Archiwum warszawskiego getta

18 września 2017 roku minęło 71 lat od momentu, kiedy w gruzach warszawskiego getta odnaleziono pierwszą z ukrytych części archiwum Ringelbluma. Żydowski Instytut Historyczny, który obchodzi w tym roku 70-lecie istnienia, zainicjował z tej okazji program Oneg Szabat, mający na celu udostępnienie materiałów on-line i wydanie ich kompletnej książkowej edycji. Na połowę listopada planowane jest otwarcie stałej wystawy Czego nie mogliśmy wykrzyczeć przed światem” w siedzibie Instytutu.

Poniższy wywiad z prof. Samuelem Kassowem, badaczem spuścizny Ringelbluma, ukazał się w Chiduszu” w maju 2016 roku.

 

Projektem życia Emanuela Ringelbluma, historyka urodzonego w 1900 roku w Buczaczu (dzisiejsza Ukraina), stało się dokumentowanie śmierci. To dzięki niemu i  jego nieformalnemu zespołowi, nazwanemu Oneg Szabat (hebr. radość szabatu), udało się zgromadzić i ocalić wiele bezcennych dokumentów pokazujących obraz życia w getcie. Zbierali wszystko, co w przyszłości mogło pomóc odtworzyć historię losów ludzi skazanych na głód, cierpienie, choroby, a w końcu na śmierć. Od wspomnień, pamiętników i listów, poprzez oficjalne dokumenty, nawet po papierki po cukierkach. Wielu w obliczu śmierci, która mogła nadejść w każdej chwili, pisało, że chcieliby, aby zapamiętano ich żony i dzieci. Dziewiętnastoletni Dawid Graber zaskakująco dojrzale notował, że choć skazani są na zagładę, to już mogą czuć się jak weterani wojenni z medalami na piersi. To od nich przyszłe pokolenia dowiedzą się o tragedii, która miała miejsce w XX wieku. „Teraz możemy spokojnie umierać. Wypełniliśmy swoją misję” – pisał prawdopodobnie na dzień przed zakopaniem archiwum. Odnalezione po wojnie, stanowi być może najważniejsze świadectwo Zagłady.

Jednym z najwybitniejszych znawców życia i działalności Emanuela Rigelbluma i grupy Oneg Szabat jest Samuel Kassow, autor książki „Kto napisze naszą historię?”. Na 2017 rok zaplanowana jest premiera fabularyzowanego filmu dokumentalnego o tym samym tytule. Zdjęcia do niego realizowano w maju 2016 roku w Łodzi i w Warszawie. Film reżyseruje amerykańska dokumentalistka Roberta Grossman, a produkuje Nancy Spielberg. Samuel Kassow jest jednym z konsultantów historycznych.

 

Katarzyna Andersz: Czytając pana książkę „Kto napisze naszą historię?” odniosłam wrażenie, że Ringelblum przed wojną był dość przeciętną postacią.

Samuel Kassow: Był dobrym historykiem, ale na pewno nie miał reputacji wybitnego naukowca. Przed wojną chodził do archiwów, był bardzo rzetelny, ale swoim badaniom mógł poświęcić tylko mniej więcej godzinę dziennie, bo miał trzy, cztery prace w tym samym czasie. Musiał jakoś utrzymać rodzinę. Podczas wojny wiele niewybitnych osób stawało się nagle wielkimi. I na odwrót – wielcy okazywali się zupełnie mierni, nie odnajdywali się w nowej sytuacji. Gdyby nie wojna, Ringelblum prawdopodobnie nigdy nie byłby postrzegany jako ważna postać.

 

Przewidział coś, czego inni w tamtych czasach nie dostrzegali?

Dla niego oczywistą była różnica między tym, co ludzie piszą w getcie w 1941 roku, a tym, co będą opowiadać z perspektywy czasu ci, którym uda się przeżyć wojnę. Przyjmą oni zupełnie inny punkt widzenia. Choć warto tutaj dodać, że zbieranie dokumentów i opisywanie tego, co się dzieje, pozostawało przez długi czas bez świadomości, jak to się wszystko potoczy. Dopiero pod koniec 1942 roku stawało się oczywiste, że Niemcy doprowadzą do całkowitej eksterminacji, wcześniej jednak nikt nie miał pojęcia, że jest skazany na pewną śmierć.

