Rudi Herrnstadt: „Pamiętniki z Breslau” (cz. IV)
Czwarta CZĘŚĆ „PAMIĘTNIKÓW Z BRESLAU” RUDIEGO HERRNSTADTA opowiada o dalszych losach rodziny po emigracji do RPA. Poprzednie części: CZĘŚĆ I, CZĘŚĆ II, CZĘŚĆ III.
CZĘŚĆ IV
Ostatni rozdział i dramatyczny finisz
Moja historia zaczyna was już pewnie nudzić. Skoro jednak zabrnąłem tak daleko, chciałbym dojść przynajmniej do momentu, od którego dalsze losy mogłaby opowiedzieć wam wasza droga matka. Często narzekała, że źle ją wychowywaliśmy, że byliśmy nadopiekuńczy, mieszaliśmy się zbytnio w jej sprawy… Mogę jednak śmiało powiedzieć, że rzadko zdarza się, aby dziecko otoczone było tak wielką miłością i oddaniem ze strony rodziców. Renata była absolutną ulubienicą wszystkich naszych przyjaciół i krewnych. Właściwie od 1937 roku razem z waszą babcia skupialiśmy się głównie na tym, żeby osiągnąć status, który pozwoli naszej nad wyraz inteligentnej córce wykorzystać swoje umiejętności oraz spełniać marzenia i ambicje.
Początki były dość tragiczne. Jako że nie mogliśmy przecież do końca życia mieszkać z Hansem i jego przyjaciółmi, przeprowadziliśmy się do taniego hotelu dla imigrantów. Zamieszkała z nami ciotka Käte, która zajmowała się Renatą. Głównie pomagała nam z praniem. Niestety (albo na szczęście) była tak oddaną praczką, że w końcu wyrzucono nas z hotelu, który swoją drogą prowadzony był przez bardzo miłą parę niemieckich imigrantów o nazwisku Fleischmann. Hansowi udało się wcześniej załatwić Thei posadę sekretarki w żydowskim domu spokojnej starości w Doornfontain na przedmieściach Johannesburga. Pracowała za słynne siedem funtów i dziesięć pensów miesięcznie. Jeśli chodzi o mnie, nie miałem nawet co marzyć o podjęciu trzyletnich studiów prawniczych. Starając się zarobić cokolwiek (pamiętajcie, że mieliśmy w tamtym czasie sporo długów), poszedłem za radą Ernsta Fuchsa, jednego z przyjaciół Hansa, i zatrudniłem się w Reunert & Lenz. Firma ta była wówczas wyłącznym dystrybutorem lodówek Frigidaire i sprzętów marki Philips. Pracowałem jako akwizytor, a moja pensja uzależniona była od wypracowanej prowizji. Pomimo bardzo stymulujących lekcji, których udzielał mi Ernst (sam był bardzo dobrym sprzedawcą), i sporego wsparcia ze strony firmy, nie mogłem pochwalić się wielkimi sukcesami. Nasz przełożony (miły i pomocny gość o nazwisku O’Donoghue) zabierał nas co rano samochodem na przedmieścia i przydzielał każdemu jedną ulicę. Tam mieliśmy starać się pozyskać nowych klientów, a następnie sporządzić raport z każdej wizyty. Nie było to łatwe zadanie dla kogoś, kto nigdy wcześniej nie pracował jako sprzedawca i prawie w ogóle nie mówił w żadnym z dwóch oficjalnych języków obowiązujących w RPA. Przetrwałem ten okres tylko dzięki poczuciu humoru, które na szczęście nawet wtedy mnie nie opuszczało. Wiele kobiet zbywało mnie, rzucając po prostu „Dzięki, nie dzisiaj”. Za to jednego razu pewien mężczyzna wyszedł na próg, mówiąc „Voetsak” [„spieprzaj” w języku afrikaans]. Myślałem, że mi się przedstawia, odpowiedziałem więc „Herrnstadt”. Dopiero po chwili zrozumiałem, co miał na myśli.
