Sąsiedzi
Ludzie mówią – robisz, bo masz z tego jakiś zysk. Jakby człowiek nie robił, to by mówili, że widzi śmieci i nic nie robi, a jak człowiek robi, to też źle, wtedy mówią, że robi, bo mu Żydzi płacą.
Ktoś głośno zapukał do drzwi. Wszyscy przy stole podnieśli głowy. Henryk zaszurał krzesłem i spojrzał przez okno, kogo w taki deszcz niesie. Była niedziela, późne popołudnie, telewizor szumiał w tle, a pukanie nie ustawało. Otworzył.
– Panie, dąb się pali! – krzyknął zmoknięty facet.
– Dom się pali?
– Dąb się pali! – powtórzył facet, otwierając szerzej usta.
– Dąb się pali, czy dom się pali? – Henryk zmarszczył czoło i podniósł głos.
– Dąb się pali na kirkucie!
Wybiegli na deszcz. Dwa kroki przez podwórko, potem kilkanaście w górę po stromej skarpie. Rzeczywiście pali się. Płonie trawa, którą Henryk wykosił kilka dni wcześniej. Ktoś napchał suchego zielska w pusty pień dębu i podłożył ogień. Dym bucha w konarach drzewa jak z wielkiego komina. Przy gruncie zajął się już snopek usypany przez Henryka. Pytał Żydów po skończonym koszeniu, czy sam może go spalić, bo nie ma czym wywieźć, ale na cmentarzu palić nie wolno. Poradzili mu: niech leży. Usypał więc stosik. Mówi: najpierw niech zgnije, to coś z tym zrobię.
Cała rodzina ruszyła do wiader, a Bożena, żona Henryka, do telefonu, żeby wezwać pomoc.
W słuchawce głos: Nikt się nie ruszy, wszystkie pijane. Dzwoń na Krasnystaw.
Bożena dzwoni: Panie, nasze strażaki popici, a na kirkucie w Izbicy pali się dąb!
– Dom? Jaki tam dom na kirkucie?
– Dąb! Rozumie pan? Drzewo!
* * *
Żydów nie ma w Izbicy już od siedemdziesięciu pięciu lat. Pojawili się jeszcze za czasów pierwszej Rzeczpospolitej, za Augusta III. Izbica od początku powstała wyłącznie z myślą o Żydach, co było czymś niezwykłym w całym Królestwie Polskim. Był rok 1750.
Rozwijała się powoli. Dwadzieścia pięć domów, żadnej synagogi, ledwie kilka małych domów modlitewnych. Dopiero gdy Izbicę przecięła nowa szosa łącząca Lublin z Zamościem, coś wreszcie drgnęło.
W 1839 roku nową szosą przybył do miasteczka cadyk Mordechaj Josef Leiner, jeden z najwybitniejszych cadyków w Królestwie Polskim, autor słynnego komentarza do Tory Mej ha-Sziloach. Od tego czasu chasydzi zaczęli masowo pielgrzymować na izbicki dwór Leinera, a tutejsi Żydzi zakasali rękawy i ruszyli do budowy nowych sklepów oraz zajazdów. Trzeba było zadbać o przybyszów z całej Europy.
Przekaż darowiznę na cele statutowe Fundacji Żydowskiej „Chidusz":
42 1140 2004 0000 3602 7568 2819 (mBank)
Mordechaj Josef Leiner zmarł w 1854 roku i został pochowany na cmentarzu położonym na skarpie, z której rozciągał się widok na całą Izbicę. Za sto pięćdziesiąt lat ohel, który stanie nad jego grobem, będzie świadkiem nietypowej akcji pożarniczej.
„Izbica, Izbica żydowska stolica” – mówili ludzie w okolicy. W 1910 roku w osadzie mieszkało już prawie trzy i pół tysiąca osób, w tym tylko 176 nie-Żydów – głównie rolników rozlokowanych na skarpach otaczających mieścinę. Żydzi zajmowali się głównie rzemiosłem i handlem.
