Z okna widziałem zapuszczonego Bociana

Rozmowa z Markiem Webem, historykiem, dziennikarzem, pedagogiem, wieloletnim kierownikiem archiwum Żydowskiego Instytutu Naukowego YIVO w Nowym Jorku.

 

Jakub Berski: Był pan kiedyś wcześniej tutaj, w szulu, tzw. małej synagodze we Wrocławiu?

Marek Web: Jestem niewierzący, więc nigdy tutaj nie byłem.

 

Z Łodzi przeprowadził się pan do Wrocławia. Jak wspomina pan Łódź?

Spędziłem tam wiele lat, ale z perspektywy czasu nie jawi mi się jako specjalnie ciekawe miasto. Tęsknię za tamtym czasem, za młodością, za ludźmi. Są pewne wyjątkowe miejsca w Łodzi. Łódź, z całą tą swoją brzydotą – tak dla niej charakterystyczną – była właściwie znana głównie z uwagi na szkołę filmową. A kilka słynnych kawiarni, przede wszystkim Honoratka, skupiało całe to wielkie towarzystwo, z Polańskim na czele. Poza tym Łódź miała jeszcze tę swoją heroiczną historię. Ale miasto to urodziwe nie było.

 

W przeciwieństwie do Wrocławia lat sześćdziesiątych?

Zdecydowanie. Tu było dużo wody. W Łodzi jest malutka rzeczka, Łódka, wyglądająca jak mały kanał, bardzo wąska. Wrocław był zielony, nawiedzony wodą, był bramą do Sudetów, do pięknej przyrody. To zupełnie inny rodzaj miasta. Całe to pokłosie niemieckich czasów, pełne perełek architektonicznych. Zdecydowanie ciekawsze i ładniejsze. Wrocław miał swój charakter, Łódź miała swoją sławę, właściwie różne rodzaje sławy.

 

Jak z perspektywy czasu wspomina pan życie we Wrocławiu?

Byliśmy młodzi, nie wiem, czy piękni, ale młodzi na pewno. Były miłości, miłe towarzystwo, dobre teatry. I moja praca w szkole żydowskiej przy placu Pereca, z której byłem bardzo zadowolony. Człowiek jednak zarabiał trochę grosza, więc chodziło się nieco do lokali. Wtedy akurat rodziło się studenckie życie kawiarniane, tworzyły się teatrzyki. Cafe Monopol był z klasą, ale nieziemsko drogi, byłem tam może ze dwa razy. Lubiłem chodzić do Klubu Dziennikarza, zdaje się na rogu Podwala i Świdnickiej. Pamiętam, że sporo kajakowaliśmy, pływaliśmy łódkami. A ponieważ takie możliwości spędzania czasu nie były wtedy tak łatwo dostępne jak dzisiaj, bardzo je docenialiśmy.

 

Tuż po studiach trafił pan do wrocławskiego VII Liceum Ogólnokształcącego im. Szolema Alejchema. Jak wspomina pan pracę w tej szkole?

Akurat nauczycielka historii odeszła na emeryturę i ja przyszedłem na jej miejsce. To była szokująca zmiana dla uczniów – emerytka zamieniona na szczeniaka. Wychowałem tam trzy klasy. Ostatnia dorobiła się niejakiej sławy z racji swojego głośnego przyjazdu do Wrocławia kilka lat temu, kiedy to przyciągnęła swoich belfrów za sobą.
Wydaje mi się, że lubiliśmy się z moimi uczniami. Miałem do nich rodzinny stosunek. Społeczność żydowska była zamknięta i zajęta sobą. Niezależnie, czy to była szkoła żydowska tu, czy w Łodzi, Klub Żydowski TSKŻ-u czy kolonie dla młodzieży, wszyscy mniej więcej się znaliśmy.

W najstarszej klasie była grupa dziewcząt, które prowadziłem na różnych obozach. Niemal dostały załamania nerwowego, gdy nagle przyszło im mówić do mnie „Panie Profesorze”.

