25-lecie Wolności: Aleksander Gleichgewicht
Aleksander Gleichgewicht, działacz Studenckiego Komitetu Solidarności we Wrocławiu, współpracownik KSS KOR, działacz NSZZ Solidarność. Przewodniczący Gminy Żydowskiej we Wrocławiu.
MICHAŁ BOJANOWSKI: Co dla Pana oznacza 4 czerwca?
ALEKSANDER GLEICHGEWICHT: Dobrze, że nie zapytałeś, którego roku. Data 4 czerwca znaczy wiele w moim życiu, ponieważ wielokrotnie powracała do mnie na przestrzeni lat. Rzecz niewiarygodna: kiedy miałem osiem lat, i może nie mogłem się doczekać urodzin, które zawsze dla dziecka są szczególnym momentem, postanowiłem wybrać losowo jeden dzień w roku, w którym będę bardzo dokładnie przyglądał się, co w moim życiu się dzieje. Chciałem, żeby to nie były urodziny, bo urodziny są jednak zawsze wyjątkowe, a w tej wyjątkowości podobne – tort, coraz więcej świeczek, goście, prezenty i ten czas oczekiwania na nie. Wybrałem tę datę, może ze względu też na wiosenną niecierpliwość.
I nie są to żarty?
Daję najserdeczniejsze słowo honoru. Oczywiście wielokrotnie zapominałem o tym, a teraz nie pamiętam nawet, czy przez lata pamiętałem, aby uważać na ten dzień. Pierwszy raz stało się w moim życiu coś bardzo wyjątkowego w tym dniu, gdy jako opozycjonista i działacz „Solidarności” spędzałem czas w 1982 roku w obozie dla internowanych w Załężu koło Rzeszowa. Dowiedziałem się wtedy, że urodziły mi się bliźnięta, Bolesław i Jakub. Dziś jeden z nich mieszka w Norwegii, drugi w Warszawie. W 1984 roku znów tak się złożyło, że właśnie czwartego czerwca okoliczności życiowe i polityczne zmusiły mnie do wyjazdu za granicę, do Norwegii. Wtedy wydawało mi się, że na zawsze. Teraz wielu mądrych twierdzi, że już wcześniej przewidywało upadek komunizmu, bzdura! Choć wierzyłem, że komunizm upadnie i mówiąc bardzo górnolotnie – doczekamy wolnej Polski – to, podobnie jak wiele innych osób, nie przypuszczałem, że stanie się to za mojego życia.
W Norwegii włączyłem się w działania związane z Polską, w działania Helsińskiego Komitetu Praw Człowieka, byłem wiceprzewodniczącym Solidarności Norwesko – Polskiej, norweskiej organizacji pomagającej „Solidarności”. W 1989 roku wiedziałem o Okrągłym Stole, że komuna, jeżeli nie pada, to przynajmniej rdzewieje jej żelazna kurtyna, że jest kwestią czasu zobaczenie Polski, nie wiedziałem tylko, że tak szybko będę do niej wracał. 4 czerwca, po spełnieniu obywatelskiego obowiązku, zagłosowaniu w ambasadzie (rządzonej jeszcze przez komunistów) na kandydatów z listy warszawskiej, wróciłem do wynajmowanego przeze mnie i moją żonę, Bente Kahan, domu, gdzie przygotowywaliśmy siódme urodziny dla wspomnianych bliźniaków. Uroczystość tę nagrywałem całe popołudnie, dumny z faktu posiadania dużej, nieco śmiesznej kamery wideo. Mam to nagranie: torty, dzieci, syn Daniel na filmie raczkuje ze swoją kuzynką dziś mieszkającą w Izraelu. Na filmie są dziadkowie, którzy już mogli przyjechać z Polski, i bardzo sugestywny widok: w tle w salonie włączony jest telewizor, w którym norweska telewizja na żywo komentuje kolejne, tragiczne wydarzenia z placu Tian’anmen.