Rozwój miejscowości zahamowała I wojna światowa, choć liczba ludności nadal rosła. Wkrótce jednak II wojna pogrzebała na zawsze żydowską Izbicę. W Polsce Ludowej zrytą ziemię udeptali nowi mieszkańcy.
Po dwustu latach obecności Żydów w Izbicy i siedemdziesięciu pięciu od ostatniego pociągu, który odjechał w stronę Sobiboru, o żydowskich mieszkańcach przypomina tylko cmentarz i kilkanaście murowanych budynków zasiedlonych przez nowych gospodarzy. Z pięciu tysięcy izbickich Żydów II wojnę światową przeżyło czternastu.
* * *
Straż pożarna przyjechała migiem, ale Henryk z rodziną już zdążył wylać na dąb prawie sto wiader wody. Kowalikowie mieszkają najbliżej cmentarza, dwa kroki przez podwórko, potem kilkanaście w górę po stromej skarpie. Niedaleko, ale z wiadrem wody i sześćdziesiątką na karku można się umordować.
Strażacy zaczęli polewać. Niby deszcz pada, niby to tylko suche zielsko, a nie chce zgasnąć. Wylali prawie cały zapas wody, ale ogień nadal buchał z drzewa.
– Musimy oderżnąć konar! – jeden ze strażaków rzucił pomysłem.
– Nie! – zaprotestował mokry od deszczu i potu Henryk – To jest zabytek!
– Musimy!
Jak mus, to mus. Inaczej mogłyby się zapalić inne drzewa. – Na waszą odpowiedzialność! – Henryk w końcu dał za wygraną.
Strażacy oderżnęli konar. Zasypali ogień ziemią, a pogorzelisko podlali resztką wody. Akcja trwała prawie trzy godziny.
– I tak to jest… – mówi Bożena – Jak coś się dzieje na kirkucie, to wszyscy biegną do nas.
* * *
Dwa kroki przez podwórko i kilkanaście kolejnych w górę po stromej skarpie – ta niewielka odległość zdecydowała, że życie Bożeny i Henryka Kowalików zrosło się z żydowskim cmentarzem.
W 1995 roku niszczejącą nekropolią zainteresował się Edgar Gluck, Naczelny Rabin Galicji, który doprowadził do odbudowy sypiącego się ohelu cadyka Mordechaja Josefa Leinera.
– Rabin był rówieśnikiem mojej mamy – mówi Bożena – I w czasie odbudowy ohelu oboje zaczęli rozmawiać przez tłumacza o starych czasach. W końcu rabin zapytał, czy by nie można u nas zostawiać klucza do ohelu, bo jak przyjedzie wycieczka i zechce się pomodlić, to żeby mogła sobie otworzyć i tam wejść. Mama się zgodziła. My tu najbliżej mieszkamy.
Klucz trafił w ręce Aliny Puchacz, z domu Suszek, urodzonej jeszcze przed wojną w niedalekiej Tarnogórze, w rodzinie polskich katolików, która jeszcze w czasie II wojny zamieszkała w Izbicy.
O opiekę nad cmentarzem poprosił też ksiądz Grzegorz Pawłowski, który urodził się w żydowskiej rodzinie w Zamościu, a po wojnie ochrzcił i przyjął święcenia kapłańskie. Ksiądz Pawłowski zbudował na cmentarzu w Izbicy pomnik upamiętniający tutejszych Żydów i swój przyszły grobowiec.
– Nawet miałam dzisiaj iść zobaczyć, czy tam jakieś butelki nie leżą. Pozbieram przynajmniej koło pomników i koło grobowców pozamiatam – mówi Bożena.