 

Patrząc na archiwum Ringelbluma ciężko sobie wyobrazić, że nie mielibyśmy współcześnie dostępu do wiedzy zawartej w tych dokumentach.

Gdyby nie to archiwum, mielibyśmy świadectwa ocalałych z getta, ale nie opisy pochodzące od Żydów żyjących tam i opisujących sytuację w czasie rzeczywistym. Świadectwa ocalałych skupiłyby się na życiu obozowym, na tym, co było po getcie. Getto byłoby tylko etapem, drogą wyjazdową do obozów, nie byłoby więc tak istotne. Archiwum Ringelbluma pokazuje nam, że getto w wielu aspektach było kontynuacją gminy żydowskiej. To zasadnicza różnica.

Emanuel Ringelblum. Fot. Wikipedia

Emanuel Ringelblum. Fot. Wikipedia

 

Może Ringelblum nie był wybitnym historykiem, ale już pod koniec lat 20. zdawał sobie sprawę, jak ważne jest kolekcjonowanie materiałów dokumentujących życie żydowskie.

To był dość charakterystyczny dla Europy Wschodniej trend zapoczątkowany przez Dubnowa. Na Starym Kontynencie mieszkało 7-9 milionów Żydów, posługujących się głównie językiem jidysz. Byli to ludzie bez ziemi, bez suwerenności, bez władzy. Religia wszystko pokazuje bardzo jasno – Żydzi istnieją jako naród, modlą się, a kiedy przyjdzie mesjasz, znajdą się w Jerozolimie. Ale kiedy przestaje się wierzyć, powstaje pytanie, co czyni tych ludzi narodem. Jak tych żyjących pośród Polaków, Litwinów i Ukraińców skłonić do tego, żeby walczyli o swoje szkoły, o swój język, o prawa, które powinny im przysługiwać? Nie mają przecież własnego rządu ani władzy. W tym momencie historia zaczyna przejmować to, co do tej pory było funkcją religii – kolektywną pamięć. Dubnow apeluje więc o zbieranie dokumentów, materiałów źródłowych, tworzenie archiwów, żeby Żydzi mieli pamięć, przeszłość. Ale jest jeszcze coś. Gdyby zapytać się Graetza, albo innych żydowskich historyków z Niemiec, kto tworzy historię żydowską, od razu wymieniliby Majmonidesa czy Mojżesza Mendelssohna. To byłaby historia wielkich myślicieli, definiowana przez ich intelekt, ich etykę, ich filozofię. Historia żydowska tak postrzegana jest historią walki intelektualnej, a żeby ją napisać, nie są potrzebne duże zbiory archiwalne. Jednak w momencie, kiedy zdefiniujemy historię żydowską jako historię całego narodu, musimy włączyć w nią historię kobiet, żebraków, wykluczonych. Nie tylko współcześnie, ale też w XV i XVI wieku. Trzeba opisać, kim były żydowskie kobiety, jak żyły, a żeby to zrobić, potrzeba zupełnie innych źródeł. Trzeba wyjść do ludzi, rozmawiać z nimi, zwracać uwagę na język, jakiego używają, przysłowia, a często nawet wejść do ich domów i wyjąć kroniki sprzed dwustu lat, które przekazywane były w rodzinach od pokoleń. To cały proces nadawania kolekcjonowaniu dokumentów rangi misji narodowej, która powinna dotyczyć każdego. To stało się celem utworzonego w 1925 roku YIVO i pasją Ringelbluma, dla którego również proces kolekcjonowania materiałów oznaczał proces budowania narodowej świadomości.

 

Zbierał dokumenty, bo naprawdę myślał, że tworzy narodową świadomość?

Tak, ale jest też wiele innych powodów. Ringelblum był przedstawicielem pokolenia urodzonego na samym początku XX wieku, które w wieku 20 lat, wraz z odzyskaniem przez Polskę niepodległości, znalazło się pod jej władzą. Pamiętajmy, że Żydzi nie mieszkali pod polską władzą od trzeciego rozbioru w 1795 roku. To wywołało pewne problemy. Z jednej strony konstytucja mówiła, że wszyscy obywatele są równi, a z drugiej polska kultura była kulturą szlachty i chłopów i miała raczej kontrowersyjny i protekcjonalny stosunek do Żydów. Ringelblum i Żydzi w jego wieku dorastali w Polsce, w której byli obywatelami drugiej kategorii. Wiedzieli, że nie dostaną pracy w samorządach i  instytucjach zarządzanych przez państwo. W warszawskim transporcie miejskim na cztery tysiące pracowników było dwóch Żydów. W Krakowie wszyscy żydowscy urzędnicy pocztowi, którzy pracowali tam za czasów habsburskich, zostali wyrzuceni. Przemysł tytoniowy został upaństwowiony i wszyscy pracujący w nim Żydzi stracili pracę.