Przyjeżdżam do Wrocławia też po to, żeby pójść na cmentarz przy ul. Lotniczej, bo tam pochowane są dwie moje uczennice. Mira Blumenfeld, niezwykła dziewczyna, ogromnie zdolna, wspaniała recytatorka. Poczytuję sobie za honor, że podpowiedziałem jej, by nauczyła się recytacji wiersza Kontratak Władysława Szlengla. Jestem przekonany, że po Wojciechu Siemionie ona najlepiej w Polsce mówiła ten wyjątkowy utwór. Zmarła niestety bardzo młodo. A druga, Sala Moszer, zginęła tragicznie w laboratorium, gdzie pracowała. Była solistką w szkolnym, wtedy modnym, zespole muzycznym, który prowadziłem.

 

Zamieszkał Pan na Włodkowica, W mieszkaniu, gdzie dzisiaj powstaje CHIDUSZ?

Znajomy mojego ojca, który był aktywnym działaczem TSKŻ, znalazł mi pokój przy ul. Pomorskiej, u pewnej rodziny żydowskiej.

Ich syn poszedł do wojska – jako jeden z pierwszych w Polsce uprawiał judo. Ponieważ hartował się, nie chciał mieć pieca w swoim pokoju. Było tam więc zimno nie do wytrzymania. Gospodarze twierdzili, że w sąsiednim pokoju jest piec przylegający do mojej ściany, która dzięki temu jest ciepła. „Jak panu jest za zimno, to opieraj się pan o ścianę” – powiedzieli. Więc zrobiłem awanturę i znaleziono wtedy dla mnie pokój na Włodkowica. I to była oczywiście zmiana na lepsze.

Mieć w tamtych czasach własne mieszkanie z odrębnym wejściem i kuchnią, to tak, jak w dawnej Polsce posiadać dworek. Więc oczywiście tego nie miałem. W mieszkaniu zajmowałem jeden pokoik, z używalnością łazienki i kuchni, według ówczesnej terminologii.

 

Widok z okna?

Na wprost widziałem zapuszczoną synagogę. Poniżej raczej osamotnione podwórze. Nie było knajp ani przewodników z wycieczkami. Synagoga, zrujnowana przez Niemców, nie została przywrócona do dawnej świetności po wojnie. Zabita deskami. Nie było tam nabożeństw.

Modlitwy odbywały się nieopodal, w małej synagodze. Raz w roku dziedziniec zapełniał się ludźmi – ożywał nagle w Jom Kipur, kiedy w czasie przerw między modlitwami ludzie wylegali na zewnątrz. Robiło się wtedy przez parę minut gwarno. Potem święto mijało. I tak aż do następnego roku.

Gdy patrzyłem na prawo, tam, gdzie teraz kawiarnia, widziałem babiniec. Tak nazywaliśmy mieszkanie, w którym były bodaj trzy duże pokoje w amfiladzie. Mieszkało w nim chyba osiem dziewcząt z dolnośląskich miasteczek, którym TSKŻ dał możliwość pomieszkania na czas nauki czy też z innych powodów. Powyżej mieszkali m.in. państwo Rotbaumowie.
Budynkiem na Włodkowica zarządzało TSKŻ, mieszkali tam tylko Żydzi. Ale nie działo się tutaj nic, co można by nazwać bogatym życiem żydowskim. O działalności religijnej niewiele mi wiadomo. Przypuszczam, że skupiała się ona wokół małej synagogi. No i była stołówka na parterze, tak, jak dzisiaj.

 

Gdzie toczyło się więc życie kulturalne?

W TSKŻ-cie, który, jako ateistyczna instytucja, był oficjalnie w konflikcie z gminą żydowską. Ten konflikt był narzucony przez ustrój, realnie oczywiście w ogóle go nie było.

Życie toczyło się przy ul. Dubois. Był tam klub żydowski, wieczorki, prelekcje, starsi członkowie codziennie schodzili się tam wieczorami, żeby w coś pograć, zagrzać się. A my, młodzi, mieliśmy swoje sprawy: potańcówki, różne gry i zabawy, bardzo dobry chór pod kierownictwem Pana Kagana, do którego przynależałem. A nawet przez pewien czas były dwa chóry, które ze sobą konkurowały. Pewnego dnia ze Stanów Zjednoczonych przyjechała para muzyków: Natan Samarof, chórmistrz i kompozytor wraz z żoną pianistką. Ogłosili TSKŻ-owi: „Oto jesteśmy, dajcie nam zatrudnienie, a przy okazji i mieszkanie, a my wam poprowadzimy wasze chóry i wszystko inne, co chcecie”. No, i rzeczywiście, przez jakiś czas były dwa konkurujące ze sobą chóry. Już nie pamiętam, jak to się skończyło.