Cmentarz żydowski w Izbicy nie jest ogrodzony. Okoliczni mieszkańcy codziennie skracają sobie drogę do centrum miasteczka, idąc ścieżką przecinającą jego teren. Gęste zarośla porastające cmentarz sprzyjają spotkaniom, podczas których pije się alkohol. Ślady życia towarzyskiego widoczne są na ziemi i na drzewach. Plastikowe torby, opakowania po chipsach można znaleźć w różnych częściach cmentarza. Puszki po piwie i butelki także, niektóre z nich ktoś włożył nawet w otwarty konar drzewa.
Kowalikowie opiekują się cmentarzem dobrowolnie – na tyle, na ile czasu i sił starczy. Wszystkiego jednak sami nie zrobią. Są już starszymi ludźmi.
Od czasu do czasu gmina Izbica wysyła na cmentarz pracowników, którzy go doglądają, ale lokalne władze nie są przecież zarządcą tego miejsca. Formalnie jest nim Fundacja Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego w Polsce.
– Przedstawiciel naszej Fundacji z biura w Warszawie regularnie odwiedza cmentarz w Izbicy, podobnie jak nasz współpracownik z Zamościa. Cmentarz jest co kilka lat porządkowany – wyjaśnia mi Monika Krawczyk, dyrektorka Fundacji.
Ale to za mało, bo śmieci walają się po cmentarzu przez cały rok. Wyjściem byłoby ogrodzenie nekropolii, ale na to rozwiązanie trzeba będzie jeszcze poczekać.
– Planujemy budowę ogrodzenia, co nastąpi, jak tylko zdołamy pozyskać na ten cel środki. Do tej pory udało się sfinansować projekt architektoniczny – wyjaśnia Krawczyk.
Tymczasem do Izbicy przyjeżdżają wycieczki z całego świata, głównie z Izraela.
– Raz była u nas chyba cała armia! – opowiada Bożena.
– Kilkaset osób. Wszyscy w mundurach – dodaje Henryk.
– Aż się ich zapytałam, czy się jakaś wojna nie szykuje, że tak się przyjechali pomodlić – śmieje się kobieta.
Piloci wycieczek znają numer telefonu do Bożeny i często dzwonią, żeby zapowiedzieć wizytę większej grupy osób.
– Raz przyjedzie ktoś samochodem, w kilka osób. A czasem dwa, trzy, cztery autokary naraz. Ale jest i tak, że nikogo nie ma przez trzy miesiące – tłumaczy Bożena – Przyjechali raz rabini i pokazują mi coś – trochę na migi, trochę w ich języku. Ale ja ich nie rozumiem za Chiny Ludowe. Mówię do pilotki: pani, niech pani się spyta, co oni chcą ode mnie. Okazało się, że oni chcieli zapytać, czy mogą się pomodlić na naszym placu. Niech się modlą, mówię. Roześmiali się, coś mi tam pomachali i się zaczęli modlić. Pies szczekał, ale im to nie przeszkadzało. No to się módlcie dalej!
Henryk: Kiedyś im węża przeciągałem przez podwórko, bo oni musieli przed każdym wejściem i po zejściu obmyć ręce. Raz ktoś odrąbał kamień od grobowca, to musiałem przytwierdzić. Kratę do ohelu trzeba było wymalować, to się malowało. Potem tę kratę obłożyli dodatkowo blachą, bo ludzie do środka śmieci wrzucali. Ohel w środku też malowałem. Kosimy czasem z synem trawę, żeby nie zarosła.
Bożena: Było też tak, że jedna pani w ciąży zapytała, czy może skorzystać z ubikacji. No oczywiście, że wpuściłam! Czasem też ich zapraszamy na kawę.
Henryk: Kiedyś tu do drugiej w nocy jakieś krzyki, hałasy słyszeliśmy. Żydzi tańce sobie urządzali. Wstałem zobaczyć, bo tu czasem łobuzeria sobie imprezy robi. Poświeciłem latarką, w mig ich nie było. A ja tylko chciałem zobaczyć, czy to nie jacyś chuligani.
