Żart świetny, ale nieśmieszny

Nie czujemy się komfortowo, gdy opowiadamy żart, a słuchający się z niego nie śmieją. Każdy się przecież zgodzi, że opowiadamy kawały, dowcipy czy żarty, żeby rozśmieszyć rozmówcę. Czasami te historie są brutalne, bądź brutalnie mają zwrócić uwagę na jakiś problem. Zazwyczaj jednak powodują przynajmniej uśmiech.

Dlatego ciężko jest sobie wyobrazić książkę, w której ktoś postanowił świadomie opowiedzieć w humorystyczny sposób historię nie wywołującą śmiechu (czy nawet uśmiechu). A taką właśnie książką jest niedawno wydana po polsku powieść czeskiego pisarza Jiriego Roberta Picka „Towarzystwo opieki nad zwierzętami”, opowiadająca losy młodego chłopca w getcie w Terezinie, który postanowił opiekować się zwierzętami.

happy-teachers-appreciation-week
Przekaż darowiznę na cele statutowe Fundacji Żydowskiej „Chidusz": 
42 1140 2004 0000 3602 7568 2819 (mBank)

I choć nie reagujemy w typowy sposób na elementy humorystyczne w tej książce, to nie dzieje się też odwrotnie: nie czujemy się zniesmaczeni, czy oburzeni. Co więcej, powieść można przeczytać i zupełnie nie zauważyć elementów humorystycznych, jakby ich w ogóle nie było. A mimo to najważniejszym elementem jej wyjątkowości i – po części również tematem – jest właśnie humor.

„Bohater naszej opowieści, Toni, nie był ani mądry, ani głupi. W roku 1939, kiedy przyszli Niemcy, miał dziewięć lat. Wydawało mu się, że jak tylko przyjdą, przeżyje jakieś nadzwyczajne przygody, na przykład dostanie rewolwer i zastrzeli hitlerowskiego adiutanta z wąsikiem. (…) Nikt mu żadnego rewolweru nie dał. (…) Niedługo zaczął nosić żydowską gwiazdę i chodzić do żydowskiej szkoły. (…) Mając dwanaście lat, pojechał z mamą imieniem Liza do getta, gdzie nawet dosyć mu się podobało.”

To pierwsze zdania tej powieści. Mały Toni w Terezinie przebywa w szpitalu z powodu gruźlicy i to tam jeden z pacjentów sugeruje mu, aby założył w getcie, na wzór każdej szanującej się metropolii, towarzystwo opieki nad zwierzętami. Problem tylko w tym, że w Terezinie nie ma za bardzo zwierząt, a już na pewno nie ma takich, które można by wziąć pod opiekę. Mogłoby się wydawać, że ten absurdalny pomysł do niczego nie doprowadzi. A jednak są pewne zwierzęta, którymi i w getcie można się zaopiekować. I tak główny wątek powieści skupia się wokół prób utworzenia towarzystwa, w międzyczasie zaś do transportów do obozów zagłady wzywani są kolejni bohaterowie. Nawet zresztą, gdyby bohaterowie tej książki mieli szukać do końca swojego pobytu w getcie zwierząt do opieki, nie wydaje się, aby było to zadanie bardziej absurdalne, niż jakiekolwiek inne, którego mogliby się podjąć.

Pozbawiona sensu rzeczywistość getta, szczególnie, że oparta na doświadczeniach autora, który sam spędził w Terezinie kilka lat swojego dzieciństwa, zdaje się być idealna do humorystycznego ujęcia, które nikogo nie będzie śmieszyć. Pick doskonale zdaje sobie z tego sprawę – podtytuł książki to „Humorystyczna – jeśli to możliwe – opowieść z getta”.

W pewnym momencie jeden z chorych opowiada dowcip „o młodym człowieku, który nie wiedział, że w getcie do zupy dodaje się brom”. Toni nie rozumie dowcipu. Pozostałym słuchaczom wydaje się nieśmieszny. Narrator wyjaśnia, że być może pękaliby ze śmiechu, gdyby kto inny go opowiedział, że to być może kwestia ekspresji, ale właściwie to pewnie też by nic nie zmieniło, bo dowcip był po prostu słaby. Po czym jeden z bohaterów, który, będąc z Niemiec, kaleczy język czeski, mówi dość istotne zdanie: „Była to tobra dofcip – rzekł wszak pan Brisch – chociasz nie bardzo tobra na zaśmianie.”

Trochę taki jest dowcip Picka, bardzo dobry, ale niedobry do śmiania.