Koncept tego, że zbieranie materiałów jest tak ważne, bierze się zatem i z tego, że tysiące młodych Żydów w Polsce miało niższy status niż Polacy. Byli pozbawieni władzy, nie mieli odwagi, mówiono im, że nie mają talentów, które mają Polacy. Całe to pokolenie chciało uciec do Palestyny lub innych krajów, inni z tęsknotą spoglądali na komunizm. Jednym z celów stawianych i przez YIVO i przez Bund było danie młodym Żydom do zrozumienia, że Polska jest ich domem. To tu mieszkali oni i ich rodzice i marzenia o emigracji w niczym nie pomogą. Prawdziwym wyzwaniem jest to, jak poradzić sobie z rzeczywistością w Polsce.

Max Weinreich, dyrektor YIVO, kiedy studiował na Yale University w latach 1931-32, wybrał się w podróż na Południe, do „czarnych” college’ów w Alabamie i Missisipi. Był przekonany, że ciemnoskórzy obywatele USA mają dokładnie takie same problemy jak Żydzi w Polsce. Jak wzbudzisz w młodych ludziach poczucie własnej wartości, jeśli biali Amerykanie mówią im, że są gorsi? Weinreich przyglądał się, jak poradzono sobie z tymi problemami na gruncie amerykańskim.

 

Jaki był efekt tej podróży badawczej Weinreicha?

YIVO zaczęło robić wywiady z młodymi ludźmi, nakłaniało ich do pisania autobiografii, odbył się znany konkurs, w którym siedemnasto- i osiemnastolatkowie opisywali swoje życie. Chodziło o to, żeby zbudować psychologiczny obraz całego pokolenia i dowiedzieć się, jak można tym młodym ludziom pomóc. Ringelblum także był w ten projekt zaangażowany. Oneg Szabat kontynuował więc zadanie, które postawiło YIVO. Trzeba pamiętać, że mniej więcej do kwietnia – czerwca 1942 roku wszystkim tym, którzy spisywali swoje wspomnienia, nie przyszło do głowy, że Niemcy będą chcieli ich zabić. Myśleli raczej: skończy się wojna i co zrobimy? Polacy powiedzą, że zdradziliśmy Polskę, że kolaborowaliśmy z Sowietami. Będziemy musieli sobie odpowiedzieć na pytanie, którzy z naszych przywódców stanęli na wysokości zadania, a którzy nie. Ze zgromadzonych dokumentów dowiemy się, jacy byli Żydzi podczas wojny. Będą relacje o jadłodajniach, o organizacjach samopomocy, o tym, jak rozwijała się kultura. Materiały pokażą, kto poniósł porażkę, a kto sobie poradził. Tak więc do 1942 roku Oneg Szabat nie dokumentował śmierci a życie. Miał być zabezpieczeniem na czasy powojenne.

 

Bardzo ciekawy jest ten element obronny – udowodnienia, że Żydzi nie zawinili w czasie wojny.

Nie nazwałbym tego obroną. Ringelblum, tak jak inny historycy, poruszał się po niepewnym gruncie. Granica tego, co jest obroną, a co dokumentacją, jest trudna do zdefiniowania. Pomiędzy 1939 a 1940 rokiem Ringelblum zebrał wiele świadectw z Białegostoku i Wilna na temat tego, jak Żydzi reagowali na Sowietów, po to właśnie, żeby obraz tego, co działo się podczas wojny, był jak najbardziej obiektywny. Chciał dokumentować przypadki nie tylko Żydów przeciwstawiających się komunizmowi, ale też tych, którzy wspierali bolszewizm. Nie tylko po to, żeby nie było tak łatwo rzucić oskarżenia, że Żydzi zdradzili Polskę, ale także, żeby zaprezentować cały przekrój zjawiska. Ringelbluma od zawsze nękało napięcie pomiędzy historią obiektywną a historią jako obroną narodową. Raz nawet napisał w tej sprawie do Czerniakowa na temat 1863 roku, bo znalazł dokument o żydowskim właścicielu tawerny, który szpiegował dla Rosjan. Zastanawiał się, czy go opublikować, bo stawiał przecież Żydów w złym świetle, ale w końcu stwierdził, że chyba będzie musiał to zrobić.