Radość i duma z częściowo wolnych wyborów, sam przecież byłem aktywnym opozycjonistą, z drugiej strony urodziny dzieci, które już niedługo pójdą do szkoły, spotkanie rodzinne i w tle ten gwałtowny, spontaniczny odruch walki o wolność młodych ludzi w Chinach, brutalnie miażdżony gąsienicami czołgów. I to dawało bardziej globalny, groźny kontekst tego, co działo się w Polsce.
Przyjechał Pan w 1989 roku do Polski?
W tej odradzającej się powoli wolności wciąż działały stare przepisy. Miałem paszport, przepraszam, norweski dokument podróży, który przyznaje się uchodźcom, z prawem wjazdu do wszystkich krajów poza Polską, a wyjeżdżając z Polski miałem bilet w jedną stronę, taki swoisty paszport, który zamieniłem na ten norweski dokument. Zanim te sprawy się uregulowały, nie mogłem tu wrócić. Pierwszy raz przyjechałem pół roku po tych wydarzeniach, w grudniu 1989 roku. Natomiast, co ciekawe, moja norweska żona pod koniec kwietnia 1989 r. pojechała do Polski. Trzymając na rękach przez całą drogę naszego pięciomiesięcznego syna, dotarła na 70. rocznicę urodzin mojego ojca, Bolesława. Znając jednak wielu moich kolegów, którzy oczywiście byli w tym zwycięskim, solidarnościowym obozie, odwiedziła siedzibę m. in. Wrocławskiego Komitetu Obywatelskiego. Tam nasi znajomi nerwowo, ale bardzo entuzjastycznie, na nędznych powielaczach (kser jeszcze nie było) drukowali ulotki, słynne plakaty, i tak się złożyło, że w bardzo ciekawy sposób udokumentowała swoje odwiedziny i w tym pół rewolucyjnym czasie przywiozła ze sobą zdjęcie, na którym stoi w towarzystwie wszystkich późniejszych prezydentów Wrocławia – Bogdana Zdrojewskiego, Stanisława Huskowskiego i Rafała Dutkiewicza, młodszych o 25 lat.
Co dał czerwiec Żydom?
Od lat jestem w wolnej Polsce razem z moją norweską żoną, już chyba w sumie trochę polską. Włączyłem się w działalność odradzającego się życia żydowskiego i z tej perspektywy można powiedzieć, że 4 czerwca to było święto całej Polski, wspólne, bez rozróżniania na lewicę czy prawicę, Polaków, Żydów czy inne mniejszości.
Teraz po latach pojawiają się odmienne komentarze, teraz przecież ci, którzy wtedy razem się cieszyli, są często bardzo podzieleni. Niektórzy nawet zaprzeczają, że się z tego cieszyli, nazywając czerwiec zdradą narodową. Ale zostawmy to.
Wróćmy do perspektywy żydowskiej.
Bez tego dnia nie byłoby gmin żydowskich w Polsce, w tym gminy we Wrocławiu odrodzonej w 1993 roku, nie byłoby Synagogi pod Białym Bocianem, prężnie działających studiów żydowskich na Uniwersytecie Wrocławskim. Nie byłoby naszego – czasem trudnego – życia, ciągle skromnego, ale jednak rozwijającego się, a przede wszystkim nie chodzilibyśmy wśród znajomych po ulicach dumnie mówiąc, że jesteśmy Żydami.
Jak Pan sobie wyobrażał wolną Polskę?
Ja w ogóle sobie nie wyobrażałem. Nie jestem politykiem, żeby szczegółowo roztaczać wówczas jakieś wizje, czy nawet marzenia. Z jednej strony jestem zaskoczony zmianami, np. ekonomicznymi, które dokonały się bardzo szybko i tym, że tak szybko zobaczymy owoce przynależności do Europy, choć ta Europa ma ostatnio problemy ze swoją tożsamością i dalszą wizją, trochę odchodząc od marzeń ojców założycieli. Nie wszystko mi się w Polsce podoba, szczególnie rozwarstwienie i wykluczenie społeczne, bezrobocie, brak perspektyw dla młodzieży. Nie jestem w stanie ocenić, na ile to efekt wielkiej ceny, jaką zapłaciliśmy za tę przemianę, a na ile jest to wynik naszych błędów, przywar czy odłogów dawnej historii, które zwłaszcza w naszej mentalności często widać.
