Żydzi w Bangkoku
Za fasadą biurowca jakby żywcem wyjętego z Warszawy lat siedemdziesiątych kwitnie żydowskie życie. Kilkaset osób pojawia się tu co tydzień na szabat, działa sklep koszerny i restauracja. Obok za nie więcej niż 40 zł można zamówić godzinny masaż, kupić świeże kokosy i – hit sezonu – dziergane na szydełku prześwitujące bluzki. Dwa światy raczej się nie przenikają, a gdyby zapytać ulicznych sprzedawców, z siedzibą jakiej organizacji sąsiadują, prawdopodobnie nie mieliby pojęcia. W Bangkoku łatwo jest być Żydem, bo nikt nie wie, kim Żyd jest.
Pośród chaosu neonów, tabliczek i niezliczonej ilości kabli elektrycznych wiszących nad ulicami w mieście, hebrajskie szyldy nieszczególnie rzucają się w oczy. Ot, kolejny element azjatyckiego bałaganu: w kiczowatym wydaniu, wypłowiałym kolorze i obcym alfabecie. Niektóre tabliczki zapraszają na masaż w „prywatnym pokoju”, ale większość po prostu reklamuje pensjonaty czy restauracje. „Szoszana”, gdzie wstępuję na zimną colę, jest jednym z takich miejsc. Mały lokal w bocznej uliczce, niespecjalnie ładny ani przyciągający wzrok. Większość nakrytych ceratą stolików jest zajęta przez izraelskich turystów. Ci, którzy przyszli bez towarzyszy, szybko zagadywani są przez innych samotnych. Jak przystało na miejsce będące namiastką Izraela w Azji, rozmowy nie są kurtuazyjną wymianą kilku zdań na zasadzie „Byłem już tam, też musisz zobaczyć to i to”. Dziewczyna – na oko około trzydziestoletnia – właśnie oznajmia sąsiadowi ze stolika obok, że nie zamierza nigdy mieć dzieci. Pomstują trochę na politykę, debatują o religii – klimat żywcem wyjęty z izraelskiej ulicy. Śniada cera, izraelskie rysy i nieco protekcjonalny ton, którym mężczyzna siedzący przed lokalem, pod podświetloną tablicą ze zdjęciami falafli i humusu, zwraca się do tajskich kelnerów, wskazują na jego menadżerską pozycję. Ten akurat nie jest zbyt rozmowny, ale udaje mi się dowiedzieć, że sam w Tajlandii jest już 13 lat, a miejsce, którym rzeczywiście zarządza, istnieje od 1982 roku i przez pierwsze lata było własnością miejscowej rodziny, która zorientowała się, że przyjeżdżającym licznie do Bangkoku Izraelczykom można zaoferować ich rodzimą kuchnię i zrobić na tym niezły interes.
W 1982 roku, kiedy tajsko-izraelska „Szoszana” otworzyła się w sercu Bangkoku, chabadników w Tajlandii jeszcze nie było, a liczba Izraelczyków, zwłaszcza młodych dziewcząt i chłopców, spędzających tu wakacje po obowiązkowej służbie w armii, rosła z roku na roku. Wakacje w Tajlandii spowszechniały i stały się niemal obowiązkowym elementem odreagowania wojska. Chabad zauważył tę potrzebę i w 1992 roku wysłał tu z misją swojego pierwszego emisariusza. Wystarczy jeden spacer po centrum Bangkoku, żeby zorientować się, że Izraelczycy wciąż kochają wakacje w Tajlandii, a hebrajski – po tajskim – jest chyba najczęściej słyszanym w Bangkoku językiem.
