Aj waj. Schulz we Wrocławiu [recenzja spektaklu]

W spektaklu Teatru Polskiego we Wrocławiu intelektualnego dialogu z Brunonem Schulzem nie podjęto. Reżyser Jan Szurmiej nie znalazł też narzędzi, żeby przenieść na scenę język jego twórczości. Oniryczność wyraża mgłą, poetyckość głębią sceny, a Drohobycz zastępuje Anatewką ze sztucznymi pejsami.

W efekcie Xięgi Schulza to ponaddwugodzinny quasi-wodewil, w którym piękno Sklepów cynamonowych zastąpiono efekciarskim, jarmarcznym widowiskiem. Spora grupa śpiewaków, tancerzy i aktorów zajmie na chwilę niewymagającego widza, ale szybko go też znudzi słabymi scenami pomiędzy poszczególnymi songami.

 

Przede wszystkim ucieczka

W 2004 roku we wrocławskim Teatrze Lalek odbyła się premiera Ostatniej ucieczki, spektaklu Aleksandra Maksymiaka na podstawie prozy Schulza. Przedstawienie wyróżniał wyjątkowy klimat, świetnie oddający magiczny, sensualny schulzowski świat. Zapachy, kolory czy rozbudowane opisy Sklepów cynamonowych docenili krytycy zarówno w Polsce, jak i w USA, gdzie Ostatnia ucieczka miała swoje tournée. Bodaj niespełna godzinne przedstawienie było udaną podróżą do twórczości drohobyckiego pisarza, bo środki artystyczne, którymi się posłużono, nie przysłoniły języka autora Sanatorium pod klepsydrą.

Tego samego o spektaklu w Teatrze Polskim powiedzieć nie można. Szurmiej ucieka w ilość: aktorów, piosenek, scenografii. Ma być monumentalnie, głośno i niekoniecznie intelektualnie. Nawet Schulzów jest trzech. Jeden mały, z dzieciństwa, drugi dorosły, trzeci w postaci ojca. W założeniu miał z tego powstać teatr wędrówki, w którym Schulzowie przemierzają świat swojej wyobraźni, a towarzysząca im bogini, niczym przewodnik chóru w teatrze antycznym, ciągnie przedstawienie do przodu. Ma ona jednak przed sobą niełatwe zadanie, bo poszczególne sceny coraz bardziej oddalają nas od piękna prozy Schulza.

 

Jeżeli Żydzi, to padubaski

Na scenę wchodzą Żydzi z przyklejonymi brodami, kapeluszami i chałatami. Zaczytani w świętych księgach modlą się zrozumiałymi dla wszystkich słowami: oj, baj, baj, baj – tak jak to Żydzi zwykli się modlić. Chwilę później wracają na padubaski – tańczą, po żydowsku wymachując do góry rękami. Widzowie na premierze radośnie przyklaskują, bo dobrze kojarzą taką kulturę żydowską ze Skrzypka na dachu i dekad panowania Szymona Szurmieja w Teatrze Żydowskim w Warszawie. W jednej z kulminacyjnych scen spektaklu do Żydów w chałatach dołączają inni mieszkańcy Drohobycza i cała scena Teatru Polskiego w tanecznym szale modlitewnego uniesienia padubaskami wychwala Pana Boga. Modlitwą też kończy się spektakl, tuż po tym, jak żołnierz w mundurze SS zabija głównego bohatera.

 

Jeżeli seks, to porno

Kilka razy w spektaklu pojawiają się nadzy chłopcy. Ich odzienie to ciemne szelki i perwersyjne gacie zakrywające genitalia (ale już nie pupy). Odważnie, trochę jak w filmie pornograficznym, wiją się po scenie. Czego nie było w Śmierci i dziewczynie u Marciniak, znienacka pojawia się u Szurmieja. W jednej ze scen frywolne panienki niby to penetrują chłopców. Co zyskuje spektakl na pornograficznej dosłowności?

 

Szurmiej w tramwaju

Pytany przez dziennikarza Radia Wrocław o konflikt w Teatrze Polskim, Szurmiej stara się nie zajmować stanowiska. Swoją postawę obrazuje metaforą tramwaju. Nie obchodzi go, z jakiej partii politycznej jest motorniczy, bo gdyby miał się nad tym zastanawiać, musiałby chodzić na piechotę. A tak bez problemu wsiada i jedzie.

Szurmiej szydzi jednak z protestu w Polskim, mówiąc, że dobrzy aktorzy nie zmieniają dyrektora, a teatr. Zauważa pewne dokonania poprzedniej ekipy Polskiego, ale nie wspomina ani międzynarodowego sukcesu Wycinki, ani Procesu, wystawionego ostatecznie przez tych niedobrych aktorów w Warszawie.

 

Ręce do góry

Jeszcze niedawno cieszyliśmy się tym, że zespół Teatru Żydowskiego w Warszawie drwi z padubasków i całej tej niby-żydowskiej kultury, która przez dziesięciolecia panowała na deskach przy placu Grzybowskim. W spektaklu Aktorzy żydowscy solidaryzowano się nawet z protestem w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Mówiono o nowym otwarciu, że Żydowski przestał być na teatralnej pustyni i zauważa, co się wokół niego dzieje. Dziś nazwisko-synonim tego miejsca wraca do Wrocławia, by serwować widzom chałaty i sztuczne pejsy.