W skali od 1 do 6?
Z pewnością 4. A za to, że tego dożyłem, że byłem na tyle młody, aby jeszcze cieszyć się i korzystać z wolności Polski, to mógłbym przyznać i 5.
Od dwóch lat kieruje Pan Gminą Żydowską we Wrocławiu. Jak ocenia Pan odrodzenie życia żydowskiego w naszym kraju?
Po okresie trwającym od 1989 roku – okresie spontanicznego budowania zrębów tego nowego – tak należałoby je nazwać – życia żydowskiego, nastąpił wreszcie okres konsolidacji, ale chyba też stagnacji. To czas, aby w gminach żydowskich w Polsce rozpocząć dyskusję z tymi, którzy nie są członkami naszych społeczności a mają korzenie żydowskie, po to, aby wspólnie wypracować nową wizję dla następnego pokolenia. Wciągnąć nowe pokolenie w takie działania, aby tożsamość mogła się spełniać na wielu planach, abyśmy byli dumni z tych mnożących się teraz tożsamości: polskiej, żydowskiej, wrocławskiej, dolnośląskiej, środkowoeuropejskiej, europejskiej. A jednocześnie redefiniować naszą żydowską tożsamość w aspekcie znoszenia a nie mnożenia barier wynikających z perspektywy religijnej, rasowej, czy narodowościowej.
Ale też wchodzić w dialog ze środowiskami żydowskimi na świecie?
Powinniśmy, zwłaszcza w kontaktach z amerykańskimi i izraelskimi Żydami, przestać się tłumaczyć z tego „nie do końca” bycia Żydem, Żydem nieprawdziwym, czy prawie Żydem. Pisze o tym Katka Reszke w książce „Powrót Żyda”. Powinniśmy być dumni i wymagać, aby nas szanowano za to, że tutaj jesteśmy, a jesteśmy tutaj dlatego, że jesteśmy i Żydami i Polakami. Musimy być dumni, że chcemy tu być i nie musimy być gdzie indziej, żeby być Żydami, choć to czasami jest trudne. I że nasza tożsamość oprócz żydowskiej zawsze ma przynajmniej jeden jeszcze czynnik. Ukształtowani przez tę specyficzną, bezprecedensowo tragiczną historię, jesteśmy tutaj strażnikami grobów milionów naszych przodków i choć o tym pamiętamy, to nie chcemy się do tego ograniczać. Chcemy czegoś więcej jako współbudowniczowie tysiącletniej polskości, nie w ujęciu etnicznym a obywatelskim.
Tymczasem 24 maja giną w Muzeum Żydowskim w Brukseli trzy osoby, a jedna jest ranna. Do Parlamentu Europejskiego wchodzi szereg partii, które są, delikatnie mówiąc, antyintegracyjne.
Czy Europa jest przygotowana na prawdziwą wielokulturowość? Ta rozumiana przez kręgi lewicowe jako niekontrolowana otwartość, mocno zderzyła się Europą narodów i trudno będzie znaleźć kompromis. Prawica boi się eksperymentu, który udał się w Stanach, Kanadzie, Brazylii czy Australii. Wskazuje się na komunizm, kiedyś piękną utopijną ideę, która nigdzie nas nie zaprowadziła. Ja bym tego nie lekceważył. Warto też docenić doświadczenie, jakie mamy w tej kwestii: przykład Francji, Norwegii czy Holandii pokazuje, że zamiast wielokulturowego społeczeństwa następuje raczej proces gettoizacji. Szczególnie przy zderzeniu z kulturami muzułmańskimi. A to, przy europejskim rozwarstwieniu społecznym, powoduje ostre napięcia. Pierwsze pokolenie emigrantów jest wdzięczne nowym ojczyznom za możliwość lepszego życia, podczas gdy ich dzieci i wnuki nadal czują się obywatelami drugiej kategorii. Często wracają do swoich korzeni w ich ekstremalnym wariancie. Widać to wyraźnie, gdy prześledzimy falę ochotników z Europy do fundamentalistycznych organizacji np. w Syrii, do których wyjeżdżają dzieci emigrantów, nowi 20-letni Norwegowie, Francuzi, Holendrzy. Być może wiele też napięć w Europie wynika z obecnego kryzysu gospodarczego, ale w tych definicjach i analizach należy być bardzo ostrożnym.