Beit Chabad w założeniu miał służyć młodym ludziom przemierzającym Azję z samym tylko plecakiem, oferować pomoc w obcym kraju, posiłek w szabat, nocleg w razie konieczności. Religijność nie jest tu nachalna, choć oczywiście to ona stanowi o charakterze miejsca. W siedzibie Chabadu, zlokalizowanej niedaleko słynnej Khao San Road, gdzie muzyka płynąca z barów jest tak głośna, że zamiast rozmawiać, trzeba do siebie krzyczeć, widok dziewczyn w szortach czy młodych chłopców bez kip na głowach nikogo nie szokuje. W holu na pierwszym piętrze młodzi ludzie (choć starsi podróżni, zwłaszcza w czasie świąt, też się tu pojawiają) zalegają na kanapach, korzystają z komputerów, kręcą się bez celu. W biblioteczce ułożonych jest trochę książek religijnych, można znaleźć tu też przewodniki turystyczne czy poradniki motywacyjne, które zostawiają goście. Na małych biurowych stolikach stoją dwa telefony – jeden do rozmów lokalnych, drugi do połączeń z Izraelem, oba bezpłatne. Teraz, kiedy bez problemu można porozumieć się za pomocą internetu (w Beit Chabad jest oczywiście ogólnodostępna sieć wi-fi), nie są zbyt często wykorzystywane, ale jeszcze 10 lat temu, kiedy zachodnie wybrzeże Tajlandii zostało uderzone przez falę tsunami, a część Izraelczyków ewakuowano do Bangkoku, wielu rodzinom czekającym na wieści o swoich bliskich na pewno oszczędziły zbędnych nerwów. Wśród samych chabadników pojawiają się głosy, że niesienie pomocy w nagłych przypadkach nie powinno być głównym zadaniem emisariuszy, a czymś pobocznym do działalności religijnej. Jednak nawet ja, w dniu, w którym odwiedzam Beit Chabad, mam okazję się przekonać, że Chabad, przez siatkę kontaktów, którą stworzył, często jest bardzo skuteczny w niesieniu pomocy, której nie mogą udzielić pracownicy placówek dyplomatycznych.
Z rabinem Nechemią Wilhelmem, który opiekuje się synagogą Or Menachem w Beit Chabad, jestem umówiona na godzinę 20.00. Piętnastominutowe spóźnienie w ogóle mnie nie dziwi, tym bardziej, że przez Whatsapp’a uprzedził mnie, że nie pojawi się na czas. Mija 20.30, a rabina nadal nie ma. W końcu energicznym krokiem wchodzi do holu i zaczyna przepraszać.
– Słyszałaś, co się stało? – pyta, zakładając pewnie, że ktoś już poinformował mnie o powodzie jego spóźnienia.
Kiwam głową przecząco, bo o niczym nie mam pojęcia.
– Zatonął prom z Krabi na Puket, izraelska dziewczynka zginęła. Wybuchł pożar, wszyscy się uratowali, tylko nie ona. Poszła do toalety, chyba nie mogła się stamtąd wydostać.
Naszą krótką rozmowę wielokrotnie jeszcze będą przerywać telefony do rabina, który pracownikom izraelskiej ambasady będzie udzielał informacji o tym, gdzie teraz jest rodzina dziewczynki, czy rabin z Puket jest już w drodze, kiedy będzie można dokładnie ustalić, co się stało. W kolejnych dniach gazety publikują zdjęcia płonącego statku i informują, że dla dwunastoletniej dziewczynki – Shani Maril z Modiinu – wakacje w Tajlandii były wycieczką z okazji jej bat micwy. W jednym z oświadczeń wydrukowanych w gazecie rodzina Shani dziękuje pracownikom Chabadu za udzieloną pomoc.
Katarzyna Andersz: Jak wygląda społeczność żydowska w Bangkoku?
Nechemia Wilhelm: W mieście są trzy synagogi. Jedna jest tutaj, kolejna w okolicy Sukhumvit, jednej z bardziej ekskluzywnych dzielnic Bangkoku, i trzecia w dzielnicy Silom, również zamożnej, handlowej części miasta. Ta ostatnia służy przede wszystkim ludziom, którzy przyjeżdżają tu w interesach i zatrzymują się na jakiś czas. Z kolei synagoga w Sukhumvit to miejsce społeczności, która w Bangkoku mieszka. Grupa ta liczy około tysiąca Żydów – obecnie większość z nich stanowią Izraelczycy. Społeczność żydowska funkcjonuje tu, wydaje mi się, już jakieś 70 – 80 lat, ale pierwszym jej rabinem był Joseph Chaim Kantor – dzisiaj naczelny rabin Tajlandii – przysłany tu dopiero w 1993 roku przez Lubawiczer Rebe. Przyjechał i szybko zorientował się, że Tajlandię już wtedy odwiedzało około trzydzieści tysięcy Izraelczyków rocznie – wystarczająco dużo, żeby otworzyć tu centrum społeczności żydowskiej. Rabin Kantor założył w Bangkoku Beit Chabad, a potem sprowadził moją żonę i mnie, żebyśmy również tutaj pracowali. Teraz do Tajlandii przyjeżdża 200 tysięcy Izraelczyków rocznie, a my jesteśmy tutaj już od dwudziestu lat.
