Protest przeciwko zakłamywaniu historii
Zygmunt Zdrojewicz – profesor zwyczajny Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu. Wieloletni działacz Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce, m.in. przewodniczący wrocławskiego oddziału TSKŻ
„Szli oni teraz, jak się orientowałem, do Wiśniewskiego, na miejsce już zabitego Lewina i prowadzili drugiego człowieka wyznania mojżeszowego nazwiskiem Zdrojewicz Hersz, żonaty, właściciel młyna motorowego w Jedwabnem, u którego ja pracowałem do marca 1939 r. Prowadzili go pod ręce, z głowy Zdrojewicza ciekła krew jemu po szyi na piersi. Zdrojewicz odezwał się do mnie: panie Bardoń, niech mnie pan ratuje. Ja bojąc się sam tych morderców, odpowiedziałem: nic ja panu nie mogę pomóc i minąłem ich.”
Tak więc w jednym punkcie miasta Laudański z Wiśniewskim i Kalinowskim kamienowali po kolei Lewina i Zdrojewicza (…).
Powyższy opis jest fragmentem zeznań Karola Bardonia opublikowanych przez Jana Tomasza Grossa. Podaje on okoliczności śmierci wuja Hersza, brata mojego ojca. Dzięki „Sąsiadom” dowiedziałem się, w jaki sposób zginął. Szkoda, że książka ukazała się po śmierci ojca, na pewno chętnie by ją przeczytał. Był mocno zaangażowany w powojenne śledztwa i stawianie pierwszego pomnika upamiętniającego ofiary. Jego aktywność jednak dość szybko się zakończyła, bo bał się, że zostanie zabity.
Gdy jeszcze żył, czasami próbował opowiadać mi o Jedwabnem, ale ja nie chciałem o tym słuchać. Byłem młodym facetem i nie interesowały mnie jakieś straszne historie o pogromie w odległym miasteczku. Kiedy wspominał o losie swoich bliskich, zawsze płakał. Pamiętam, gdy pierwszy raz zapytałem go o dziadków. Byłem nastolatkiem, a on ze łzami w oczach opowiadał mi o ich spaleniu w stodole. Nie rozumiałem do końca, co mówi, później gdzieś ukryłem w sobie te opowieści. Rodzina ojca nigdy nie istniała w moim życiu, więc łatwo było mi o niej zapomnieć.
Do Jedwabnego musiałem dojrzeć, ale gdy dojrzałem, ojciec już nie żył. Zostawił zapisane imiona i nazwiska członków rodziny, którzy tam zginęli. Dziadkowie: Zelik i Perla Zdrojewiczowie, ciotki –– siostry ojca – Miriam, Estera, Sara, Hanka i Libi oraz moje dwie kuzynki, sieroty po wuju Jakubie. Zostało to opisane w książce Anny Bikont „My z Jedwabnego”.
Ojciec zupełnie przypadkiem wyjechał z miasta w dniu, w którym doszło do pogromu. Później był w getcie białostockim, następnie łomżyńskim, a przez ostatnie dwa lata wojny ukrywała go polska rodzina Chwiecińskich w Tykocinie. Pobożna pani Chwiecińska poszła do miejscowego proboszcza, Józefa Łukomskiego i zapytała, co ma zrobić z Żydem, Pesachem Zdrojewiczem z Kolna, który prosi ją o schronienie. Ksiądz jej odpowiedział, że to porządny człowiek i że powinna go przechować. Tak też zrobiła.
Z rąk sąsiadów zginęła spora część mojej rodziny i ręce sąsiadów uratowały ojca od śmierci. Nie każdy mieszkaniec Kielc czy Jedwabnego brał udział w pogromie, ale zaangażowanych w mordowanie było bardzo wielu Polaków. Nie dojrzejemy jako społeczeństwo, jeśli nie będziemy o tym otwarcie mówić.
Polska minister edukacji Anna Zalewska w polskiej telewizji w 75. rocznicę pogromu w Jedwabnem kwestionuje tę straszną zbrodnię dokonaną przez Polaków na Żydach. To nie jest niewiedza, tylko okrutna polityka historyczna, w której za wszelką cenę nie chce się dopuścić prawdy do głosu. Jako potomek tych, którzy zginęli, chciałbym bardzo mocno zaprotestować przeciwko tym skandalicznym słowom.
Nie tylko w Jedwabnem płonęła stodoła – rozmowa z Mirosławem Tryczykiem
Otwartego antysemityzmu nie doświadczyłem nigdy na Akademii Medycznej we Wrocławiu, która umożliwiła mi dojście do najwyższych stopni naukowych, tytułów i stanowisk. W 1968 roku ktoś w naszym domu w Szczawnie Zdroju na skrzynce do kwiatów napisał: „PRECZ ŻYDZI!”. Tylko tyle. Ojciec wziął farbę i przemalował skrzynkę. Moje naukowe życie związałem z Wrocławiem, gdzie nigdy nie doszło do żadnego incydentu antysemickiego skierowanego w moją stronę.
Chciałbym również zaprotestować przeciwko próbom dokonania ponownej ekshumacji w Jedwabnem. Polski sąd wydał wyrok, historycy dokładnie opisali mord. Ponowna ekshumacja nie będzie służyć dotarciu do prawdy historycznej, a stanie się kolejną nieudaną próbą wykazania, że to nie Polacy zamordowali Żydów w Jedwabnem. W najlepszym wypadku może się okazać, że liczba ofiar się nieco zmniejszy. Ale nawet gdyby znaleziono tam kości jednego zabitego Żyda, czy to umniejszy akt mordu? Okaże się, że ktoś strzelił z broni? Ktoś policzy guziki, inna osoba kości? Co to zmieni? Nie mieści mi się w głowie, że po rzetelnym śledztwie białostockiego Instytutu Pamięci Narodowej polski rząd pozwala jeszcze raz na wywracanie tego tematu do góry nogami. Po tylu latach, gdy wydawało się, że kwestia Jedwabnego została już jakoś przepracowana w naszej narodowej świadomości, nagle okazuje się, że coraz więcej ludzi wierzy, że Polacy nie mordowali Żydów w Jedwabnem.
Tekst ukazał się w “Chiduszu” 28 – 6/2016