Perspektywa żydowska komplikuje się w tej sytuacji jeszcze bardziej, bo paradoksalnie w środowiskach lewicowych właśnie mocno daje o sobie znać antysemityzm ukrywany za postawami antyizraelskimi. Ale nie trzeba być Żydem: Polacy przecież w populistycznych przemowach odbierają Anglikom bądź Holendrom pracę. Właśnie eurowybory dowiodły, że jest też w społeczeństwach wiele niechęci wobec samego funkcjonowania w tak skonstruowanej Unii Europejskiej, łączy się to może z nacjonalizmami, które obecnie w Europie przechodzą swój wielki renesans. Gdy obserwowałem kolejną debatę w Norwegii na temat przystąpienia do Unii, zauważyłem, że żeby być przeciwko tak skomplikowanej idei, wystarczy jeden drobny powód. Trudniej głosować za. Rybacy i rolnicy obawiają się utraty dopłat, północ Norwegii ma dość rządów z Oslo, a co dopiero mówić o zależności od Brukseli. Bardzo wierzący mogą bać się szatańskich ideologii, choć akurat to bardziej polski niż norweski problem.
Czy należy się tego bać?
Tendencja jest dość niepokojąca. Socjaldemokratyczny, chadecki, konserwatywny czy liberalny mainstream nie znalazł argumentów, żeby przekonać do siebie zwłaszcza młodzież. Jeżeli 3/4 spośród głosujących na Korwin-Mikkego, to młodzi ludzie, a 1/4 głosujących to kobiety, to trzeba uderzyć może nie w największy, ale w jakiś dzwon na pewno.
Jaka więc czeka nas przyszłość?
W Europie, która trochę pobłądziła i szuka siebie na nowo, potrzebna będzie debata. Ale nie taka, jak w Polsce przed wyborami, która mało dotyczyła Europy, a raczej była zredukowana do odtwarzania wewnętrznych sporów i bijatyk. Sytuacja Żydów w Polsce paradoksalnie może wyglądać lepiej niż na Zachodzie, gdzie stają się oni znowu obiektem nienawiści mniej tych tradycyjnych antysemitów z kręgu skrajnej prawicy (choć takich jest niemało), ale w dużym stopniu środowisk muzułmańskich, przenoszących niechęć do Izraela na Żydów.
Co do Polski, to jestem optymistą, wierzę, że jesteśmy ważną częścią społeczności, nie tylko papierkiem lakmusowym, który ma mierzyć tolerancyjność Polaków.
Poza strażnikami pamięci musimy być nowoczesnymi Żydami w nowoczesnej Polsce. Nawet jeśli to nie zawsze będzie się podobało innym Żydom na świecie, którzy dawno przekreślili możliwość życia żydowskiego tutaj, musimy budować swoją przyszłość tu, we Wrocławiu.
Bez restrykcyjnej kontroli bezpieczeństwa przy wejściu do Bociana?
Nie będziemy montować bramek bezpieczeństwa. Ale nie dlatego, że jesteśmy naiwnymi idealistami, że nie dostrzegamy zagrożeń – przecież widzimy, co się dzieje na świecie. Pomijając kwestię, że jeżeli ktoś bardzo chce, to nie musi się wysadzić u nas w synagodze, może to zrobić równie dobrze na dziedzińcu przed nią, to wydaje mi się, że mamy sposoby, żeby takie ryzyko minimalizować bez bramek bezpieczeństwa i policjantów stojących przed synagogą.