Gdy lekko już zrozpaczony przemierzałem kolejną ulicę, przypadkiem zapukałem – z przewidywalnym skutkiem – do tylnych drzwi domu tego samego mężczyzny. To był moment, w którym zdecydowałem się porzucić ten rodzaj akwizycji. Wpadłem na pomysł nowego, bardziej wyrafinowanego sposobu, polegającego na bezpośrednim kontakcie z budowlańcami. Pytałem o nazwiska właścicieli budowanych domów, wiedząc, że ci na pewno będą potrzebowali nowej lodówki. Ta metoda była znacznie bardziej komfortowa, a jej efekty mobilizowały mnie do dalszej pracy. W ten sposób pozyskałem kilka zamożnych osób zainteresowanych kupnem drogich odbiorników radiowych i innych nietanich sprzętów. Radziłem sobie coraz lepiej, więc mój menadżer – oczywiście w dobrej wierze – przydzielił mi kolejne zadanie. Co dwa dni przez godzinę musiałem odbierać telefony od klientów w naszym salonie na Jeppe Street. Byłem przerażony. Tych kilka godzin rozmów po angielsku było dla mnie katorgą. Wkrótce jednak i to udało mi się opanować. Zacząłem nawet uczestniczyć w cosobotnich lekcjach metod sprzedaży, podczas których doskonaliłem swoje umiejętności. Moje zarobki ciągle nie były jednak wystarczające. Musieliśmy z babcią szukać lepszej pracy. Po przymusowej wyprowadzce z hotelu wynajmowaliśmy mieszkanie na Ascot Road w dzielnicy Bertrams. Wprowadziła się tam z nami nie tylko ciotka Käte, ale też Werner. Mieszkanie znajdowało się w nowiutkim budynku i było bardzo wygodne. Werner miał swoją własną sypialnię, a ciotka Käte spała w pokoju z Renatą. Oprócz sypialni mieliśmy do dyspozycji salon połączony z jadalnią, werandę, kuchnię i łazienkę. Opłaty dzieliliśmy z Wernerem, a czasami w ich uregulowaniu pomagał też Hans. Po licznych przygodach, takich jak prowadzenie warzywniaka przy Rissik Street czy sprzedawanie prezerwatyw (zwanych w RPA „francuskimi listami”), Hansowi zaczęło się nieźle powodzić. W końcu firma Hart Ltd. – ta od prezerwatyw – awansowała go na stanowisko dyrektora sprzedaży. Dostał nawet luksusowego służbowego Packarda. Można więc powiedzieć, że Hans był w tym czasie stosunkowo zamożny.
Nie będę was zanudzał opowieściami o licznych pracach, których podejmowaliśmy się z Theą między 1937 a 1939 rokiem, kiedy to w końcu dostałem posadę w Południowoafrykańskim Funduszu dla Żydów Niemieckich – organizacji związanej z Radą Deputowanych Południowoafrykańskich Żydów. Głównym zadaniem organizacji – szczególnie tuż przed wybuchem wojny – była pomoc żydowskim uchodźcom w sprowadzaniu do RPA swoich bliskich. Praca była raczej dobrze płatna i odpowiadała mi bardziej niż cokolwiek, czym do tej pory zajmowałem się na emigracji. Dostałem ją dzięki znajomości z Issym Heymanem, dyrektorem żydowskiego domu spokojnej starości, w którym pracowała Thea. Heyman był multimilionerem, który z kolei dobrze znał równie bogatego Bernharda Kaumheimera z Funduszu dla Żydów Niemieckich. Wasza babcia podejmowała się wielu lepiej lub gorzej płatnych prac. Pracowała jako stenotypistka, sekretarka i księgowa w różnych przedsiębiorstwach – również w renomowanych firmach adwokackich.
Łącznie nasze pensje składały się na zawrotną sumę prawie stu funtów miesięcznie, dzięki czemu mogliśmy powoli spłacać długi.
Wraz z wybuchem wojny i wzmożonymi prześladowaniami Żydów wszystko się zmieniło.
Zanim jednak opowiem o tym ponurym okresie, muszę Wam coś wyjaśnić. Nie chcę, żebyście myśleli, że przez cały czas emigracji żyliśmy w rozpaczy. Przeciwnie – nie opuszczała nas pogoda ducha. Jako rodzina byliśmy bardzo blisko. Poszerzyliśmy też i tak już spory krąg naszych znajomych.
Wiele przyjaźni, i to tych prawdziwych, nawiązałem w Reunert & Lenz. Zaprzyjaźniłem się nie tylko z O’Donoghuem, ale też z Anglikiem (nie-Żydem) o nazwisku Salomon. Obaj świetnie grali w tenisa. Całą grupą, do której należała nasza trójka, Ernst Fuchs, a później również Hans i Jack Morgan, menadżer sprzedaży w Reunert & Lenz, stworzyliśmy nieoficjalny klub tenisowy. Graliśmy w każdy weekend przy herbaciarni Good Hope, prowadzonej przez starszą panią znaną z wypiekania doskonałych bułeczek. Nasze umiejętności były zdecydowanie ponadprzeciętne, a tenis stał się moją wielką pasją. Sport pomógł mi też w wielu trudnych chwilach. Prawie zawsze zabierałem ze sobą waszą matkę, wtedy cztero- czy pięcioletnią, która uwielbiała chodzić po drzewach albo bawić się ze szczeniakami i kotami należącymi do właścicieli upraw herbaty. Później w miejscu gospodarstwa stanął słynny Hotel Balalaika. Wtedy jednak, pod koniec lat trzydziestych, herbaciarnia znajdowała się właściwie poza miastem. Panował tam prawdziwie wiejski klimat.