Mnóstwo czasu! Wtedy musiał być rabin bardzo młody.
W dalszym ciągu jestem młody! Pochodzę z Izraela, od dziewięciu pokoleń moja rodzina mieszka w Jerozolimie. Kiedy tu przyjechaliśmy z naszym pierwszym dzieckiem, ja miałem 23 lata, a moja żona – 22. Teraz mamy dziesięcioro dzieci. Czworo z nich wyjechało już na studia do Izraela, jedno do Stanów. Mamy w Bangkoku niewielką szkołę i przedszkole prowadzone przez Chabad, do których uczęszcza około 40 uczniów. Językiem używanym tam jest oczywiście hebrajski. Do 13. -14. roku życia problem edukacji żydowskiej jest więc rozwiązany, potem dzieci muszą wyjechać.
Jak można się domyślić, większość Izraelczyków nie wysyła swoich dzieci do naszej szkoły, ale do prywatnych szkół międzynarodowych.
A jak na wiadomość o przeprowadzce do Tajlandii, która przecież z życiem znanym wam z Izraela nie ma wiele wspólnego, zareagowała rabina żona?
Wszyscy myślą, że to ja narzucam mojej żonie zdanie, ale jest zupełnie na odwrót. Kiedy powiedziałem jej, że dostałem propozycję wyjazdu do Tajlandii, obawiałem się trochę jej reakcji, ale ona od razu stwierdziła, że musimy spróbować. Była bardzo entuzjastycznie do tego pomysłu nastawiona i to przesądziło. Oczywiście na początku nie było łatwo, ale uzależniliśmy się od życia w Tajlandii, od życia wspólnoty, w której nie ma podziałów na bardziej i mniej religijnych, na prawicowców i lewicowców, od wspanialej atmosfery, która tutaj panuje.
A inne aspekty żydowskiego życia?
Kiedy przyjechaliśmy tu dwadzieścia lat temu, nie było nic, wszystko musieliśmy stworzyć od zera. Nie mieliśmy wtedy możliwości zdobycia koszernego mięsa, więc go nie jedliśmy. Do dzisiaj mamy utrudniony dostęp do produktów mlecznych, jest tylko koszerne mleko i na tym koniec, stołówka jest więc mięsna. Ale to nie stanowi dla nas problemu.
W takim razie jak została rozwiązana kwestia braku mięsa?
Co dwa miesiące przylatuje do nas szochet z Izraela. Do naszej koszernej restauracji przychodzi wielu Izraelczyków, bo mogą zjeść tu koszerny posiłek w cenie nieróżniącej się od cen w innych miejscach w mieście, a jest tutaj też kilka restauracji izraelskich. Zatrudniamy tajskich kucharzy, zresztą teraz, na Pesach, jeden z nich zawsze kupuje od nas chamec.
W każdy szabat udaje się skompletować minjan?
Oczywiście! Na szabat gościmy z reguły 300-400 osób, mamy wtedy bezpłatną kolację szabatową.
Kto za to wszystko płaci?
Wszystkie pieniądze otrzymujemy z darowizn. Zbieramy dolar do dolara, żeby nasz budżet jakoś funkcjonował. Potrzebujmy 5 milionów dolarów rocznie. Niektórzy wspierają nas regularnie, inni, kiedy tu przyjeżdżają, przekazują nam drobne sumy, ale nie dostajemy pieniędzy ani od Izraela ani od Chabadu.
Skoro społeczność jest tak duża, pewnie musicie mieć też mykwę.