 

Jak wspomina Pan 1968 rok?

Bardzo źle, choć to też był dobry dla mnie rok.

31 stycznia, gdy trwała rozróba w Teatrze Wielkim, urodził się mój syn. Poza tym, że on się urodził, to, co działo się dookoła, było krachem wszystkiego, czym żyliśmy. Synalek zrobił mi ten dowcip, że urodził się akurat w takim momencie i trzeba było wstrzymać się z wyjazdem. Trwało to rok, po czym spakowaliśmy się i pojechaliśmy do Włoch, gdzie czekaliśmy kilka miesięcy na amerykańską wizę. Zazwyczaj to przyjemność: młodzież wynajmowała mieszkania w pięć, sześć osób, i jeździła po kraju. To był dla młodych raj na ziemi, choć jeżeli nie miało się dobrze sytuowanej rodziny za granicą, to żyło się dość skromnie. Ale przeżywanie młodości, miłości w Rzymie, nawet w biedzie, było wyjątkowe. Teraz czuję się tam tak samo, jak we Wrocławiu, całe miasto moje. Wtedy jednak z bobasem na ręku tak łatwo nam nie było, ale dostaliśmy wsparcie od żydowskich organizacji charytatywnych.

 

Nowy Jork. Od razu YIVO.

Gdy skończyłem uczyć we Wrocławiu, przez sześć kolejnych lat pracowałem w redakcji „Folks-Sztyme”, dlatego też miałem sporą wiedzę o instytucjach działających na niwie kultury jidysz. Jeszcze w Rzymie nawiązałem z nimi kontakt, dlatego pracę w YIVO udało mi się rozpocząć już drugiego dnia po przyjeździe.

 

Łatwo było rozpocząć nowe życie w USA?

Musiałem się przyzwyczaić, trochę jednak to potrwało. Było bardzo dużo podobieństw do życia w Polsce. Przede wszystkim podobni byli ludzie. W YIVO było dużo ocalonych, którzy emigrowali z Polski do Stanów tuż po zakończeniu wojny…Trochę tak, jak bym znalazł nagle w ŻIH-u w Warszawie.

 

Tęsknił pan za Polską?

Na pewno nie wtedy. Nie dało się tęsknić za tym, co zostawiliśmy w Polsce. Chociaż sytuacja u mnie w domu była trochę bardziej skomplikowana, bo moja ówczesna żona zostawiła w kraju całą swoją rodzinę, bliskich, więc jej odczucia były zupełnie inne. Z kolei w kraju nie został nikt z mojej rodziny. Oczywiście opuściłem wielu przyjaciół. Ale z rodziny nikogo.

Od pierwszej wizyty w YIVO po dziś Instytut zajął główną pozycję w moim życiu. Zacząłem tam pracować 30 czerwca 1970 roku, 45 lat temu. Nic więcej poza tym w Ameryce nie miałem. Instytut stał się moim drugim domem.

 

Jak zmieniło się YIVO przez ostatnie pół wieku?

To byłoby nie fair, gdybym w kilku słowach chciał ująć historię ponaddziewięćdziesięcioletniej organizacji, która przeżyła destrukcję, drugą wojnę światową, przesiedlenie, w końcu odrodzenie i różne fazy w tym swoim nowym amerykańskim życiu, które zresztą odzwierciedlały ogólną sytuację Żydów w Ameryce. Odchodzenie od kultury jidysz, bardzo silny w Ameryce trend, mocno odbił się na kształcie i kondycji Instytutu: przecież jidysz jest wszystkim dla YIVO. Później były inne fazy: koncentracja na emigracyjnej przeszłości, a potem osiadły tryb funkcjonowania w Stanach. Teraz z kolei obserwujemy powrót do kultury i języka jidysz. To bardzo interesujące momenty, szkoda, że badacze zazwyczaj koncentrują się tylko na bohaterskim i tragicznym okresie w dziejach YIVO. A przecież cały okres istnienia YIVO jest ważny.