Właśnie w tamtym okresie Renata zaczęła chodzić do przedszkola prowadzonego przez panią Goldschmidt (zwaną przez wszystkich „ciocią Goldschmidt”). Kupiliśmy z Wernerem starego Forda, model z 1905 albo 1906 roku. Windsbraut (niem. zaręczona z wiatrem), bo tak nazwaliśmy nasz pojazd, była bardzo zawodną maszyną z mnóstwem usterek. Zawsze musiała być zaparkowana tak, aby można ją było stoczyć ze zbocza, bo tylko w ten sposób dało się ją uruchomić. Jakoś sobie jednak radziliśmy, a samochód bardzo ułatwiał mi odwożenie Renaty do przedszkola. Dzięki Windsbraut nauczyłem się też porządnie jeździć. Choć zdałem test na prawo jazdy jeszcze w Niemczech (na jego podstawie automatycznie wydano mi odpowiedni dokument w RPA), nigdy nie miałem swojego samochodu, a więc i doświadczenia jako kierowca. Mimo przygód Windsbraut służyła nam przez wiele lat, w trakcie których regularnie z Wernerem obwinialiśmy się wzajemnie o kolejne usterki. Nigdy nie było to jednak powodem do poważnej kłótni. […]
Nie minęło dużo czasu, a pokochaliśmy Johannesburg z jego wspaniałym klimatem i cudownymi, słonecznymi zimami. Nasza sytuacja – również finansowa – zdawała się cały czas stopniowo polepszać. Wieści, które otrzymywaliśmy z Niemiec, były jednak coraz gorsze. Na nowo zaczęliśmy poważnie martwić się o los rodziców i Güntera, który najpierw stracił swoją „wspaniałą pracę”, a później nawet trafił na jakiś czas do obozu koncentracyjnego.
Z wydostaniem moich rodziców z kraju nie mieliśmy większych problemów. Przypłynęli do RPA niemieckim statkiem „Wagoni” na chwilę przed wybuchem wojny.
W tym samym roku – nie pamiętam dokładnie, kiedy – wyprowadziliśmy się z mieszkania na Ascot Road w nieco zaniedbanej dzielnicy Bertrams. Razem z ciotką Käte, Wernerem i oczywiście Renatą przenieśliśmy się w okolice Fellside. Zamieszkaliśmy w dwupoziomowym mieszkaniu podzielonym na cztery przestronne apartamenty. Wszystkie miały duże balkony wychodzące na cichą uliczkę, chyba Czwartą Aleję. Basen olimpijski Ellis Park zastąpił mniejszy basen Norwood, gdzie Renata otrzymywała swoje pierwsze lekcje pływania. Nie sprawiały jej one chyba zbyt wielkiej przyjemności. Musieliśmy też przenieść ją z przedszkola pani Goldschmidt do placówki w Orange Grove – było to coś pomiędzy przedszkolem a szkołą. Zarówno ja, jak i babcia Thea mamy z jakiegoś powodu bardzo mgliste wspomnienia dotyczące tej dziwnej instytucji. Pamiętamy jednak, że wasza matka nie była tam szczególnie szczęśliwa. Dzieci wiedziały, że była z Niemiec, i zdarzało się, że nazywały ją nazistką.
Wspomnienia stają się coraz mniej wyraźne, a to chyba znak, że moją opowieść powinna od tego momentu kontynuować wasza matka…
Dość powiedzieć, że po wielu ciężkich próbach zdołaliśmy zdobyć dla Güntera wizę do Suazi, z której ostatecznie zrezygnował. Zdecydował się wykorzystać wizę do Trynidadu, którą załatwił mu ktoś w Niemczech. Mógł dzięki niej wydostać się z obozu i wziąć ślub z Hanne, siostrą waszej babci, wspaniałą kobietą. Jej pierwszym mężem był nasz dobry znajomy Max Zweig. Miała z nim córkę Gaby, którą Günter zaadoptował po ślubie. Było to w czerwcu 1938 roku. Niedługo później wyemigrowali z Niemiec.