Tak, stoi w okolicy synagogi w Sukhumvit – była już, zanim tu przyjechaliśmy. Jeszcze w czasach, kiedy społeczność żydowska była bardzo mała i niezbyt zintegrowana, ktoś przyszedł do rabina i powiedział, że chce wybudować mykwę. Rabin był trochę zaskoczony, dopytywał się, czy na pewno ta osoba nie rozmyśli się, ale miesiąc po rozmowie, gdy sekretarka rabina zadzwoniła do niego, zapytać, czy już zaczął, rzeczywiście mykwa była w budowie. Rabin Kantor przyjechał kilka miesięcy potem. Ta mykwa dalej funkcjonuje, wykorzystywana jest niemal dzień w dzień i opiekuje się nią żona rabina Kantora.
Ile jest w Azji miejsc takich jak to, prowadzonych przez Chabad?
Około 40, przy czym my jesteśmy najwięksi, to do nas przyjeżdża najwięcej turystów. Kiedy powstawaliśmy, założeniem było, abyśmy byli tu dla młodych ludzi, którzy przyjeżdżają podróżować po Tajlandii. Otworzyliśmy stołówkę, w dużo mniejszym budynku, więc nie mieliśmy wtedy jeszcze tak dużego zaplecza,. Po sześciu latach zaczęliśmy wynajmować budynek, w którym obecnie znajduje się nasza siedziba, tak się rozrośliśmy.
Czy Tajowie wiedzą cokolwiek o judaizmie? Kiedy próbowałam wyjaśnić mojej tajskiej znajomej, czym jest koszerność oraz że jej przestrzeganie jest związane z zasadami judaizmu, odniosłam wrażenie, że o takiej religii – mimo że jest wykształconą osobą – słyszy pierwszy raz.
Większość nie ma na ten temat pojęcia, ale odnoszą się zarówno do nas, jak i do każdej religii, z wielkim szacunkiem. Kiedy próbuję wyjaśnić, że coś związane jest z religią, ludzie są bardzo uprzejmi i otwierają swoje drzwi, chociaż nie mają pojęcia, czym jest judaizm.
Czy istnieje współpraca między Żydami a buddystami w Tajlandii?
Od czasu do czasu przychodzą do nas mnisi, żeby dowiedzieć się czegoś o judaizmie, ale to raczej sporadyczne wizyty. Nie prowadzimy działalności misyjnej, nie staramy się szerzyć wiedzy o judaizmie; jeśli ktoś przyjdzie i będzie nami zainteresowany, przyjmiemy go i odpowiemy na jego pytania. W Tajlandii 93% ludności to buddyści i z mojej obserwacji wynika, że raczej nie interesują się innymi religiami. Szanują je, ale nie poszukują.
Dzięki tej niewiedzy nie funkcjonuje tu też pewnie wiele negatywnych stereotypów o Żydach.
Zdecydowanie! Ludzie często pytają mnie, czy spotykam się z przejawami antysemityzmu. Moja odpowiedź jest zawsze taka sama: jak może istnieć antysemityzm, skoro ludzie nie wiedzą, przeciwko czemu i komu mieli by być. Mnie nigdy nie przytrafiło się nic złego. Kiedy idę ulicą, czasami pytają, czy jestem muzułmaninem, tak mała jest ich wiedza.
Całkiem łatwo tutaj do was wejść, chyba nie obawiacie się o bezpieczeństwo.
To pewnie dlatego, że rozmawiałaś z ochroniarzem po hebrajsku. Mamy ochroniarzy, mamy też dodatkową opiekę ze strony tajskiej policji. Staramy się, aby Beit Chabad był otwarty najbardziej jak to możliwe, ale oczywiście dbamy o bezpieczeństwo, to naturalne w miejscach, w których gromadzi się tylu Żydów, tylu Izraelczyków. Nasi ochroniarze przyjeżdżają z Izraela i z reguły mają za sobą służbę w elitarnych jednostkach wojska czy policji, są u nas około pół roku, potem się wymieniają.
A rabin z żoną – zostaniecie tu jeszcze?
Tak, ale nie na długo. Tylko do przyjścia Mesjasza. Wcześniej nie widzę powodu stąd wyjeżdżać.