Zdjęcie z planu fabularyzowanego filmu dokumentalnego Roberty Grossman. Piotr Głowacki w roli Emanuela Ringelbluma. Fot. Grzegorz Kwolek, ŻIH

Zdjęcie z planu fabularyzowanego filmu dokumentalnego Roberty Grossman. Piotr Głowacki w roli Emanuela Ringelbluma. Fot. Grzegorz Kwolek, ŻIH

 

W getcie zbieranie dokumentów z historycznej pasji przerodziło się w historyczną misję.

Bardzo niebezpieczną. Zebranie 60-osobowej grupy ludzi, przez ręce której przechodziło tysiące dokumentów, podczas gdy getto było pełne denuncjatorów i kapusiów, było zadaniem, które należało wykonywać w sposób niezwykle ostrożny. Z tych sześćdziesięciu osób tylko pięć wiedziało, gdzie znajdowały się dokumenty. Niemcy nigdy się o tym nie dowiedzieli. Zostało zgromadzonych ponad 400 opracowań o obozach pracy, o jadłodajniach, o losie dzieci i systemie szkolnictwa w getcie, raporty z różnych polskich miast. Wszystkie książki, które po wojnie zostały napisane o getcie warszawskim, bazują na dokumentach z archiwum Ringelbluma – bez nich nasza wiedza byłaby znikoma. Mielibyśmy raporty Niemców, pewnie kilka pamiętników napisanych przez ocalałych.

 

Odnalezienie archiwum można zatem postrzegać w kategorii cudu. Z grupy, która wiedziała, gdzie było przechowywane, przeżyć udało się tylko Racheli Auerbach i Herszowi Wasserowi z żoną. Gdyby zginęło jeszcze tych troje, nigdy nie dowiedzielibyśmy się o działalności Oneg Szabat.

Z ocalałych o archiwum wiedział jeszcze Adolf Berman, ale nie znał dokładnego miejsca ukrycia. Na słynnym zdjęciu widnieje Michał Borowicz i Hersz Wasser w dniu, kiedy odkryli pierwszą część archiwum. Obaj cudem ocaleli. Wasser wyskoczył z pociągu jadącego do Treblinki. Borowicz miał zostać powieszony, ale przerwała się lina, na której zawisnął i szczęśliwie trafił na SS-mana, który po dżentelmeńsku powiedział mu, że nie wieszają ludzi dwa razy. Wrócił więc do obozu i udało mu się stamtąd uciec. To pokazuje, jak mało brakowało, żeby zginęli wszyscy współpracownicy Ringelbluma.

 

Jak zaczęto poszukiwania archiwum po wojnie?

Rachela Auerbach opisuje swoją frustrację, bo miała poczucie, że sprawa jest absolutnie nagląca, a zdawała się nikogo nie obchodzić. Podczas spotkania upamiętniającego powstanie w getcie wstała, przerwała innym mówcom i zaapelowała, żeby przestali rozmawiać o polityce, a zajęli się w końcu szukaniem archiwum. Wielu zgromadzonych oburzyło się, mówiąc, że reakcja Auerbach była niestosowna. W końcu jednak JOINT, Jewish Labor Committee i inne organizacje amerykańskie dały pieniądze poprzednikowi ŻIH-u, Centralnej Żydowskiej Komisji Historycznej, dzięki którym można było zatrudnić geodetów i inżynierów. Przetrwała też kopuła jednego z warszawskich kościołów, gdzie ukryte były przedwojenne zdjęcia Warszawy z lotu ptaka i na tej podstawie udało się odtworzyć układ ulic, kompletnie zrujnowanych po powstaniu i ustalić, gdzie były Nowolipki 68. We wrześniu 1946 roku odnaleziono 10 skrzyń, ale Wasser powiedział, że zakopali znacznie więcej. Do grudnia 1950 roku nie udało się znaleźć kolejnych.