W ten sposób udało nam się uratować przed nazistami przynajmniej najbliższą rodzinę. Wszyscy jakimś cudem wymknęliśmy się okropnej tragedii, która spadła na Europę. Myślę też, że w latach wojny wykonałem kawał dobrej roboty, pomagając wielu uchodźcom w sprowadzeniu do RPA swoich rodzin oraz w (prawie niemożliwym) zdobywaniu koniecznych funduszy na zapewnienie im własnych mieszkań. Jak się bowiem przekonaliśmy, wspólne bytowanie dzieci i rodziców w jednym miejscu było czymś wprost niemożliwym. […]
Mój brat Hans poślubił Lisę w 1940 roku. Zatrudnił się w szybko rozwijającej się firmie Frank & Hirsch i od razu otrzymał kierownicze stanowisko. Pod koniec wojny Fundusz dla Żydów Niemieckich, który spełnił już swoje zadanie, został przejęty przez Radę Deputowanych. Nie dawało mi to większych perspektyw na przyszłość. Hans zaproponował mi jednak posadę sprzedawcy w swojej firmie. Początki były trudne, ale wkrótce dzięki ciężkiej pracy udało mi się awansować. W końcu razem z Hansem, Fritzem Frankiem i Helmutem Hirschem założyliśmy własną firmę tekstylną F&H Agencies. W 1945 roku Hans poleciał hydroplanem w swoją pierwszą zamorską podróż służbową do Anglii. Lot trwał jakieś trzy dni i zakładał kilka noclegów w mało uczęszczanych zakątkach Afryki. Z podróży przywiózł takie marki jak Moderna czy Olympia. W roku 1950 także ja wybrałem się w służbową podróż. Udało mi się odwiedzić Wielką Brytanię, Włochy i Szwajcarię. Stamtąd poleciałem do Hong Kongu, a później do Japonii. Wyjazd okazał się ogromnym sukcesem. Udało mi się między innymi nawiązać współpracę z firmą Toyemenka, w tamtym czasie największym japońskim eksporterem tekstyliów.
F&H Agencies zabierała nam cały czas i energię, ale też dawała wiele możliwości zamorskich podróży. Zjeździliśmy nie tylko Europę, ale też Amerykę, a nawet Daleki Wschód. Podczas wielu wyjazdów towarzyszyła mi wasza babcia Thea. Zawsze udawało nam się jakoś połączyć interesy z przyjemnościami, a nawet urządzać sobie małe wakacje. W 1952 roku udałem się do Stanów Zjednoczonych, a stamtąd do Paryża, gdzie czekały już na mnie Thea i Renata. Razem pojechaliśmy do Anglii. Renata została w Londynie, chcieliśmy, żeby jakiś czas tam pomieszkała. Już wtedy jednak była po uszy zakochana w waszym ojcu. Postanowiła więc jeszcze w listopadzie tego samego roku wrócić do RPA (było to tuż po śmiertelnym wypadku Robby’ego Danzigera i na chwilę przed śmiercią waszego prapradziadka Martina).
Dom o nazwie „Wrzosowisko” w Blackheath, który kupiliśmy w 1948 roku po śmierci ciotki Käte, był absolutnie perfekcyjny – przestronny, bardzo wygodny, z wyjątkowo dużym ogrodem i niezwykłą atmosferą. Renata i ja z ogromnym zapałem jeździliśmy konno. Wasza matka osiągnęła poziom eksperta pod czujnym okiem niezapomnianego Morry’ego Lassa, którego stajnie były dla niej jak drugi dom. Mieliśmy też nieograniczony dostęp do wspaniałych koni Helmuta Hirscha, trzymanych w jego stajniach w Northcliff niedaleko naszego domu.
W 1956 roku Renata wyszła za mąż za waszego ojca. Ślub odbył się w synagodze przy Wolmarans Street w Johannesburgu, a wesele w starym hotelu Langham. Był to niezwykle radosny dzień. Żył jeszcze wtedy wasz dziadek Lippa, wasze praprababcie Boba i Grete, i moja matka, która zmarła w 1969 roku w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat.
Ty, Larry, urodziłeś się w 1959 roku, a w 1963 pojawiłeś się Ty, Marty. W 1965 roku całą rodziną przeprowadziliście się do Melbourne w Australii. Na szczęście dane nam było wspólnie świętować wasze bar micwy, pięćdziesiąte urodziny waszej matki i ojca oraz ich srebrne wesele.
Tym radosnym akcentem, jak lubi mawiać wasza babcia Thea, kończę moją opowieść. O wszystkim, o czym zapomniałem lub co pominąłem, będzie wam musiała opowiedzieć matka. Przedstawi wam zapewne historię z własnej perspektywy i przybliży wspomnienia od czasów swojego dzieciństwa do momentu waszego przyjścia na świat. Waszym zadaniem będzie przekazanie tej historii dalej, a jeśli kiedykolwiek będziecie mieli ochotę dowiedzieć się czegoś o poprzednich pokoleniach Herrnstadtów i Heymannów, przekartkujcie, proszę, te strony, które wam – drodzy Larry i Marty – dedykuję[1].
With all my love,
Grandpa Rudi
Johannesburg, grudzień 1985/ styczeń 1986
PRZYPISY:
Tłumaczenie: Urszula Calów
Wybór fragmentów i redakcja: Jolanta Różyło