogu i pielęgnowania indywidualizmów przy jednoczesnym budowaniu wspólnoty. Białystok to miejsce, które musi stawić czoło temu wyzwaniu, refleksja po lekturze książki nie pozostawia złudzeń. Racjonalne metody, przede wszystkim edukacja, wydają się w tym miejscu nie działać. Być może tak wysoko idealistyczna i – nie bójmy się tego powiedzieć – utopijna (jak się okazało) wizja Zamenhofa mogłaby dać szansę na rozpoczęcie pracy nad zmianą. Wydaje się to być jednak w tym momencie niemożliwe, bowiem sam stał się ofiarą miejsca, które nie może poradzić sobie z przeszłością i wybiórczą pamięcią historyczną. Przykład Zamenhofa pokazuje, jak bardzo stereotypy i nasze wyobrażenia o pewnych grupach i osobach przysłaniają rzeczywistość i jak absurdalne reakcje wywołują.
Wielu patrzy na tego człowieka jedynie przez pryzmat żydowskiego pochodzenia, nie interesuje ich esperanto ani idea, która doprowadziła do jego powstania.
A szkoda.
Ludwik Zamenhof, chorowity nastolatek, wychodzi na ruchliwy rynek przed swoim domem w Białymstoku. Widzi Żydów, Polaków, Tatarów, Białorusinów, Niemców, ich kłótnie, mordobicia. Słyszy zgiełk językowy, który jest przeszkodą do porozumienia.
To lata siedemdziesiąte XIX wieku, Polska zaborowa, Białostocczyzna włączona w opresyjne machiny czasu.
W głowie małego Ludwika kiełkuje myśl, by te wszystkie nacje i wiary połączyć językiem.