 

Szukali ich aż przez cztery lata?

Nie, przestali, bo nie udało im się na początku. Szukali na Świętojerskiej 34. Znaleźli kilka stron pamiętnika Szmuela Wintera, które zostały zakopane tuż przed powstaniem. Skrzynie, które znaleźli w 1946 roku, były w bardzo złym stanie, dostała się do nich woda. Większość fotografii zostało zniszczonych, tak samo jak dokumenty zapisane piórem. Specjaliści z Biblioteki Narodowej pomagali je ocalić, ale dużej części nie udało się uratować. W grudniu 1950 roku odnaleziono dwie bańki na mleko.

Metalowe skrzynie i bańki na mleko, w których ukryto materiały zgromadzone przez członków Oneg Szabat. Fot. Wikipedia

Metalowe skrzynie i bańki na mleko, w których ukryto materiały zgromadzone przez członków Oneg Szabat. Fot. Wikipedia

 

Czy szukanie pozostałej części archiwum miałoby teraz jeszcze jakiś sens?

Teoretycznie gdzieś zostało jeszcze dużo materiału, ale nie sądzę, żeby ktoś się kiedykolwiek za to zabrał.

 

Odnalezienie reszty dokumentów mogłoby wpłynąć na nasze postrzeganie tamtych czasów?

Ringelblum mówi bardzo ciekawie o relacjach polsko-żydowskich. W swoim eseju o Oneg Szabat pisze, że nie są one czarno-białe, że zgromadzili dużo materiałów o złych rzeczach, ale także o tych dobrych. Abraham Lewin pisze w czerwcu 1942 roku, że stosunki polsko-żydowskie się poprawią. Archiwum Oneg Szabat przedstawia bardzo szeroki obraz wielu spraw.

 

Czy zaciekawiłyby one polskiego czytelnika?

Moja książka ukazała się w języku polskim w 2010 roku i zaskoczyło mnie, że nie doczekała się żadnej nawet wzmianki czy recenzji w prasie. W Niemczech czy Francji pisano o niej bardzo dużo, w każdej gazecie. Zastanawiam się, czemu przypisywać ten brak zainteresowania.

 

I jak pan sądzi, czemu?

Wydaje mi się, że może Polacy są bardziej zainteresowani książkami, które pozwalają im się poczuć dobrze, tak jak Timothy’ego Snydera, albo książkami, które wskazują na nich palcem, jak Jana Tomasza Grossa. W skrócie – książkami, które mają jasny przekaz. Neutralnymi się nie interesują. Niedawno profesor Piotr Wróbel z University of Toronto napisał do Adama Michnika, więc jakieś cztery miesiące temu pojawiła się recenzja mojej książki w „Gazecie Wyborczej”.

 

Sam Ringelblum, mimo wykonania absolutnie ogromnej i bezprecedensowej pracy dokumentacji życia w getcie, pozostaje mało znany na świecie. Czy to kwestia tego, że preferowana była narracja o oporze zbrojnym?

Tak, była preferowana przez wszystkich. Po wojnie o niepodległość Izraela, potrzebny był rodzaj narracji, który pokazałby, że Żydzi byli waleczni i że powstanie w getcie było dowodzone przez syjonistów. Amerykańscy Żydzi potrzebowali heroicznej historii, komuniści w Polsce chcieli udowodnić, że w powstaniu uczestniczyli postępowi komuniści, pozostali Polacy z kolei używali powstania do pokazania, jak bardzo pomogli w dostarczaniu broni. Każdemu ta historia się podobała. W przeciwieństwie do tej, w której setki tysięcy Żydów żyło w getcie i żeby przetrwać, przemycało przeróżne towary, by w końcu być deportowanym do Treblinki. Z historią, w której występowała żydowska policja i powszechna korupcja, nikt nie czuł się dobrze, dlatego ludzie się nią nie interesowali. To, co interesowało Ringelbluma, niekoniecznie wzbudziło zainteresowanie po wojnie. Nie miało to najmniejszego znaczenia. Ringelblum nie miał dużo do powiedzenia na temat powstania w getcie.

Więcej o archiwum Ringelbluma można przeczytać na stronie projektu Oneg Szabat.