Bożena: Przychodzi pilot i mówi: widziała pani, że się w ohelu zawias urwał? A mnie to obchodzi, że się wam zawias urwał, pytam? Ale mówię do Heńka, widziałeś, że się tam zawias urwał? No i poszli chłopaki, przyspawali. No bo co mieli zrobić, czekać, aż ktoś przyjedzie? W tym czasie przyjdą chuligani i mi tam narżną, a ja później będę sprzątać smrody.
Po długich prośbach i błaganiach Bożeny, gmina zrobiła wreszcie ścieżkę na cmentarz.
– Bo ludziom źle wchodzić pod górę. Młody to szybciutko wleci, ale starszemu to już ciężko. Zdenerwowałam się i mówię wójtowi, że mu nie daruję, jak nie zrobi. Zrobił. A ludzie zaczęli gadać: ale ci ścieżkę zrobili. Pytam się, gdzie? No, na kirkut. Mnie? Ścieżkę na kirkut?!
– Ludzie mówią: robisz, bo masz z tego jakiś zysk – żali się Henryk – Jakby człowiek nie robił, to by mówili, że widzi śmieci i nic nie robi, a jak człowiek robi, to też źle, bo mówią, że robi, bo mu Żydzi płacą.
To przez ludzi i przez to ich gadanie Kowalikowie nie chcieli ujawniać swoich prawdziwych imion i nazwiska.
– Ku chwale ojczyzny się robi – mówi Bożena – Jak my byśmy tam nie poszli, to powiem szczerze, jeszcze trochę, to nie wlazłby nikt na ten kirkut. Tam by się tajga zrobiła.
– Ja się po prostu wstydzę, jak tu ludzie przyjeżdżają, bo przyjeżdżają przecież z całego świata. Te główne ścieżki są już jako tako zrobione. Najgorzej te groby masowej zagłady. Tam, jak przyjadą i ktoś chce pacierz zmówić, to w takich pokrzywach stoi… – Henryk macha ręką nad swoim nosem.
– Ile można, to się pomaga – podsumowuje Bożena – Po prostu odruch ludzki, grzeczność.
* * *
Bożena aż zaklęła, kiedy zajrzała za północną ścianę ohelu. Chwilę wcześniej ubrała się i wyszła z domu, żeby zmieść liście, które wiosenny wiatr nawiał wokół żydowskiego grobowca. Zauważyła, że jego północna ściana jest zabrudzona.
– Ktoś ściągnął gacie i się normalnie załatwił! – mówi oburzona – Wymiotłam, ile się dało, ale takimi rzeczami powinna się zajmować gmina albo fundacja, która zarządza cmentarzem – dodaje.
W Polsce jest 1200 cmentarzy żydowskich, a do opieki nad nimi tylko 9 gmin żydowskich oraz FODŻ.
– Społeczności żydowskiej w Polsce trudno jest zapewnić stosowną opiekę dla każdego miejsca. Z reguły współpracujemy z wolontariuszami, samorządami oraz lokalnymi organizacjami pozarządowymi. Niestety w Izbicy nie udało nam się znaleźć partnera do naszych działań. Nie znamy też żadnych Żydów pochodzących z tej miejscowości, którzy chcieliby pomóc nam w otoczeniu opieką tego cmentarza – mówi Monika Krawczyk.
Dlatego praca społeczna, jaką rodzina Kowalików wykonuje na rzecz cmentarza, jest dla fundacji bardzo ważna.
– Szanujemy i doceniamy ich pracę, dzięki której cmentarz w Izbicy jest w znacznie lepszym stanie, niż większość z pozostałych 1200 cmentarzy żydowskich w Polsce – podkreśla Krawczyk.
A Henrykowi Kowalikowi zepsuła się właśnie kosiarka. Zastanawia się teraz, kto wykosi cmentarz na wiosnę.